Miałam w życiu kilka koleżanek o niebanalnych imionach: Atessę i Śnieżkę, Bernardettę, Arletę i dwie Żanety. Wszystkie przebiła Yvette. Nie tyle z racji francuskiego brzmienia i pisowni, choć Francuzką ani trochę nie była, ile raczej przez komiczny kontrast z nazwiskiem, którego z oczywistych względów nie wspomnę. Inaczej to brzmiało, ale powiedzmy, że tak: Yvette Bułeczka. W tym stylu.
Ryczeliśmy ze śmiechu już w momencie, gdy pojawiła się w naszej szkole – w szóstej klasie. Przyprowadziła ją i przedstawiła dyrektorka. Pod jej surowym spojrzeniem jedni się krztusili, inni przewracali oczami, ja należałam do tych najmniej ukrywających rozbawienie, zawsze miałam tupet.
Zwłaszcza że Yvette wyglądała jak, powiedzmy, niczym dobrze wyrośnięta bułeczka
Czy raczej kształtna beczułka: mała, przysadzista, z nisko zawieszoną, stanowczo nazbyt krągłą pupą, za to z wąskimi ramionkami i króciutką szyją, na której okrutna natura osadziła marchewkowo rudą głowę. Pomarańczowe miała nie tylko włosy, ale całą twarz – niezbyt równomiernie pokrytą piegami. Twarz pulchną, pszenno-buraczaną; małe niebieskie oczka ginęły w niej niczym łebki od szpilek w pokropkowanym materiale. A gdy jeszcze zrobiła się cała czerwona… Masakra.
Może nawet dałoby się wspaniałomyślnie wybaczyć jej pokraczny wygląd i to, jak się nazywała – w końcu nie z własnej winy – gdyby nie była aż tak wkurzająca. Ta prymuska we wszystkim wydawała się najlepsza. Nawet nauczyciele mocno sceptyczni wobec ocen wystawionych w prowincjonalnej szkole, do której przedtem chodziła, musieli uznać jej nadzwyczajne zdolności.
Pisała najciekawsze wypracowania z polskiego, ale najbardziej interesowały ją nauki ścisłe. Czytała książki na każdy możliwy temat i podejmowała dyskusje na poziomie, na którym cała reszta klasy natychmiast się gubiła, pozostawiając przyjemność rozmowy zdumionym belfrom. Wkrótce znalazła grono swoich „wyznawczyń”: rekrutowały się z zakompleksionych nieudacznic okupujących w czasie przerw szkolne parapety i powtarzających w ostatniej chwili wyuczone na pamięć lekcje.
W przeciwieństwie do nich Yvette przynajmniej odznaczała się inteligencją, więc biedaczkom imponowała. Ja stałam na czele grupki dziewczyn, którym poziom umysłowy nowej koleżanki najoględniej mówiąc, nisko zwisał. My, królowe szkolnych korytarzy i łazienek pachnących papierosowym dymem, miałyśmy urodę, wdzięk i styl, czyli to, co najważniejsze. Podrywali nas chłopcy z ósmych klas i nawet ich rówieśnice patrzyły na nas z uznaniem i zazdrością. Liczyłyśmy się.
Rządziłyśmy całą naszą klasą i nie tylko, a każda z dotkniętych trądzikiem i przetłuszczającymi się włosami koleżanek nie miała innego wyjścia, jak traktować nas bałwochwalczo. Byłyśmy cool, chociaż wtedy tak się jeszcze nie mówiło. Ja, Ewka, Anka, Beata… Bezczelnie chichotałyśmy za każdym razem, gdy Yvette zabierała głos, i prawie natychmiast wyrzekała swą fundamentalną kwestię: „A teraz mała dygresja…”. Kiwając się z jednej grubej nogi na drugą, wyglądała jak monstrualna kaczka. Robiłyśmy głupie miny, przewracałyśmy oczami, przedrzeźniałyśmy ją na każdym kroku. Nawet przez moment nie było nam jej żal.
Niby dlaczego miałoby być, skoro Yvette w ogóle się nami nie przejmowała? Gdyby próbowała się jakoś przypodobać, pozyskać naszą akceptację czy choćby cień sympatii albo chociaż z nami zawalczyć, ale nie. Z góry odpuszczała. Najwyraźniej jej na nas nie zależało. Niemal na każdej przerwie jadła banany. Mogła reklamować wpływ spożywania tych owoców na rozwój nastoletniego mózgu. Tyle że bananom w owych czasach w Polsce reklama wcale nie była potrzebna, banany „rzucano” wówczas do sklepów, a kto je złapał, mógł się uważać za szczęściarza. Mama Yvette musiała się w łapaniu bananów specjalizować.
A nam, pogryzającym kanapki z kiełbasą i nudne jak szkolna rutyna jabłka, ciekła ślinka. A raczej wściekły jad. Na Yvette trenowałyśmy złośliwość i okrucieństwo, ostrzyłyśmy języki na brzytwy, nie znałyśmy litości. Odkąd nastała, chyba nie zdarzył się dzień, byśmy jej nie przyłożyły, jak nie z tej strony, to z innej. Znajdowałyśmy w tym perwersyjną przyjemność, która nie tylko nigdy nam się nie nudziła, ale stała się wręcz siłą motywującą naszą obecność w szkole.
To dzięki Yvette nie pomarłyśmy z nudów przed końcem podstawówki
Nie wiem, jak moje akolitki, ale ja nigdy przez moment nie miałam najmniejszych obiekcji. Jakże kochałam się w sobie, gdy przyjaciółki chichotały z moich dowcipów! Może nie byłam najładniejsza z nich i nie najlepiej ubrana, na pewno nie najzdolniejsza, ale za to najbardziej złośliwa i jadowita.
Nasza szkoła stała pośrodku osiedla, na którym mieszkała większość jej uczniów. Ale Yvette przyjeżdżała tramwajem i dochodziła z przystanku zawsze z książką pod pachą. Miała nieprzytomny wyraz twarzy, jakby wciąż jeszcze pogrążona była w czytaniu. Gdy tylko znalazła się w szatni, natychmiast przypinała się do którejś ze swoich wyznawczyń. Jeśli żadnej w pobliżu nie było, z wciąż nieobecnym wyrazem twarzy pozostawała w swoim własnym świecie. Nasze docinki odbijały się od niej jak od ściany. Nie istniałyśmy dla niej. Ona też przestała dla nas istnieć, gdy tylko skończyła się podstawówka.
Nie mam pojęcia, w którym liceum wylądowała, nigdy nas to nie interesowało. Na pewno w żadnym z tych, do których trafiły moje przyjaciółki. Rozproszyłyśmy się, choć mieszkając w pobliżu, wciąż się jeszcze przez jakiś czas spotykałyśmy. Pamięć o Yvette wyparło w nas życie toczące się jak śnieżna kula. Zlała się w szarą bezkształtną masę wraz z całą resztą dawnych koleżanek.
Czym tu się chwalić? Takie jakieś byle jakie to życie
Gdy wyprowadziłam się na drugi koniec miasta, z mojego horyzontu zniknęły także Ewa, Magda i Beata. Znalazłam całkiem nowe przyjaciółki. A potem minęły lata i przyszedł czas „Naszej klasy” i kolejnych społecznościowych portali. Nagle wszyscy zaczęli się szukać i odnajdywać, zszywać dawno pozrywane więzi. Tylko nie ja. Trzymam się z daleka od nostalgii. I nie mam specjalnie czym się pochwalić. Moje życie potoczyło się jakoś tak… byle jak. To wciąż moje życie, oczywiście, bardzo cenne, ale po co konfrontować się z tak daleką przeszłością, z jej świadkami i z sobą samą?
Ale to mnie znalazły… Ewa, Anka, Beata. Doszłam do wniosku, że jednak chcę znowu je zobaczyć – na własne oczy, nie tylko na zdjęciach z wakacji. Gdy ktoś zorganizował wreszcie pierwsze klasowe spotkanie, poszłam. Szybko pożałowałam. Nagle znalazłam się w gronie wyfiokowanych bab. Usztywnione lakierem hełmy na głowach, każdy włosek na swoim, absolutnie właściwym miejscu. Makijaże dodające dekad. Grube tyłki wbite w pękające dżinsy.
Czy to straszydło ze sterczącymi czerwonymi włosami i chorobliwym wytrzeszczem oczu to naprawdę moja Ewa? Chyba śnię! A w tej garsonce imitującej Chanel, ze spódnicą do kolan, spod której wystają dwie fortepianowe nogi w czerwonych szpilkach, to Anka? Nie może być! Ile razy Beata powiększała sobie usta? Przecież wygląda jak Kaczor Donald, gdzie ja się znalazłam? Ratunku!!!
Całe towarzystwo rozświergotane, wszyscy podekscytowani. Mężowie, żony, dzieci, posady, domy, samochody. Wyjazdy do Egiptu, do Maroka, na Marsa… Co za nuda! Nagle w drzwiach stanęło Zjawisko. Szczuplejsza niż kiedyś, zgrabna, wręcz filigranowa, była bez wątpienia najlepiej z nas wszystkich ubrana, uczesana, zadbana. Burza rudych włosów i wciąż ten sam nieobecny wyraz w niebieskich oczach, powiększonych przez szkła stylowych i niewątpliwie bardzo drogich okularów. Już na pierwszy rzut oka czuło się, że przybywa z innego świata. Świata pieniędzy, władzy, wysokiej społecznej pozycji? Tylko to daje pewność siebie, która z niej emanowała. Nie można było mieć wątpliwości – ta kobieta odniosła w życiu wielki sukces.
– Pani profesor Yvette Bułeczka, nasza przedstawicielka na Sorbonie, a gościnnie również w Oxfordzie i paru uniwersytetach amerykańskich, duma i chwała szkoły podstawowej… – wykrzyknęła organizatorka spotkania.
Tak jakby pojawienie się Yvette miało być od początku jego punktem kulminacyjnym, jakby w ogóle po to zostało zwołane, żeby ona mogła wkroczyć w swoich drogich ciuchach, olśniewająca do bólu. Nie słuchałam. Nagle zrobiło mi się strasznie smutno. Poczułam się taka mała, nic nieznacząca, głupia.
„Wyznawczynie” Yvette skupiły się wokół niej, szczęśliwe, radosne, wpatrzone z zachwytem w osobę, w którą od początku uwierzyły. Dumne z jej sukcesów, jakby były ich własnymi. Wyszłam na dwór, nie byłam w stanie znieść tego spektaklu. Musiałam zapalić papierosa. Nagle wyrosła przede mną Yvette. Zamurowało mnie.
– Hej, Kasia, zauważyłam, że wychodzisz, a koniecznie chciałam ci coś powiedzieć.
– Ty mnie?! Chyba mnie z kimś pomyliłaś…?
– Kasiu, w szkole nigdy bym się nie odważyła, ale chcę, żebyś wiedziała, że zawsze ci zazdrościłam – twojego dowcipu, twojej siły, twojej inteligencji. Poczucia ironii. Podziwiałam cię. Marzyłam o tym, żeby się z tobą zaprzyjaźnić, ale czułam, że to niemożliwe. Teraz to i tak bez znaczenia, ale…
Uśmiechnęła się do mnie tak jakoś bezradnie i smutno. Nie skończyła zdania. Chwilę jeszcze stała, jakby czekając na moją odpowiedź, ale w końcu odwróciła się i weszła z powrotem do budynku. Zaczęłam płakać. Łzy ciekły ze mnie jak deszcz z czarnej chmury, ale nijak nie mogłam się uspokoić. Z jakiego powodu tak boleśnie łkałam? Z żalu? Za czym? Za kim?
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Moja synowa to znana ginekolożka, która ma problemy z własną płodnością
Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa, ale i tak nie mam spokoju
Próbowałam żyć w chorym trójkącie - ja, Adam i jego matka