„W domu dziecka nauczyłam się żyć bez miłości. Gdy dostałam szansę na szczęście, nie wiedziałam, jak z niej skorzystać”

Zasmucona kobieta w domu fot. iStock by Getty Images, urbazon
„Moje oczy wyschły, gdy wreszcie zaakceptowałam fakt, że do końca życia pozostanę sama. Tak jest dobrze. Nie doskwierała mi samotność, bo porzucając marzenia o własnej rodzinie, uwolniłam się od naiwnych nadziei i tęsknot”.
/ 20.01.2025 13:15
Zasmucona kobieta w domu fot. iStock by Getty Images, urbazon

Pewnego dnia, gdy wynosiłam śmieci, do moich uszu dobiegł rozdzierający krzyk. „Zupełnie jakby płakało niemowlę...” – przeraziłam się. – „Ech, to na pewno tylko moja wyobraźnia...”.

Czym prędzej pozbyłam się plastikowej torby i odwróciłam się na pięcie. Byle z dala od kłopotów. Lecz zaraz potem kolejny przeszywający pisk wbił mnie w ziemię.

– Tam ktoś jest, żywy i... porzucony – wyszeptałam pod nosem.

– No – przytaknął rudowłosy berbeć, który zjawił się nie wiadomo skąd. Patrzył na mnie, zadzierając główkę, a z jego piegowatego nosa zwisała kropelka. – Może mieć z dwa, trzy tygodnie, nic nie widzi i jest zapchlony – pociągnął nosem – Mamusia kazała mi go z powrotem odnieść. Wypatrzyłem go przy śmietniku, ale pomyślałem – tym razem otarł nos rękawem – że w środku będzie mu cieplej. No to je go wsadziłem, a teraz chyba się też mu źle. Szkoda, bo ja nie mogę grzebać w śmieciach. Dobra, to spadam! – pognał, przywołany przez kolegów.

Co miałam zrobić?

Obserwowałam przez kilka chwil, jak gania w zabawie pomiędzy zaparkowanymi samochodami, od czasu do czasu spoglądając w moim kierunku. Rozdzierające serce piszczenie nie cichło ani na chwilę. Nie tylko ten zasmarkany rudzielec oczekiwał mojej decyzji. Nienawidziłam znajdować się w takich sytuacjach – kiedy ogarniało mnie poczucie winy, mimo że nic złego nie uczyniłam. Zupełnie jak w tamtych czasach, gdy całe dni przesiadywałam w oknie, wypatrując gości... Ale nikt nigdy nie przychodził. Nikomu na mnie nie zależało. Choć dokładałam wszelkich starań, by zasłużyć na miano najgrzeczniejszej i najbardziej uroczej dziewczynki, nikt mnie nie chciał.

Minęły lata, odkąd przestałam wytężać wzrok i ronić łzy. Moje oczy wyschły, gdy wreszcie zaakceptowałam fakt, że do końca życia pozostanę sama. Tak jest dobrze. Nie doskwierała mi samotność, ponieważ porzucając marzenia o własnej rodzinie, uwolniłam się od naiwnych nadziei i tęsknot. Jednak przez ułamek sekundy poczułam więź z tym płaczącym, porzuconym stworzeniem. „Śmietnik”, w którym spędziłam lata dzieciństwa, był przynajmniej przytulnym i zadbanym miejscem.

Ten moment współczucia przeważył

Podwinęłam rękawy kurtki, uchyliłam klapy kontenera, aby wpuścić trochę światła do środka i przełamując wstręt, zerknęłam do wnętrza... Smród omal nie zwalił mnie z nóg! Z wszystkich zmysłów to właśnie węch był u mnie najlepiej rozwinięty. Dlatego zostałam kiperem. I po co mi to było? Grzebać w śmieciach, szukając... No tak, ale kogo właściwie?

– Jest tu kto? Halo! Byle nie szczury... – wstrząsnął mną dreszcz.

– Miau! – rozległo się ciche pisknięcie z wnętrza kontenera, a coś próbowało wydostać się na zewnątrz. Moim oczom ukazało się szarawe futerko i długie wibrysy.

– Kiciuś... – westchnęłam z ulgą. – Malutki kociak, chodź tutaj, kici, kici! – Kotek nastroszył futerko i się cofnął... – Nie wariuj, nie wejdę do środka. Daj mi małą szansę, a cię uwolnię, ale nie przesadzaj, bo sobie pójdę... O kurczę, ktoś nadchodzi! – warknęłam.

Zima zawiodła na całej linii. Zamiast otulić świat białym puchem, zafundowała nam mokrą breję, w której każdy krok zostawiał za sobą klejące plaśnięcie.

Ktoś się zbliżał, a ja sterczałam z głową w kontenerze na śmieci.

No po prostu fantastycznie!

Z gracją wygrzebałam się z mrocznych czeluści i oparłam o kontener, przyjmując swobodną pozę. Koleś w dresiku i zimowych butach skłonił się przede mną, lustrując mnie zachłannie wzrokiem. Kojarzyłam go z widzenia. Taki namolny gość. Kilka razy przyuważyłam, jak bezwstydnie gapił się na moje nogi i pośladki. Zdecydowana większość facetów to beznadziejne przypadki. Wydaje im się, że jeśli kobieta nie ma kogoś na stałe, to ucieszy ją każdy komplement, nawet od piwnicznego sąsiada z kłakami w uszach. Mimo to wyszczerzyłam zęby z miną bezradnej blondynki, która wylądowała na środku Sahary na obcasach.

– Niech pan sobie wyobrazi, że przez przypadek wyrzuciłam kosz razem ze śmieciami! Teraz głowię się, jak go stamtąd wyciągnąć...

– A może by tak kijem spróbować...? – podpowiedział facet, odkładając na bok pudło z papierami.

– Raczej nie dam rady dosięgnąć.

Pomóc pani? – zapytał, bo wypadało.

– Bardzo by mi pan pomógł! – uśmiechnęłam się od ucha do ucha.

No i nie mógł się już wycofać, jeśli nadal chciał być w moich oczach prawdziwym mężczyzną. Przytargał do kontenera zdezelowany taboret i wdrapał się na niego, ryzykując, że skręci sobie kostkę.

– A jaki kolor miał pani kubeł na śmieci?

– Taki żółty.

– Jakoś nie widzę niczego w tym kolorze, ale słyszę jakieś piski.

– Mnie to również ciekawi – powiedziałam z ekscytacją w głosie. – A może to niemowlę?

O matko, dzieciak?! – aż się zachwiał. – Niech pani nawet tak nie żartuje. Gdybym natknął się na dzieciaka w kontenerze, to bym chyba do końca życia nie doszedł do siebie. Ale faktycznie, coś tu piszczy... To kot! Chce go pani?

– W sumie to nie, ale mógłby pan go w końcu stamtąd wyjąć.

Mężczyzna zniknął we włazie, by po chwili wyjść z miauczącym wniebogłosy kotkiem.

– Maluch mnie podrapał, co za łobuz. Oby tylko nie miał żadnych chorób.

Wszyscy się zbiegli

Momentalnie dookoła nas zaroiło się pełno małolatów.

– Ten kot na bank ma pchły! – krzyknął jeden.

– Do tego pewnie jakieś paskudne robaki! – dodał inny.

– I jeszcze zarażony tokso… plazmo…, czy jak to tam się zwie! – dorzucił kolejny.

Bierz go, kobieto, bo jak nie, to z powrotem wrzucę tego skunksa do środka! – mój sąsiad z lekka stracił cierpliwość.

Jakby kamień spadł mu z serca, kiedy przejęłam od niego burego kota.

– Jeśli chodzi o kubeł...

– Nieważne, ocalił pan bożą istotę, na pewno to docenią w niebie.

– Super, to ja już lecę, ale gdyby kiedyś jeszcze potrzebowała pani ratunku, to służę pomocą.

Zostałam sama z małym kotem spoczywającym na mojej wyciągniętej ręce. Wolałam go nie trzymać zbyt blisko ciała. Dzieciaki też trzymały się ode mnie z daleka, kiedy spytałam, czy któreś nie zechciałoby przygarnąć malucha. Rozpierzchły się w mgnieniu oka. Kompletnie nie wiedziałam, co robić dalej.

Bywa tak, że los sam podejmuje za nas decyzje. Zdarza się, że to nie my dokonujemy wyboru, tylko jesteśmy wybierani. Maleństwo trochę się pokręciło, pomruczało, a następnie zaczęło lizać moją rękę i prawie natychmiast usnęło. Nie potrafiłam go tam zostawić. Obdarzyło mnie zaufaniem.

Dałam mu na imię Dżinks. I przygarnęłam go do swojego serca, kuchni i sypialni. Miejsca było pod dostatkiem...

Moje życie się odmieniło

Lekarz w przychodni zdziwił mnie wiadomością, że to kocica. Wyglądała jak kocurek, dlatego nie zmieniłam imienia. Jakoś przyjemniej mi było z myślą, że śpię z facetem.

– Ej, dokąd tak pędzisz?

„Ano tutaj, właśnie tu” – zdawały się komunikować jego szmaragdowe ślepia, po czym wślizgiwał się pod pościel i rozpoczynał obgryzanie mi paznokci. Relaksowałam się, kiedy od paznokci przechodził do oblizywania wewnętrznej części ręki i przestrzeni pomiędzy palcami. Następnie skradał się pod kołdrę i zwijał w kulkę na mojej piersi. Czasem mnie podrapał, gdy goniąc za wymyślonym wrogiem lub przysmakiem, wbijał mi szpony w ciało. Wyglądałam wtedy jak ofiara zaborczego kochanka. W ramach przeprosin mruczał mi do ucha.

Nie wspominałam o tym ani jednej osobie. Nawet ja sama tego nie pojmowałam... W życiu bym nie przypuszczała, że pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem może wytworzyć się aż tak bliska relacja. Jednakże moja dotychczasowa znajomość wszelkich związków z innymi stworzeniami, nawet tymi z mojego własnego rodzaju, była jak dotąd czysto hipotetyczna. Nie chodzi o to, żebym w wieku 36 lat nadal pozostawałam dziewicą, ale odkąd wyszłam z domu dziecka, nigdy nie dzieliłam z nikim mieszkania.

Od czasu do czasu, dbając o zdrowie psychiczne, pozwalałam sobie na przelotną znajomość. Potem kazałam gościowi spadać, rzucając na odchodne: „odezwę się”, i tyle go widziałam. Nie snułam planów o poważnej relacji, a już na pewno nie o posiadaniu potomstwa. To było dla mnie zbyt skomplikowane emocjonalnie. Przeszłość zrobiła ze mnie osobę pustą w środku. Świadomie zdecydowałam się na życie w pojedynkę, bo tak było łatwiej, mniej stresująco. Samotność z wyboru nie oznaczała dla mnie poczucia osamotnienia. Nie potrzebując nikogo, nie odczuwałam braku bycia potrzebną.

Nie mogłam go znaleźć

Dżinks miał gdzieś moje plany. Jego miłość do mnie była zaborcza i niepohamowana. Kiedy szłam do pracy, on smacznie spał. Gdy z niej wracałam, jakimś szóstym zmysłem wiedział, że to ja i czekał przy wejściu. Gdziekolwiek się udawałam, on szedł za mną krok w krok. I ciągle domagał się, żebym się nim zajęła. Zupełnie jak małe dziecko. Nie mogłam nawet na chwilę usiąść w spokoju, bo ten koci czarownik od razu wskakiwał mi na kolana albo wspinał się na plecy! To było jednocześnie słodkie i denerwujące.

Pragnąc zaznać choć odrobiny spokoju w ciągu nocy, zostawiałam go za drzwiami. W ramach zemsty załatwiał się na wykładzinę. Mając tak wrażliwy nos, trudno o bardziej wyrafinowaną karę. Szorując zabrudzenia lub opatrując zadrapania na szyi, przeklinałam pod nosem tego niewdzięcznika. Momentami nawet żałowałam decyzji o przygarnięciu go. Męczył mnie swoją upierdliwą zależnością. Zastanawiałam się, czy życie bez nachalnego kociaka nie byłoby łatwiejsze.

Mimo to, gdy faktycznie przepadł, ogarnęła mnie trwoga. W ostatnim czasie jego zachowanie stało się wyjątkowo podejrzane. Bez wyraźnej przyczyny przeraźliwie miauczał, dziwnie się wyprężał, przestępując z nogi na nogę, czy też drapał w szybę, choć zazwyczaj niewiele obchodziło go to, co dzieje się poza domem. Myślałam, że po prostu trafił mi się kocur z lękiem wysokości. Dlatego kompletnie nie rozumiałam, co go tak raptownie opętało.

Kiedy weszłam do mieszkania, nigdzie nie widziałam mojego kota. Zazwyczaj witał mnie zaraz przy wejściu, ale tym razem tak się nie stało. Nie przybiegł też, gdy nasypałam karmy do jego miseczki, ani nie zareagował na moje nawoływanie. Ze strachem zauważyłam, że jedna z doniczek jest przewrócona. Z powodu gorąca zostawiłam uchylone okno... O nie, czyżby przez nie wyskoczył?! Pobiegłam szybko na balkon i wyjrzałam w dół, ale na całe szczęście nie leżał na chodniku piętro niżej. Ulga nie trwała jednak długo, bo dostrzegłam go uczepionego pazurami w ozdobne kamyczki na ścianie budynku. Powoli zsuwał się w stronę parapetu mieszkania pode mną. Bez chwili zastanowienia popędziłam na dół i zapukałam gwałtownie do drzwi sąsiada. Otworzył mi ten sam bohaterski mężczyzna, który niedawno pomógł mi ze śmietnikiem. Widząc moją minę od razu zrozumiał, że stało się coś poważnego.

Pani znów potrzebuje pomocy? Kogo należy uratować tym razem?

– Mój kot! – wrzasnęłam, wchodząc do jego mieszkania bez zaproszenia. – Siedzi na parapecie w pana kuchni. – Nie wiadomo jak, ale zlazł po elewacji budynku...

No to ją przypiliło! – parsknął śmiechem. – Chyba ma ruję...

– Ruję...? – wymamrotałam zaskoczona i w tym momencie mnie oświeciło. To dlatego zachowywała się tak dziwnie.

Że też na to nie wpadłam!

Dżinks, mający siedem miesięcy, był przecież w rzeczywistości kocicą, w której zaczęła budzić się natura. Lekarz weterynarii sugerował nawet przeprowadzenie zabiegu sterylizacji, aby uchronić zwierzaka przed niepotrzebnym cierpieniem. Nie byłam do końca przekonana co do słuszności tej decyzji. Sama już dawno wyrzekłam się w głębi duszy marzeń o własnej rodzinie i potomstwie, ale nie potrafiłam zrobić tego samego Dżinksowi. Gdzieś w zakamarkach umysłu irracjonalnie obawiałam się, że mógłby później żywić do mnie urazę z tego powodu.

Moje głupie uczucia narobiły bałaganu i wywołały spore zagrożenie dla tego futrzaka! Zamarłam w bezruchu, gapiąc się, jak sąsiad na całą szerokość otwiera okno... A kota już nie było na parapecie!

– Niech pan coś zrobi!

Facet wgramolił się na parapet, wychylając prawie połowę ciała na zewnątrz i po chwili trzymał za sierść wrzeszczącego wniebogłosy Dżinksa.

Mam go! – przekazał mi małego zbiega.

Przytuliłam kota mocno, a z moich oczu polały się łzy. Nigdy wcześniej tak nie płakałam, odkąd wyszłam z bidula. Myślałam, że moje łzy już wyschły na amen, a tu nagle jak nie chlusnęły! Leciały ze mnie ciurkiem, jakbym musiała nadrobić cały ten czas. Guzik mnie obchodziło, że sąsiad się gapi i jest speszony tym moim mazgajstwem.

– No już, spokojnie... – poklepał mnie po plecach, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. – Bez przesady, nic takiego się nie stało. Dobrze, że się znalazł. Po prostu trzeba go lepiej pilnować następnym razem. W końcu to tylko zwykły kot.

Tylko kot?! – zawołałam głośno. Aż się cofnął o krok. – Nie ma pan pojęcia, ten, znaczy ta... to... to... okropna tragedia by była, jakby... – zacięłam się – tak czy inaczej, ogromnie panu dziękuję i chyba pora na mnie.

Coś się we mnie zmieniło

Facet nie oponował. Zapewne stwierdził w duchu, że jestem jakąś obłąkaną starą panną z kotem, który jest dla niej całym światem i substytutem prawdziwej miłości. Zresztą wcale się nie mylił. Dla mnie Dżinks znaczył tyle, co najbliższa rodzina. Był w zasadzie jedynym członkiem rodziny, jakiego w ogóle posiadałam. To była ta żywa istota, do której zbliżyłam się na tyle, że spotkało mnie w życiu to, co najwspanialsze, ale też to, co najgorsze. Pokochałam tego futrzaka całym sercem. Wolałam nawet nie dopuszczać do siebie myśli, że mogłoby mu się coś stać. To byłoby dla mnie jak koniec świata!

Dlatego zawsze trzymałam facetów na dystans. Kończyłam relacje, gdy nabierały rumieńców. Po co się męczyć, skoro i tak prędzej czy później wszystko się rozpadnie? Lepiej żyć w pojedynkę niż odczuwać pustkę. Kiedy zakochanie pukało do drzwi, za nim czaił się lęk przed porzuceniem.

Mimo to, przytulając Dżinksa, nie miałam poczucia, że popełniam błąd. W życiu nie zawsze mamy wybór. Niekiedy trzeba po prostu pozwolić się adorować. Nawet jeśli adoratorem jest kociak z kontenera na śmieci. W jakiś koci, przebiegły sposób Dżinks sforsował szczelnie zamknięte wrota mojego serca.

Samotność przestała mi odpowiadać. Kiedy jest się z kimś, rzeczywistość nabiera barw, nawet jeśli towarzyszy temu niepokój. Kto wie, może powinnam dać szansę temu przystojniakowi z winnicy, który regularnie do mnie wydzwania i zaprasza na spotkania? Zauroczył mnie i spoglądał na mnie z utęsknieniem... Teraz to mnie już nie onieśmielało.

Na ten moment zarezerwowałam termin u weterynarza. Cóż, jeśli ktokolwiek ma w przyszłości zostać rodzicem w tym domu, to wolę, żebym to była ja. Przynajmniej nie będę musiała w tym celu uciekać przez okno...

Zofia, 36 lat

Czytaj także:
„Wolałam zdobyć nagrodę w pracy niż szacunek kolegów. Uprzejmymi uśmiechami i słowami nie spłacę przecież kredytu”
„Zaszłam w ciążę byle tylko zatrzymać faceta przy sobie. Efekt? Wyszłam na tym, jak Zabłocki na mydle”
„Miłość z dawnych lat zniszczyła mi karierę i rozbiła małżeństwo. A wystarczyło, żebym trzymał łapy przy sobie”

Redakcja poleca

REKLAMA