W naszym bloku od kilku dni szaleje burza, która podzieliła sąsiadów na dwa obozy. O co poszło? Otóż przedmiotem sporu stała się… kupa. Śmierdząca sprawa, można by rzec.
Ten blok to nieduży, stary budynek. Zaledwie dwa piętra, w sumie sześć mieszkań. Żyło się nam tu jak u pana Boga za piecem, panowała rodzinna atmosfera. Tym bardziej, że dom jest ogrodzony i ma niewielkie podwórko, a na nim trawnik. Jest spokojnie i bezpiecznie. Kto by pomyślał, że ten trawnik stanie się właśnie kością niezgody…
Przecież „damie” nie wypada...
Kiedyś w naszym domu było sporo dzieci, które o każdej porze roku dokazywały na trawniku. Zimą lepiły bałwana, latem bawiły się w piaskownicy. Jednak dzieci podrosły, wyprowadziły się, i przez ostatnie lata jedynym, który brał w posiadanie nasz przydomowy trawniczek, stał się… piesek pani adwokatowej. To „posiadanie” należy brać dosłownie, ponieważ robił tam kupy. Może niewielkie, jak to mały piesek, ale nie pachniały fiołkami.
My, sąsiedzi, próbowaliśmy z tym walczyć, jednak… No cóż, bezskutecznie.
Adwokatowa to starsza pani, mieszka w naszym domu od wieków i traktuje go trochę jak własną kamienicę. Argument ciągle ma jeden:
– Filek zawsze się tutaj załatwiał!
Może i tak, lecz w dawnych czasach był u nas także starszy dozorca, który za parę groszy wręczone „do ręki” przez pana adwokata te kupy po ulubieńcu jego żony sprzątał. Jednak te lata minęły. Pan adwokat odszedł do lepszego świata, dozorca na emeryturę, a zarządzanie domem przejęła wspólnota mieszkańców. Sprząta nam teraz wynajęta firma, która nie ma w kontrakcie wygrzebywania z trawnika kup Filka, więc one zalegają.
Nie zliczę nawet, ile rozmów przeprowadziliśmy z panią adwokatową. Że po swoim psie trzeba sprzątać, bo cierpi estetyka otoczenia, a poza tym jest ustawa… Starsza pani na nasze argumenty pozostała jednak głucha. Ciągle mówiła, że ona i pies są schorowani, starzy, i nigdzie dalej na spacer nie będą chodzili. Bo nie dadzą rady.
– Ale wystarczy, że pani będzie po Filku sprzątała! – perswadowaliśmy starszej pani, starając się zachować spokój, choć się w nas czasami gotowało.
– Ja mam babrać się w gównie?! – w odpowiedzi pani adwokatowa podnosiła oczy do nieba, robiła strasznie obrażoną minę, po czym odchodziła z godnością.
No cóż… Zważywszy na to, że nawet na krótki spacer z Filkiem dookoła domu zakładała całą swoją biżuterię i futro, to faktycznie – „damie” coś takiego nie uchodziło.
Znosiliśmy to pokornie, biorąc pod uwagę jej wiek oraz wielkopańskie przyzwyczajenia. Od czasu do czasu ktoś w przypływie dobrego humoru grabił trawnik z pozostałości filkowych spacerów i było po sprawie. Krucha równowaga została jednak zachwiana, kiedy do naszej kamienicy wprowadzili się młodzi ludzie z małym dzieckiem.
Pierwsze miesiące upłynęły spokojnie, bo maleństwo jeździło w wózku. Ale już jesienią młodzi rodzice zaczęli występować do pani adwokatowej z pretensjami, że powinna sprzątać po swoim psie, bo dziewczynka stanęła na nóżki i ruszyła na zwiedzanie świata.
– Jak pani to sobie wyobraża? Nie możemy dziecka spokojnie puścić, żeby pobiegało wokół domu, bo nam wróci z bucikami ubabranymi w psiej kupie! – żołądkowali się przy milczącym poparciu reszty lokatorów.
Pani adwokatowa, uodporniona przez lata na zrzuty, zachowywała milczącą godność. Nie pomogło nawet to, że tata małej kupił specjalne torebki i wręczył starszej pani jako prezent. Ku jego wściekłości torebki ostentacyjnie wylądowały w koszu, co młody ojciec przyjął jako otwarte wypowiedzenie wojny.
Utworzyły się dwa obozy
Do decydującej bitwy doszło pewnego pięknego dnia, kiedy spadł pierwszy śnieżek, miłosiernie kryjąc Filkowe kupy. Mała Julka wyszła z babcią na spacer i, zachwycona czymś, czego do tej pory jeszcze nigdy nie dotykała, z piskiem radości rzuciła się na śnieżek. Wystrojona w nowy kombinezon padła najpierw na kolana, a potem zagarnęła śnieg małą rączką, która z miejsca powędrowała… do buzi. Babcia nie zdążyła jej powstrzymać. A co znalazło się tak naprawdę w ręku dziecka?... No cóż, łatwo się domyślić.
Wściekłości jej rodziców nikt w naszym domu się nie dziwił. Ojciec małej zagroził pani adwokatowej policją, strażą miejską i rzecznikiem praw dziecka, jeśli ta nie posprząta kup. Mówił też coś o sądzie, na co starsza pani była uodporniona – w swoim życiu nasłuchała się mnóstwo sądowych anegdot. Zatrzasnęła więc ojcu Julki drzwi przed nosem, uznając rozmowę za zakończoną.
A ten, doprowadzony tym do furii, postanowił wziąć sprawiedliwość we własne ręce. I następnego dnia, w sobotni poranek, cały nasz dom postawił na nogi krzyk pani adwokatowej. Wrzeszczała tak, że aż kubek z herbatą wypadł mi z ręki.
„Matko Boska, pożar!” – pomyślałam. Ale to nie był żaden pożar, tylko… Filek wymazany jakiś śmierdzącym świństwem! Okazało się, że młody tata w odwecie położył na wycieraczce starszej pani pieluchę Julki. I kiedy ta otworzyła drzwi, aby jak zwykle wypuścić pieska do ogródka, Filek wypadł prosto w zawartość pieluchy. Zwierzak był zachwycony, bo odezwała się w nim psia natura. Wytarzał się więc radośnie i taki „wypachniony” ruszył pochwalić się pańci – prosto na jej perskie dywany.
Pani adwokatowa mało nie zeszła na zawał. Jej krzyki zaalarmowały wszystkich i pod jej drzwiami zebrało się grono mieszkańców, którzy natychmiast podzielili się na dwa obozy. Jedni stwierdzili, że to był szczyt chamstwa. Drudzy, że starszej pani od dawna się należało. A ja? Rozumiem wzburzenie młodego ojca. Chociaż sama może bym tak nie postąpiła, to jestem w obozie, który go popiera.
Czytaj także:
„Kelner w drogiej restauracji potraktował mnie jak śmiecia. Gardził mną i kpił tylko dlatego, że byłem na wózku”
„Córka porzuciła mnie jak psa. Odwiozła do szpitala >>na kontrolę<<, po czym sprzedała dom i wyniosła się do innego kraju”
„Do pustego mieszkania sąsiada, wciąż ktoś się włamywał. Osiedlowa plotka głosiła, że właściciel trzyma w nim jakiś skarb”