Córka i syn obserwują, jak przekładam kolejne karty. Obok na kanapie siedzi mój mąż, obejmuje mnie ramieniem i jak ja przygląda się zdjęciom. Pierwsze kilkanaście stron albumu znamy na pamięć. Są tam zdjęcia z naszego pierwszego ślubu. Te dalsze nasze dzieci zrobiły zaledwie tydzień temu….
Jest na nich uwieczniony nasz drugi ślub. Skromniejszy niż tamten, w urzędzie stanu cywilnego. Tak, dzieci mają rację. Takiego albumu chyba nikt nie ma, bo my z Karolem pobraliśmy się ponownie po dwunastu latach rozłąki.
– I jak, mamo? Podoba ci się? – pyta nieśmiało Konrad. Kinga daje mu znak, żeby nic nie mówił. Ona wie, że wzruszenie odebrało mi mowę. Patrzę na moje dzieci przez załzawione oczy i tylko kiwam głową.
– Jest piękny, nikt takiego nie ma – odzywa się Karol łamiącym się głosem. Mój mąż tak jak ja nie umie opanować wzruszenia. Wszyscy czworo jesteśmy szczęśliwi, że tak to się skończyło.
Niewiele brakowało, a ten album nigdy by nie powstał…
Kiedy się poznaliśmy, od początku było jasne, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Dzieliliśmy pasje, mieliśmy podobne plany na przyszłość. Różnił nas jedynie temperament: ja – przebojowa ekstrawertyczka, Karol – wyważony pragmatyk ze skłonnością do refleksji. Przeciwności się przyciągają, czy więc można lepiej się dopasować? Ślub wzięliśmy zaraz po dyplomie, a nasze pierwsze wspólne gniazdko uwiliśmy w kawalerce odziedziczonej po ciotecznej babce Karola. Można powiedzieć, że jak na tamte czasy byliśmy wybrańcami losu.
Poszczęściło nam się też z pracą. Mój mąż został na uczelni i mógł robić swój wymarzony doktorat. Ja trafiłam do firmy farmaceutycznej. Wszystko układało się po naszej myśli. Trzy lata po ślubie urodziły się nam bliźniaki, Konrad i młodsza od niego o 10 minut Kinga. Dzieci przewróciły nasz uporządkowany świat do góry nogami, ale dopiero wypadek, jakiemu uległa teściowa, zmienił nasze życie w istny koszmar. Spadła ze schodów i złamała nogę.
No to teraz się zacznie…
Był późny wieczór. Kąpaliśmy bliźniaki, które z powodu ząbkowania płakały na zmianę. Nagle zaczął dzwonić telefon. Raz, drugi, trzeci. Karol nie chciał zostawić mnie samej z dziećmi w łazience, ale wreszcie poszedł odebrać. Wrócił po kilku minutach blady jak ściana.
– Jakaś pielęgniarka dzwoniła ze szpitala. Moja matka spadła ze schodów. Ma złamaną kość udową i nadgarstek, jest cała potłuczona… Muszę tam natychmiast jechać. Szybko dokończyliśmy kąpać dzieciaki, Karol ułożył je w łóżeczkach, a ja skompletowałam najpotrzebniejsze drobiazgi dla teściowej. Mąż, wychodząc, rzucił: „Teraz to się zacznie…”.
Wtedy nie wiedziałam, co mogą znaczyć te słowa. Szybko się jednak przekonałam, że matka mojego męża jest w stanie zrujnować nam życie. Dopóki była w szpitalu, dawaliśmy sobie radę, chociaż Karol musiał odwiedzać ją codziennie i przesiadywać przy jej łóżku po kilka godzin. Potem teściowa trafiła na turnus rehabilitacyjny do Konstancina. Nie znaczyło to jednak, że mój mąż został zwolniony z codziennych odwiedzin u matki. Przeciwnie. Był jej potrzebny jeszcze bardziej, bo po ćwiczeniach babcia Lusia chciała być wożona wózkiem do tężni i po całej okolicy.
Wyjazdy za miasto po pracy, godziny spędzane w autobusach, nieprzespane noce… To wszystko sprawiło, że po dwóch miesiącach mój mąż padał ze zmęczenia, mimo że zaczęły się wakacje i zajęć na uczelni miał zdecydowanie mniej niż w ciągu roku akademickiego. Naiwnie sądziłam, że powrót teściowej do domu, kiedy już całkiem dobrze zrosła jej się noga i znakomicie radziła sobie z jedną kulą, będzie oznaczał także powrót do naszej codziennej normalności. Niestety – pomyliłam się.
Zażądała, aby Karol z nią zamieszkał. Moje argumenty, że wystarczy, jeśli będziemy odwiedzać ją dwa, trzy razy w tygodniu, robić jej zakupy, a nawet gotować posiłki, żeby nie musiała nadwerężać nogi, stojąc przy kuchni, nie spotkały się ze zrozumieniem teściowej. Szantażowała męża, że jeśli coś jej się stanie, to on będzie za to ponosił odpowiedzialność.
– Nie martw się, kochanie, jakoś damy radę. To tylko na jakiś czas – uspokajał mnie mąż, pakując ubrania do torby. Tak więc miałam męża dochodzącego: przyjeżdżał do domu dwa, trzy razy w tygodniu, nigdy nie nocował. Zabierał dzieci na spacer, pomagał mi zrobić zakupy i pędem ruszał przez miasto z powrotem do matki. Czasem nie zdążał przyjechać do domu, żeby mi pomóc, zobaczyć się z bliźniakami… A czasem po prostu widziałam, że słania się na nogach, więc zwalniałam go z wszelkich obowiązków. Praktycznie zostałam sama z dwójką maluchów i ogromnym balastem całkowitej odpowiedzialności za nie.
Coraz rzadsze wizyty męża przestały sprawiać mi radość. Zaczęły się pretensje. Ja zarzucałam Karolowi, że zostawił mnie samą. On skarżył się, że stałam się obojętna na czułe gesty, że nie chciałam natychmiast wskakiwać z nim do łóżka, gdy tylko bliźniaki jakimś cudem zasnęły w ciągu dnia. Żeby związać koniec z końcem, zaczęłam udzielać korepetycji.
Po roku szarpaniny teściowa łaskawie pozwoliła Karolowi wrócić do domu. Był mi bardzo potrzebny. Dzieci nauczyły się już chodzić i pełno ich było wszędzie. Trudno było mi okiełznać to towarzystwo. Tym bardziej że starając się jakoś podreperować domowy budżet, przyjęłam trójkę uczniów na korepetycje z chemii. Nasze problemy finansowe były zresztą poważniejsze, niż myślałam, bo okazało się, że mój mąż, aby podołać wszystkim obowiązkom, musiał zrezygnować z dodatkowych godzin na innej uczelni.
Nasze marzenia o spokojnym, szczęśliwym domu, o dzieciach wychowywanych w atmosferze ciepła i serdeczności legły w gruzach. Każdy dzień zaczynał się i kończył nerwowym pośpiechem. Wszystko było podporządkowane potrzebom teściowej, od wizyty u lekarza, przez zwyczajne pranie, sprzątanie, gotowanie, aż po zakup butów, płaszcza i stu innych rzeczy.
Matka Karola przyzwyczaiła się, że syn stawia się na każde wezwanie i nie odpuszczała mu, mimo że była całkiem sprawna. Nie liczyły się kolejne choroby dzieci, mój powrót do pracy, zamknięte z powodu ospy przedszkole.
Najważniejsza była jej wygoda
Nie wiem, jak przetrwałam kolejne lata, zanim dzieci poszły do szkoły. Wiem tylko, że nasze małżeństwo chwiało się wtedy strasznie. Nie umiałam zaakceptować faktu, że mąż rzucał wszystko, gdy tylko słyszał żądanie matki, by niezwłocznie przyjechać. W końcu zaczęłam myśleć, że Karolowi wcale na mnie nie zależy, że jest ze mną i dziećmi tylko z poczucia obowiązku. Dopiero wiele lat później dotarło do mnie, że nie miałam racji.
Dziesiąte urodziny bliźniaków odbywały się już w atmosferze otwartej wojny między nami. Mimo że mieliśmy lepsze warunki – po śmierci ojca wprowadziliśmy się do mieszkania po moich rodzicach – to życie nadal było dla mnie pasmem udręki. Owszem, widziałam, że i mojemu mężowi nie jest wcale dobrze, że miota się między matką a domem, ale liczyłam na to, że wreszcie się postawi. Tymczasem on zrobił coś odwrotnego.
Gdy nadeszły wakacje, zamiast jechać ze mną i z dziećmi na dwa tygodnie w Bieszczady, zdecydował, że „dla świętego spokoju” odnowi teściowej mieszkanie. Na pewno nie o takim „świętym spokoju” myślał, bo wtedy ja powiedziałam: „Dosyć!”, i zaraz po powrocie złożyłam pozew o rozwód. Karol wyprowadził się jesienią do matki. W następne wakacje podzieliliśmy się dziećmi. Konrad pojechał z ojcem na Mazury, Kinga ze mną nad morze.
Nasze wspólne życie całkiem przestało istnieć. Zbliżałam się do czterdziestki, kiedy poznałam Marka. Nasze pierwsze kontakty miały służbowy charakter, ale gdy po kilku spotkaniach w laboratorium firmy Marek zaprosił mnie na kolację, znów uwierzyłam, że życie może być piękne. Po wielu latach znów ktoś mnie adorował, zapraszał do teatru, otwierał przede mną drzwi, podawał płaszcz, dawał kwiaty…
Znów byłam kobietą
Spotykaliśmy się z Markiem prawie dwa lata. Podobał mi się: szarmancki, zaradny, stanowczy… Czar prysł jednak, gdy mój partner poprosił mnie o rękę i zaproponował, żebyśmy zamieszkali z jego matką. Zdziwiła go moja gwałtowna odmowa. Nawet nie chciałam tłumaczyć się ze swojej decyzji. Owszem, przeraziłam się, słysząc słowa: „moja matka”, ale nie to było najważniejsze. Nie wyobrażałam sobie wspólnego życia i nagle zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nic do niego nie czułam.
To było wciąż tylko powierzchowne zauroczenie, na którym nie dałoby się zbudować nic trwałego. Wtedy po raz pierwszy od rozwodu pomyślałam, że nigdy nie przestałam kochać Karola. Że żaden inny mężczyzna nie był dla mnie choćby w części tak ważny jak ojciec moich dzieci. Znów byłam sama. Od córki widziałam, że Karol miał przelotny romans. Zdarzały mu się noce poza domem, ale nie myślał chyba o żadnym trwałym związku.
Konrad nieraz rzucał niby od niechcenia, że tata chyba ma depresję z powodu samotności, bo zrobił się jakiś taki ponury…
– Mamo, babcia Lusia umarła – usłyszałam od syna pewnego wieczoru. – Dzwonił tata i prosił, żebyśmy z Kingą do niego przyjechali.
– Oczywiście. Jedźcie. Pewnie trzeba mu pomóc… – zawahałam się, bo przez chwilę pomyślałam nawet, że to ja powinnam pomóc Karolowi pozałatwiać formalności, wybrać ubranie dla matki…
Dopiero potem dotarło do mnie, że to nie jest już mój obowiązek.
– Kinguś, musisz pomóc tacie – sama zadzwoniłam do córki, która uczyła się do egzaminu u koleżanki. Od tamtej chwili minęły cztery lata, a ja dokładnie pamiętam każdy szczegół. Nie zważając na nic, włączyłam się w sprawy pogrzebu. Za trumną teściowej szliśmy oboje. Mój były mąż przez całą drogę trzymał mnie za rękę. Potem spotkaliśmy się w domu jego matki. Widziałam, że był bardzo przygnębiony.
Z Kingą przygotowałyśmy obiad
Wieczorem syn odwiózł mnie do domu.
– Mamo, ojciec jest strasznie samotny, wiesz? – spytał syn. – Ale nie dlatego, że babcia umarła. On w ogóle… nie może się pozbierać. Tęskni za tobą…
– Tak, dziecko, rozumiem. Wracaj do niego. Nie martw się o mnie – poprosiłam. Coś jeszcze wspomniałam o tym, że ja oswoiłam się z samotnością i teraz to jego ojciec bardziej potrzebuje kogoś bliskiego przy sobie. Wtedy jednak nie mówiłam prawdy. Wcale nie było mi dobrze samej. Mimo że miałam dzieci przy sobie, samotność dokuczała mi strasznie. Bałam się, że tak już będzie przez resztę mojego życia.
Teraz, słysząc wyznanie syna, poczułam, jak bardzo przez te wszystkie lata tęskniłam za Karolem. To prawda, miałam do niego żal, że nie przeciwstawił się teściowej. Że mniejszym złem było dla niego zostawienie rodziny niż przerwanie pępowiny łączącej go tak długo z matką. Nigdy jednak nie pogodziłam się z naszym rozstaniem. Jak dobrze, że rozumiały to nasze dzieci. Bez nich trudno byłoby mi pokonać niepewność, uwierzyć, że wciąż warto walczyć o szczęście.
Niedługo potem zorganizowały imieniny męża, na które zostałam zaproszona. Kilka tygodni później pojechaliśmy we czwórkę na wycieczkę za miasto. Wiedziałam, że potrzeba czasu, aby wszystko naprawić, ale pragnęłam tego z całego serca. Czułam, że mój były mąż też tego pragnie. Zaczął regularnie dzwonić. Pytał mnie o zdrowie albo czy czegoś nie potrzebuję. Widywaliśmy się w czwórkę z okazji świąt, urodzin. A rok temu zaproponował kino.
– Chętnie pójdę. To podobno niezły film – ucieszyłam się. Karol wybrał miejsca w ostatnim rzędzie.
Film był o miłości, ale raczej nudny…
W pewnej chwili, gdy na ekranie on całował ją, mój były mąż wziął mnie za rękę, pocałował w policzek, potem w usta i wyszeptał:
– Wyjdź za mnie.
Nasz ślub był cichutki. Tylko my, dwoje przyjaciół i dzieci jako nasi świadkowie. Szkoda, że przez zaborczość teściowej straciliśmy tyle czasu. Teraz nie mamy chwili do stracenia… Oboje o tym wiemy i niczego już nie popsujemy.
Czytaj także:
Już przed ślubem prowadziłem podwójne życie. Moje kochanki to głównie mężatki
Uciekłam od męża alkoholika do swojej pierwszej miłości. To był błąd...
Gdy straciłem pracę, zostałem kurą domową. To wstyd, ale odpowiada mi ta rola