„Szef kazał mi w tajemnicy przed wszystkimi wyrzucić do lasu jakieś chemikalia. Przez niego omal nie straciłem synka”

ojciec, który naraził syna fot. Adobe Stock, Monkey Business
„Wkurzyłem się nie na żarty. Rzuciłem się na niego z pięściami. Był sporo ode mnie większy i bardzo silny. Nie dałem rady go przewrócić. Odparł mój cios, po czym zacisnął mi palce na szyi i zaczął dusić. Jak przez mgłę dostrzegłem nadbiegających pracowników”.
/ 04.06.2022 14:15
ojciec, który naraził syna fot. Adobe Stock, Monkey Business

– Musisz jeszcze dzisiaj to wywieźć i zakopać gdzieś w lesie – Jurek, mój szef, wskazał sześć niedużych beczek stojących obok naszego firmowego lublina.

Spojrzałem na niego niepewnie. Nie byłem przekonany, czy mam go posłuchać.

– A jeśli to komuś zaszkodzi? – spytałem nieśmiało.

– Lepiej uważaj, żebyś sam sobie nie zaszkodził. W każdej chwili możesz stracić tę robotę, pamiętaj o tym – odburknął.

– Dobra, szefie, zrobię to, ale jak się wyda, że my te beczki... – zawahałem się – No wie szef, to chyba niezbyt legalne. Nic nam nie zrobią?

Jurek zaczął tłumaczyć, że w beczkach, które kazał mi wywieźć do lasu, nie ma nic szkodliwego, tylko po prostu przepisy są głupie. To, że nie wolno ot, tak wyrzucać odpadów, jest zwykłym wymuszaniem pieniędzy na utylizację. A jego na to nie stać i jakby miał za nią płacić, to musiałby mnie zwolnić i zamknąć tę swoją garbarnię skór. Nie do końca mu uwierzyłem, ale co miałem zrobić? Byłem pewien, że jak go nie posłucham, to mnie zwolni, a w naszej okolicy nie jest łatwo o pracę.

Do tego Marzena, moja żona, zaszła w ciążę i nie miała prawa do zasiłku. Każdy grosz się dla nas liczył. Pomyślałem też, że w tych beczkach nie może być przecież nic szkodliwego, bo przecież sam Jurek mieszka niedaleko i chyba nie ryzykowałby zdrowia – swojego i swojej rodziny.

Dzieciaki miały dziwne objawy

Dlatego, mimo że bardzo się bałem, jeszcze tego samego wieczora pojechałem naszym lublinem z sześcioma niewielkimi beczkami drogą prowadzącą w głąb lasu. W okolicy gleba jest lekka, właściwie sam piasek. To pozwoliło mi na wykopanie średniej wielkości dołu w niecałą godzinę. Potem wrzuciłem do niego beczki, przysypałem z powrotem ziemią, igliwiem i ściółką, i wróciłem do domu. Żonie nic nie powiedziałem. Po co ma się denerwować?

Przez kilka dni byłem trochę niespokojny, lecz odetchnąłem z ulgą, kiedy spadł pierwszy śnieg. Zupełnie jakby ukrył ślady tego, co zrobiłem.

Po trzech tygodniach przyszły spore mrozy. A zaraz potem zaczęła się epidemia w miejscowej podstawówce. Po powrocie ze świąt dzieci nagle zaczęły wymiotować, potem wszystkie dostały wysypki, z nosów leciała im krew. Natychmiast zamknęli całą szkołę, po czym przyjechały różne sanepidy, żeby dokładnie zbadać sytuację. No i w wodzie znaleźli jakieś odczynniki, które to spowodowały.

Kiepsko się znam na chemii i nie od razu skojarzyłem, że to takie same odczynniki jak te, których używamy w naszej garbarni skór. Zorientowałem się dopiero, jak do mojej pracy przyjechała inspekcja, żeby sprawdzić, czy to przypadkiem nie od nas coś wyciekło. Nic jednak nie znaleźli. Jurek już o to zadbał, żeby w papierach mu się wszystko zgadzało. Kiedy już pojechali, od razu poszedłem do jego biura.

– Czego?! – warknął wściekle.

– Chodzi o te beczki… – zacząłem, a on wszedł mi w słowo:

To nie przez nie! – od razu wiedział, o co chodzi. – Gdyby to one spowodowały epidemię, toby chorowało więcej osób. Poza tym są bardzo szczelne.

– No nie wiem... – zawahałem się – Nie zakopałem ich zbyt głęboko. Mróz był, może popękały?

Szef rzucił mi gniewne spojrzenie i stwierdził lodowato:

– Nawet jeśli, to teraz nic już nie wskórasz. Jeśli zamierzasz się przyznać, proszę bardzo, ja się wszystkiego wyprę. Pójdziesz siedzieć sam, a żona z dzieckiem zostaną bez grosza.

Wyszedłem. Drań, miał mnie w garści. Nie mogłem nic zrobić. Szczególnie teraz, kiedy termin porodu Marzeny zbliżał się wielkimi krokami. A jednak czułem, że coś zrobić muszę, bo inaczej może stać się jakieś nieszczęście. Gdybym wtedy wiedział, co nastąpi za kilka dni…

Pognaliśmy do szpitala na złamanie karku

Przez cały tydzień chodziłem strasznie podminowany. Marzena zauważyła to, lecz nic nie powiedziała. Dopiero w niedzielę, kiedy wyciągnąłem piwo z barku, chociaż nie piję nigdy w trakcie dnia, zapytała, czy coś się stało.

– Nie, wszystko w porządku – skłamałem gładko. – Tylko wiesz, denerwuję się przed narodzinami Stasia.

Tak daliśmy na imię naszemu synowi, gdy tylko dowiedzieliśmy się, że będzie chłopak.

– Ja również – westchnęła. Ostatnio jakoś mniej się rusza.

– Jak to? – zaniepokoiłem się.

– Nie czuję, żeby mnie kopał. A poza tym już dwa razy leciała mi z nosa krew i jakoś słabo się ostatnio czuję. Może to nic, ale trochę się martwię.

Zrobiło mi się zimno.

Jedziemy do szpitala! Natychmiast! – krzyknąłem, starając się ukryć rosnące przerażenie.

Marzena jeszcze przez chwilę próbowała protestować. Jednak kiedy skojarzyła, że to samo przytrafiło się dzieciom w podstawówce, ona też przestraszyła się nie na żarty. W samochodzie nagle skrzywiła się z bólu i oświadczyła, że to chyba już…

Dodałem gazu. Po kwadransie dotarliśmy do szpitala. Marzena miała już regularne skurcze co dwie, trzy minuty. Lekarze byli zdziwieni, że poród nabrał nagle takiego przyspieszenia. Mimo to zaczęli mnie uspokajać, że to nie musi być wcale groźne. Jednak ja wiedziałem swoje. Czułem, że muszę powiedzieć lekarzom o swoich podejrzeniach, bez względu na to, jakie czekają mnie konsekwencje. Bo i tak nie może mnie spotkać nic gorszego od śmierci własnego dziecka...

Lekarze bardzo się przejęli stanem Marzeny. Poród – mimo dużej częstotliwości skurczów – trwał aż dziesięć godzin. Wreszcie Staś ujrzał światło dzienne i kaszlnął, a zaraz potem stracił oddech. Potem znów go odzyskał. I znów stracił.

Wszystko to trwało do rana. Dopiero wtedy stan zdrowia mojego syna ustabilizował się na tyle, by lekarze orzekli, że już nie ma zagrożenia dla jego życia. Do szpitala przyjechała teściowa, która zastąpiła mnie przy łóżku Marzeny. A ja pojechałem do pracy…

Byłem potwornie niewyspany i zmęczony. Wiedziałem jednak, że muszę jak najszybciej coś zrobić, żeby naprawić to całe zło, które wyrządziłem. Zaparkowałem obok firmowego lublina. Już wyjmowałem zapasowy komplet kluczyków do niego, które zawsze miałem przy sobie, kiedy zauważył mnie szef i swoim ciałem zagrodził mi drogę do bramy wyjazdowej.

Co ty wyprawiasz?! – wrzasnął do mnie z wściekłością.

– Jadę wykopać z lasu ten syf, który otruł pół wsi! – odparowałem, starając się, by mój głos brzmiał w miarę spokojnie.

– Oszalałeś?! – szef cały się trząsł ze złości. – Zamkną cię!

– Oszalałem chyba wtedy, jak się zgodziłem zakopać to świństwo w lesie. Właśnie o mało co nie straciłem własnego dziecka! – rozdarłem się na niego.

– Gówno mnie to obchodzi. Nie pozwolę ci mnie zrujnować!

W tym momencie wkurzyłem się nie na żarty. Rzuciłem się na niego z pięściami. Był sporo ode mnie większy i bardzo silny. Nie dałem rady go przewrócić. Odparł mój cios, po czym zacisnął mi palce na szyi i zaczął dusić. Jak przez mgłę dostrzegłem nadbiegających pracowników…

Nie zamierzam tu dłużej mieszkać

Ocknąłem się w szpitalu. Obok mojego łóżka stał umundurowany policjant, który zaraz pobiegł po jakiegoś cywila. Wszystko się już najwyraźniej wydało, bo ten chciał rozmawiać o beczkach. Zadawał mnóstwo pytań: gdzie są zakopane i jak to dokładnie było z ich ukryciem. Na koniec chciał wiedzieć, czy zdecyduję się zeznawać przeciwko swojemu szefowi. Potwierdziłem.

Po paru dniach od kolegów z byłej już pracy usłyszałem, jak zakończyła się moja bójka. Ci, którzy podbiegli, początkowo nie wiedzieli, o co chodzi. Widzieli tylko, że muszą Jurka ode mnie oderwać, bo inaczej koniec ze mną. Gdy już im się to udało, zacząłem coś majaczyć o beczkach, które szef kazał mi zakopać. Musiałem być ledwo przytomny, bo nic nie pamiętam!

Kilku pracowników miało małe dzieci, więc od razu zorientowali się, w czym rzecz. Szef przestraszył się, uciekł i zamknął w swoim biurze. Gdyby nie policja, którą sam wezwał, nie wiadomo, czy uszedłby cało z rąk  podwładnych. Kości wprawdzie mu się udało ocalić, ale od razu został aresztowany.

Kiedy wyszedłem ze szpitala, niektórzy mieli do mnie pretensje, że dałem się na coś takiego namówić. Inni mnie rozumieli, co nie znaczy, że popierali. Postanowiłem więc: jak tylko Marzena i Staś wyzdrowieją, wyjedziemy stąd. Bo tu zawsze będę pamiętał o moich błędach.

Czytaj także:
„Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia, jak w filmie. Zobaczyłam go na ulicy i wiedziałam, że będzie moim mężem”
„Córka jedzie na wakacje ze swoim ojcem i jego nową lalą. Pękam z zazdrości na myśl, że obca baba będzie się nią zajmować”
„Córki mają mi za złe, że źle traktuję ich babcię. A jak ona mnie traktowała, gdy jako dziecko jej potrzebowałam?”

Redakcja poleca

REKLAMA