W naszej rodzinie od ponad 100 lat panuje zwyczaj, że pierworodna otrzymuje w dniu swojego ślubu portret pra, pra, pra babci, Eleonory. Była piękną kobietą – na portrecie ma 40 lat i uśmiecha się tajemniczo. Jak twierdzą rodzinne opowieści, babcia Eleonora była wielką orędowniczką Polski i polskości. A były to czasy, kiedy Polski właściwie nie było. Przynajmniej na mapie. W dobrach Eleonory, które znajdowały się w okolicach Łodzi, ukrywał się Piłsudski ze świeżo poślubioną Marią. Portret namalowany na zwykłej tekturze, nie był dziełem wielkiego mistrza. Ale dziadek, zakochany w żonie, oprawił go w piękne złocone ramy. A że tektura była cienka, różnicę grubości zatuszowano grubym szarym papierem. Spod szarego papieru coś się wysunęło I tak, zgodnie z tradycją, dostałam obraz w dniu mojego ślubu.
Zawisł w honorowym miejscu
Kiedy kilka lat później przeprowadzaliśmy się do nowego mieszkania, Heniek, mój mąż, zahaczył obrazem o coś i przerwał szary papier.
– Może to i lepiej – powiedział obronnym tonem.– Dobrze jest stary obraz co jakiś czas poddać renowacji, żeby posłużył rodzinie przez kolejną setkę lat.
Chwilę wahałam się, czy przyznać mu rację, czy wyzwać od fajtłap, ale faktycznie, mały lifting babci by się przydał. Zaczęłam więc usuwać naderwany papier. Wtedy zza niego wypadła pożółkła koperta. Nie była zaklejona, a na jej wierzchu ładnymi kaligrafowanymi literami ktoś napisał atramentem „Do Ciebie”. W rogu koperty widniała data „1898 Roku Pańskiego”. Do mnie? Wyjęłam z koperty kilka arkusików welinowego papieru, które były zapisane drobnym ładnym pismem. Usiadłam w fotelu przy oknie i zaczęłam czytać.
„Piszę do ciebie wnuczko (?), prawnuczko (?) lub jeszcze głębiej zanurzona w przyszłym czasie odległa krewniaczko. Zamierzam zdradzić ci tajemnicę szczęśliwego stadła małżeńskiego. Mam nadzieję, że moje przesłanie wraz z tym portretem trafi do twoich rąk. Dlaczego piszę? Otóż kobiety winny się wspierać, gdyż męska wierność najczęściej nie jest warta funta kłaków. Spoglądając na mój portret, widzisz, że byłam piękną kobietą. A że uroda jest przydanym od Boga największym skarbem, zatem grzechem byłoby ją rozmieniać na nieposiadających grosza adoratorów. Ja na szczęście byłam nie tylko piękna, ale i mądra, stąd moi dwaj pierwsi mężowie byli na tyle starzy, że zdążyli dorobić się majątku. Obaj byli również na tyle taktowni, że nie nadużywali mojego młodego wieku i po paru latach w ciszy odchodzili do lepszego świata, niech im ziemia lekką będzie. Jako podwójna wdowa mogłam już sama wybrać sobie męża bez wzbudzania zbytniego towarzyskiego zamętu. Pamiętaj bowiem, że dobre imię kobiety jest równie ważne, co jej zasobność, która pozwala nam żyć na odpowiedniej stopie i przyjmować należne nam hołdy od młodych (lub młodszych) adoratorów. Nie ukrywam, że mężczyźni wodzili za mną oczami, wzdychali i gotowi byli oddać wszystko, żeby ich nazwisko znalazło się w moim balowym karnecie. Ale tak to już jest, że kiedy przychodzi miłość, to odchodzi rozum. Tak właśnie, duszko, było w moim przypadku. Na jednym z przyjęć u baronowej poznałam 28-letniego Arnolda”.
Był postawnym mężczyzną
„Niedawno zakończył pobieranie nauk w paryskim uniwersytecie i po kolejnych dwóch latach przecierania się po świecie wrócił do kraju. Nie minęło pół roku i po płomiennym romansie, o którym skromność nie pozwala mi wspomnieć na tych kartach, byliśmy już po słowie. Zaś trzy miesiące później dzwony rozkołysały się nad naszymi głowami, gdy ksiądz ogłosił nas mężem i żoną. Czas ma jednak to do siebie, że niczym wściekły pies bardziej ogląda się za kobietami niż mężczyznami. Biorąc ślub z Arnoldem, byłam już w dojrzałym wieku. Pięć lat później dostrzegłam w lustrze pierwsze zmarszczki wokół oczu. Prawdopodobnie zobaczył je również mój pan mąż, gdyż z czasem zaczął coraz później wracać do domu, zasiadując się u przyjaciół na brydżu. Coraz częściej pachniało też od niego różnymi aromatami. Nie do końca byłam pewna, czy to zapach likierów i koniakowych burbonów czy też kobiecych perfum. Chociaż mąż miał w planach znalezienie sobie pracy, jednak od czasu zaślubin nie znalazł, jak twierdził, takiego zatrudnienia, które odpowiadałaby jego pozycji towarzyskiej jak też wybrednemu gustowi. A że byłam dosyć zasobna, nie musieliśmy się martwić o przyszłość. Tamtego lata, gdy mój pan mąż stał się aż nazbyt narowisty i doszły mnie słuchy, że być może spędza chwile wśród kobiet, postanowiłam wyjechać z nim do Karlsbadu” – pisała babcia.
Nie mogłam uwierzyć, że była tak postępowa
„I tak oto 12 sierpnia 1897 roku wsiedliśmy w pociąg i ruszyliśmy na wywczasy. Choć zmieniliśmy otoczenie, mój pan mąż nie zmienił jednak przyzwyczajeń i już trzeciego dnia wrócił nad ranem. Próbowałam się z nim rozmówić. On jednak uznał moje podejrzenia za kobiece fanaberie i zakazał mi, jako głowa rodziny, zawracać sobie myśli podobnymi głupstwami. Arnold rzeczywiście był głową naszej rodziny. Biedak jednak zapomniał, że ja byłam jej skarbnikiem. W efekcie, gdy mąż znowu wyszedł wieczorem na karty, przywołałam numerowego i kazałam wynieść walizki do dorożki. Zatrzymałam się w naszym warszawskim mieszkaniu, gdyż nie miałam ochoty zamykać się na wsi. Kilka dni po moim powrocie, rozdzwonił się telefon. Wiedziałam, że to Arnold. Kazałam powiedzieć służącej, że pani nie ma w domu. Dwa miesiące później gosposia oznajmiła, że przed naszymi drzwiami stoi dozorca kamienicy. Podobno jakiś wymizerowany i zarośnięty mężczyzna twierdził, że jest moim mężem.
– Czy mam go wpuścić do jaśnie pani? – usłyszałam pytanie dozorcy.
Choć tęskniłam za swoim Arnoldem, postanowiłam dać mu solidną nauczkę, żeby poznał, kto w naszym małżeństwie powinien zwracać uwagę na czyje humory. Kazałam odprawić włóczęgę.
– A gdyby znowu się naprzykrzał – służąca powtórzyła moje słowa – trzeba zawołać służby porządkowe, żeby oduczyły obwiesi nachodzenia porządnych ludzi”.
Co za historia!
Kilka dni później gosposia wręczyła jej list
„– Jakiś włóczęga błagał, żebym dostarczyła go Jaśnie Pani, no to żem wzięła.
Otworzyłam kopertę i zaczęłam czytać pismo, które sporządził mój biedny małżonek. Okazało się, że po moim wyjeździe wyrzucono go z hotelu. Teraz jest ścigany za niezapłacony rachunek w Karlsbadzie, który wyniósł ponad 2 tysiące złotych polskich. Arnold skarżył się też, że nie ma za co bywać w towarzystwie i że je tylko dwa razy dziennie. Uznałam, że głowa mojego domu najwidoczniej jeszcze nie dojrzała do zrozumienia prawdy, kogo, za co i dlaczego winien kochać nad życie, za nic mając wszelkie inne niedogodności. Wreszcie miesiąc później mąż się opamiętał, i dostałam list, który zaczynał się słowami: Największa i jedyna miłości mojego życia…. Tydzień później wybaczyłam Arnoldowi. Zapłaciłam długi i sprawiłam mu nowe garnitury, gdyż poprzednie wyszły z mody. Odtąd mam męża posłusznego i czekającego, by spełnić każdy mój kaprys…”.
Na koniec listu otrzymałam stosowne błogosławieństwo i radę, by skorzystać z jej podpowiedzi.
– I co jest w liście?– spytał mój Heniek.
Przez chwilę czułam pokusę, by mu opowiedzieć historię babci – mój mąż był moim przyjacielem, partnerem we wszystkich sprawach i właściwie nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Ale coś mnie powstrzymało. Jakaś wewnętrzna kobieca mądrość, być może przekazywana w genach. Z facetami nigdy nie wiadomo, a ich wierność jest warta funta kłaków. Hm…
– Babskie sprawy, których nie zrozumiesz.
– Nie żartuj, co możesz mieć wspólnego z kobietą sprzed wieku? To inny świat!
– Jest jedna wspólna rzecz – powiedziałam, chowając list do kieszeni.
– Co takiego?
– Mężczyźni. A wy się nigdy nie zmieniacie.
Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”