Do tej pory nie potrafię patrzeć na zdjęcia mojego domu. Oczywiście nie tego, w którym teraz mieszkam – to jest zwykła kupa cegieł, na dodatek jeszcze niewykończona. Mówię o prawdziwym Domu, takim przez duże D. O tym, który straciłam w jedną noc. Taki Dom buduje się latami. Ten, w którym ja mieszkałam, postawił mój dziadek. Włożył w to wszystko, co miał – młodość, siłę, zdrowie… Może dlatego zmarł tak wcześnie.
Urodziłam się już tutaj, na Pomorzu. Rodzice zajmowali parter, a babcia pierwsze piętro. Do tej pory pamiętam, jak wpadałam do niej na pierogi, gdy sprawy mamy w szkole przeciągały się, a ojca dłużej zatrzymano w fabryce. Mama pracowała jako nauczycielka, a tata był robotnikiem. Nie stać nas było na luksusy.
Ten odziedziczony po dziadku dom, to było wszystko, co mieliśmy
Doskonale pamiętam, jak ganialiśmy się z bratem po wielkich pokojach albo jak jeździłam na czterokołowym rowerku po korytarzu. Takie luksusy w tamtych czasach nie były normalnością, więc nic dziwnego, że sąsiedzi nam zazdrościli. Sami gnieździli się w dwupokojowych klitkach budowanych wtedy w ramach czteroletnich i pięcioletnich planów. Miałam dopiero za kilka lat zrozumieć, czemu w naszym domu co kilka miesięcy pojawiały się komisje mierzące, czy nie mamy „nadmetrażu” albo czemu pewnego dnia ojciec usłyszał w pracy ultimatum:
– Albo traci obywatel robotę, albo przekazuje dom na Skarb Państwa, a sam przeprowadza się na budowane właśnie osiedle bloków.
Ojciec nie ugiął się pod szantażem, więc po kilku dniach stracił pracę. Zaczęliśmy więc żyć z nauczycielskiej pensji mamy. Nie było to łatwe życie. Nie raz i nie dwa nie mieliśmy co na siebie włożyć, a gdyby nie to, że mieliśmy ogród i sad, to pewnie i zupy nie byłoby z czego ugotować. Wyróżnialiśmy się oboje z bratem skromnym strojem, a dla naszych rówieśników był to powód do kpin.
– Patrzcie! Idzie łachmaniara z willi – krzyczeli za mną.
Im byłam starsza, tym bardziej rozumiałam, że moja izolacja w miejscu zamieszkania jest naturalna i nieunikniona. Nasi sąsiedzi byli prostymi ludźmi, pracownikami tej samej fabryki, z której zwolniono mojego ojca. Największym szczęściem mężczyzn było picie taniego wina, a ich żony całą swoją energię przeznaczały na codzienną walkę z bytem, bo nie było im łatwo z gromadą dzieciaków, niezapłaconymi rachunkami i wiecznym brakiem pieniędzy.
O czym miałam z tymi ludźmi rozmawiać? Ja miałam plany, marzenia, z których wprawdzie nic nie wyszło, ale które towarzyszyły mi całą młodość. Chciałam być malarką, najlepiej taką jak moja idolka, Olga Boznańska, chciałam malować portrety i martwe natury inspirowane impresjonizmem. Pamiętam, jak siadałam w ogrodzie i malowałam przechodzących ludzi, szkicowałam jabłka albo opadające liście. Nie starczyło mi jednak talentu.
Na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy cała Polska zaczęła się zmieniać w szalonym tempie, moje życie też zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni.
W jednym roku nie dostałam się na Akademię Sztuk Pięknych i poznałam Staszka
Od początku wiedzieliśmy, że połączyła nas wielka miłość. Był moim pierwszym chłopakiem, nauczycielem i mistrzem. Kilka lat starszy, zaczynał właśnie pracę jako grafik w jednym z warszawskich wydawnictw. Wiedziałam, że nie jestem w stanie mieszkać z nim w stolicy. Wielkie miasto przerażało mnie i zniechęcało.
Nie było innego wyjścia – musieliśmy szybko się pobrać, żeby nie narażać się na komentarze rodziny, i zamieszkać w moim rodzinnym domu. Naszą decyzję przyspieszyła też śmierć mojej ukochanej babci. Pozostawiła po sobie całą górę domu – w sam raz dla rodziny, która planowała w krótkim czasie się powiększać.
I tak zamieszkaliśmy w Domu
Byliśmy zadowoleni, choć wiadomo, że przedwojenna willa to nie ten sam komfort, co powstające obok nowe budynki, segmenty i bliźniaki. Nie zazdrościliśmy jednak sąsiadom, i prawdę mówiąc, nie szukaliśmy z nimi kontaktu. Ja wciąż bowiem pamiętałam, jak traktowano mnie w tej okolicy całe życie. Choć fabryka, z której wyrzucono tatę, dawno temu splajtowała, a nowe tereny wykupywała ludność napływowa, dalej pozostawałam ze swoimi stereotypami na temat właścicieli domów otaczających naszą willę. Jak błędne były to opinie, dopiero miałam się przekonać!
Tymczasem w naszym Domu życie kwitło. Dwa lata po ślubie przyszły na świat bliźniaki – śliczni chłopcy, którzy przewrócili nasze życie do góry nogami. Pracy było przy nich od rana do nocy, nie mieliśmy więc czasu na myślenie o czymkolwiek innym. Nieraz widzieliśmy, że starzejący się dom wymaga remontu, ale ani sił na to nie było, ani pieniędzy.
– Może w przyszłe lato, może jak będzie cieplej – obiecywaliśmy sobie.
Dom jakby coraz bardziej się do ziemi przychylał. Nieraz myślałam już, że przewody całkiem przegniły, ale zawsze jakoś udawało się własnymi siłami usterki załatać. „Przemieszkałam tu całe życie, znam każdy kąt. Po co mi fachowcy?” – myślałam. Kiedy jakaś przywieziona z miasta koleżanka napomykała, że przydałaby się willi porządna dawka nowoczesności albo chociaż piorunochron czy wymiana okien, wzruszałam ramionami:
– Tyle pokoleń dom przetrwał, przetrwa i kolejne – mawiałam.
To była zwykła noc i nie miałam żadnych przeczuć, że przydarzy nam się nieszczęście. Jak zwykle położyłam dzieci spać, a sama oglądałam w telewizji ulubiony serial. Nie zamykałam okien, choć z daleka słyszałam nadciągającą burzę.
– Niejedna była już tu burza i niejedna przeszła – powiedziałam nawet synkowi, który, jak to dziecko, wydawał się troszkę przestraszony. – Śpij spokojnie.
Ja nie mogłam jednak zasnąć. Próbowałam czytać, przewracałam się z boku na bok, ale nie potrafiłam przestać wsłuchiwać się w odgłosy szalejącego wiatru.
I nagle... usłyszałam huk. To nie był zwykły odgłos pioruna uderzającego w stację wysokiego napięcia czy okoliczne drzewo, jak to już się nieraz zdarzało. Huk był ogłuszający, ogromny… straszny!!! Oczywiście synkowie i Staszek natychmiast się obudzili:
– Co to, mamo, tato, co to?! – krzyczeli wniebogłosy chłopcy.
Staraliśmy się z mężem ich uspokoić, ale oboje baliśmy się wypowiedzieć myśl, która przebiegła nam przez głowę: piorun uderzył w Dom?
– Pójdę sprawdzić, czy wszystko w porządku – powiedział nawet Staszek spokojnym głosem, jeszcze nie dopuszczając do siebie przerażającej prawdy.
Nie minęło jednak kilka sekund, gdy wbiegł do nas i zaczął krzyczeć głosem pełnym trwogi:
– Pożar!! Dom się pali!! Uciekajmy!
Myślałam tylko o tym, by ratować dzieci
Rzuciłam się do wyjścia, tak jak stałam, bez spodni, w lekkiej koszulce. Na szczęście dym, który zajął dach, nie zdążył jeszcze odciąć nam drogi na dół. Chłopcy krzyczeli, a ja trzymałam ich mocno pod pachą i modliłam się, żeby tylko wyjść na dwór, na powietrze… Zdążyliśmy.
Drewniany dom zajął się błyskawicznie. Stałam na dworzu i potrafiłam tylko krzyczeć z rozpaczy widząc, jak płomienie w ułamkach sekund pochłaniają cały nasz dobytek. Choć było chłodno, nie czułam zimna. Kiedy, po kilku ciągnących się jak wieki minutach, przyjechała wezwana przez sąsiadów straż pożarna, nie było już w zasadzie czego ratować.
Cała góra domu i większość dołu spłonęła
Willa nie była zabezpieczona nie tylko przed uderzeniem pioruna, ale też przez rozprzestrzenieniem się pożaru. Nie była też ubezpieczona. Wtedy o tym nie myślałam, stałam na zimnie, tuliłam Staszka i dzieci, i dziękowałam Bogu, że nie spałam, że zdążyliśmy uciec… Dopiero po kilku godzinach dotarło do mnie, że nie mamy teraz nic: ani pieniędzy, ani dachu nad głową, ani nawet tak zwykłych rzeczy, jak ubrania czy meble. Zostaliśmy z tym, co wynieśliśmy na grzbiecie.
Na szczęście, gdy tak stałam w szoku, patrząc na zgliszcza mojego życia, jakieś kobiety zaczęły okrywać mnie kocami, jedna ubierała mojego zapłakanego syna w sweter, a druga przytulała drugiego z bliźniaków, szepcząc słowa pociechy. Nie znałam ich, nie miałam zresztą wtedy głowy do zastanawiania się, kto to.
– Chodźcie nocować u mnie, musicie napić się gorącej herbaty i zebrać siły na nowe życie – powiedziała jedna z nich.
Nic nie odpowiedziałam. Działałam jak w transie. Kobieta, która nas zaprosiła, mieszkała w jednym z tych nowych domów powstających przy drodze. Oddała nam dwa wygodne pokoje, przyniosła puszyste ręczniki i ubrania dla chłopców. Udało nam się w końcu ich jakoś utulić, choć budzili się całą noc z krzykiem. My ze Staszkiem nie mogliśmy zasnąć.
Co chwila kołatało się nam w głowie pytanie: Co dalej? Co robić? Byliśmy przerażeni
Nad ranem doszłam do siebie na tyle, by podziękować nowej znajomej (okazało się, że ma na imię Danusia) za bezinteresowną pomoc. Wiedziałam, że nie możemy siedzieć obcej kobiecie na głowie, ale Danusia nie chciała słyszeć o naszej wyprowadzce:
– Gdzie pójdziecie? – argumentowała. – Lepiej się myśli w cieple i wygodzie. Możecie tu zostać, ile będzie potrzeba. Chłopcy muszą poczuć się bezpiecznie.
To przeważyło. Zostaliśmy u Danki na dwa miesiące. A ona zorganizowała w naszej miejscowości zbiórkę i po kilku dniach dostaliśmy pościel, ubrania, nawet czajnik elektryczny i... sporą sumę pieniędzy! Powoli zaczęliśmy wierzyć w to, że przy pomocy dobrych ludzi uda nam się zbudować jakiś niewielki dom.
Do czasu tego nieszczęścia nie miałam pojęcia, jak wspaniali ludzie mieszkają w okolicy! Choć w zasadzie nas nie znali, nie było dnia, żeby ktoś nie przychodził, nie pytał, czy czegoś nam nie potrzeba, nie oferował konkretnej pomocy. Jeden z bardzo zamożnych sąsiadów podarował nam pewnego dnia… używany samochód!
Chciał, żeby łatwiej nam było zwozić rzeczy na budowę powstającego domu! Inny podżyrował nam kredyt. Sąsiadki przychodziły przez trzy miesiące, kiedy byłam w tak dużym szoku, że wydawało mi się, że wszystko mnie przerasta, i opiekowały się na zmianę chłopcami, mną, a nawet sprzątały i gotowały obiady. I to wszystko robiły za ciepłe słowo, a często nawet mimo jego braku, bo nie byłam w stanie wykrzesać z siebie w tamtym okresie nawet odrobiny wdzięczności.
To wszystko miało miejsce dwa lata temu
Obecnie mieszkamy już w nowo wybudowanym skromnym, ale własnym domu, który powstał na zgliszczach willi. Nieraz jeszcze nachodzi mnie smutek i żal, że nie ma już Domu postawionego przez mojego dziadka. Płaczę sobie wtedy cichutko gdzieś w kąciku…
Szybko jednak ocieram łzy, bo wiem, co zyskałam dzięki temu nieszczęściu wiarę w ludzi i w prawdziwych, bezinteresownych przyjaciół. Sąsiedzi, do których jeszcze niedawno czułam niechęć, okazali się prawdziwą podporą w najcięższej chwili mojego życia. Nigdy im tego nie zapomnę i wierzę, że Bóg im to kiedyś wynagrodzi. Na pewno tak będzie!
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Zakochałam się w zajętym mężczyźnie. Walczyłam o niego 10 lat
W internecie poznałam swój ideał, ale on nie chce się spotkać
Była dziewczyna niszczyła wszystkie moje związki
Mój 32-letni syn nie umie po sobie sprzątać ani ugotować makaronu