Pan Zbyszek… Nie każdy ma takiego sąsiada, któremu wszystko przeszkadza. Dla którego inni ludzie to sami idioci, imbecyle, głupki albo darmozjady. Niestety, my takiego mamy. Wprowadziliśmy się do naszego bloku dziesięć lat temu i on już tu był. Razem z żoną zajmował mieszkanie numer siedem, a przywitał nas serią pytań i przestróg, podczas których czuliśmy się jak przesłuchiwani.
– Dzieci macie? – walnął bez ogródek, rozglądając się wśród pudeł i toreb z rzeczami, które wnosiliśmy na górę. Wpatrywał się w nie, jakby spodziewał się, że poukrywaliśmy potomstwo w paczkach.
– Nie, jeszcze się nie dorobiliśmy – powiedział mąż z uśmiechem.
– To coś długo zwlekacie. A za mieszkanie ile zapłaciliście?
– Słucham? – dopytał mąż, zaskoczony kolejnym pytaniem.
– Zastanawiam się, czy ten stary dziadyga i jego chciwy synalek z was zdarli.
– Nie było tak źle. Cena była… rynkowa, że się tak wyrażę – odpowiedziałam, wspominając kulturalne i rzeczowe negocjacje z poprzednim właścicielem mieszkania.
– I tak byście nie powiedzieli – zarechotał pan Zbyszek. – Samochodów ile macie?
– Jak pan widzi, jeden – odpowiedział mąż, a w jego głosie wyczułam już wyraźną nutę poirytowania.
– To dobrze, bo ludzie kupują po trzy rzęchy na rodzinę i nie ma człowiek gdzie parkować. Bo u nas z tym to jest tragedia. Ja sobie tutaj miejsce zająłem – pokazał na srebrne audi stojące niedaleko bramy i poszedł do siebie.
Od razu się na nim poznałam, bo kojarzę ten typ mądrali, któremu wszyscy dookoła przeszkadzają. Który chciałby być sędzią i wyrocznią w każdej sprawie. Staraliśmy się go unikać, ale się nie dało. Pan Zbyszek miał wiele fiksacji, które ujawniał w czasie sąsiedzkich rozmów.
Na przykład w sprawie windy notorycznie czepiał się tych, którzy mieszkali najniżej. Uważał, że wszyscy od trzeciego piętra w dół powinni chodzić na piechotę, „bo przecież szkoda prądu na te kilka schodów”. Do szewskiej pasji doprowadzała go też młodzież, która stała w bramie albo nieopodal niej. Obgadywał ich, że to dilerzy, złodzieje i narkomani, choć to były same porządne chłopaki.
– Trzeba w końcu zadzwonić na policję – tłumaczył mi poirytowany. – Ja bym ich sam pogonił, ale się boję, że mi później szybę w aucie wybiją – dodawał.
Szczerze nienawidził też psów. Narzekał, że te „obsrańce” brudzą, szczekają, roznoszą choroby i włażą pod nogi. Ale najgorsze, co mógł zrobić taki pies, to obsikać mu koło samochodu. Ależ się wściekał! Biegł do takiego delikwenta jak sprinter, a nie jak emeryt.
Bo ten samochód był największym skarbem pana Zbyszka. Źródłem dumy, ale też lęków i niepokojów. Audi w kolorze srebrny metalik. Wyznacznik statusu społecznego i powód do wywyższania się ponad tych, co jeździli tańszymi autami.
– Nic nie mają, to niczego nie szanują – powiedział mi kiedyś o sąsiadach, którzy swoim rodzinnym, niezbyt zadbanym samochodem porysowali zderzak jego srebrnego cacka. Choć zapłacili mu za naprawę i przeprosili, skreślił ich bezpowrotnie. Od tego czasu mówił o nich „patologia”. Obraził się na mnie śmiertelnie, gdy zwróciłam mu uwagę, że tak nie wypada.
Miałam dość tych jego wynurzeń
Żyliśmy obok, starając się z mężem nie zwracać na niego uwagi. Na to, że wrzeszczy na żonę, bo weszła do auta z ubłoconymi butami, albo na to, że po raz dziesiąty w miesiącu myje to cholerne auto, wylewając brudną wodę na podwórko. Wszyscy go tak traktowali – nie ruszać, nie zaczepiać, nie mieć problemów.
Pan Zbyszek uznawał to chyba za przejaw szacunku, bo dalej wprowadzał swoje sąsiedzkie zasady. Na przykład uznał, że miejsce, na którym parkuje, jest już dla niego zarezerwowane. Gdy tylko ktoś je zajął, wyzywał, złorzeczył, ubliżał. W końcu uciekł się do sposobu i zastawiał je pięciolitrowymi butlami z wodą. Regularnie mu je kradli albo dziurawili, a on wstawiał nowe.
Postulował też wybudowanie szlabanu i przydzielenie miejsc parkingowych – po jednym na mieszkanie. Zbierał nawet podpisy w tej sprawie, ale jak można się było spodziewać, mało kto je złożył. Nikt nie chciał mieć z nim nic wspólnego.
Zastanawiałam się, kiedy pan Zbyszek w końcu wybuchnie. Przypominał przecież garnek z gotującą się wodą. Po przykrywką wrzało, bulgotało i niewiele było trzeba, żeby wszystko, co nazbierane latami na wątrobie, wykipiało w ataku szału. No i nie myliłam się…
Miasto, które było właścicielem naszego podwórka, w końcu znalazło pieniądze na jego rewitalizację. Wszyscy się cieszyli, że dzieciaki będą miały gdzie się bawić, a widok z okna nabierze kolorów. Wszyscy, poza panem Zbyszkiem. On jeden wściekł się na wieść, że tam, gdzie teraz jest dziki parking, miasto posadzi drzewka, a my będziemy musieli parkować na betonowym placu z tyłu bloku.
– Przecież to daleko! Tam auta z okna nie widać! – pokrzykiwał na klatce, gdy udało mu się z kimś na ten temat pogadać, kogoś zaczepić. – Trzeba będzie zostawiać samochód na pastwę złodziei i wandali!
– Wie pan… Nikogo tu jeszcze nie okradli – odpowiadał zaczepiony.
– Bo parkowaliśmy pod domem. Każdy miał oko na auto. Ja sam, co wstawałem w nocy do toalety, to zerkałem. A teraz urzędasy chcą nas eksmitować. Pewnie nie wiedzieli, na co wydać pieniądze. Szlag mnie trafia i gdybym wiedział, który to podpisał, to bym tam poszedł i go walnął! Bóg mi świadkiem, mówię panu!
Pan Zbyszek zadręczał robotników, pisał do urzędu, chodził do lokalnych gazet i telewizji. Kompletnie zbzikował! Do tego stopnia, że któregoś dnia zaczął się szarpać z kierownikiem budowy, bo był przekonany, że to facet, który zdecydował o nasadzeniach.
Nic jednak nie wskórał, robotnicy podwórko przekopali, a po nich pojawili się pracownicy zieleni miejskiej i teren obsadzili pięknymi drzewkami. Od razu zrobiło się przyjemniej. A pan Zbyszek musiał w końcu swój samochód odstawić na nowy parking…
Kontrolę nad sobą stracił po miesiącu
Mój mąż był wtedy w kuchni i to on zawołał mnie do okna.
– Anka, chodź tu! Chodź szybko!
– Co jest?
Kiedy wyjrzałam na podwórko, walka trwała w najlepsze. Pan Zbyszek szarpał się z dwoma sąsiadami, którzy próbowali go schwytać i obezwładnić, bo ten szaleniec wyrywał młode rośliny. Łapał za kolejny krzew, kolejne drzewko i wydzierał z korzeniami. Wokoło biegała jego zapłakana żona i zaklinała go na wszystkie świętości, żeby przestał, żeby się opamiętał.
– Ja wam dam, krzaczki pieprzone! Ja wam pokażę! I wam też, sąsiedzi kochani! – darł się. – Niewdzięczne barany! To ja po nocach pilnuję waszych aut, a wy mi się tak odwdzięczacie!
Zeszliśmy na dół i razem z innymi sąsiadami próbowaliśmy przemówić mu do rozsądku, ale dopiero policja zakuła go w kajdanki i zabrała na komisariat. Tak się to widowisko skończyło.
– Co się stało?! Dlaczego dostał takiego szału? – zapytałam starszego pana z naszej bramy.
– Bo mu auto kupą wysmarowali – odpowiedział.
– Czym?!
– Odchodami. Ludzkimi, proszę pani.
– Kto? Kiedy?
– W nocy, ale kto? – wzruszył ramionami starszy pan. – Nie wiadomo. Mało on miał tu wrogów, mało ludziom nerwów napsuł. Ktoś chciał się zemścić i wreszcie znalazł okazję. A nasz sąsiad całą złość obrócił przeciw biednym drzewkom.
– Wiedziałam, że on od tej żółci oszaleje.
– Wszyscy wiedzieliśmy. Może i całe szczęście, że wyżył się na tych krzakach, a nie na kimś. Nie zabił kogoś… Z takimi to nigdy nic nie wiadomo.
Nasz sąsiad wrócił, co prawda, szybko do domu, ale miał sprawę w sądzie i dostał grzywnę. Od tego czasu do nikogo się nie odzywa, nikomu nie mówi „dzień dobry”. Wszystkich uznał za wrogów. Jego biedna żona na przywitania odpowiada, ale nie podnosi wzroku… Straszny człowiek. Straszny i nieszczęśliwy…
Czytaj także:
„Byłam świadkiem na ślubie miłości mojego życia. Mój pocałunek z panem młodym widziała jego żona”
„Kochanką mojego męża jest... moja ukochana siostrzyczka. To ona mnie pocieszała i mówiła, że Wojtek mnie nie zdradza”
„Ojciec od 12 lat ma drugą rodzinę i uważa, że nie zrobił nic złego. Jego kochanka wiedziała o nas i akceptowała to”