Stoję nad brzegiem urwiska. Unoszę ręce i skaczę. Nurkuję w powietrzu jak w wodzie. Szerzej rozkładam ramiona, łapię wiatr i… lecę. Unoszę się bez wysiłku, bez strachu, szybuję wolna niczym ptak. Pode mną przemykają pola, lasy, drogi. Nade mną – niebo, chmury, słońce, gwiazdy, księżyc…
Dzień przechodzi w noc, noc w dzień. Jak długo tak lecę? Nieważne. Choćby całą wieczność!
Jestem lekka i szczęśliwa. Nic mnie nie ogranicza, wszystko mogę, wszystko mi wolno.
Od wypadku miewam sny o tym, że jestem zdrowa
Dostrzegam łąkę. Bezkresną jak moje marzenia. Śmieję się w głos. Aromatyczny wiatr wypełnia mi usta, nozdrza, płuca, serce i duszę. Zniżam lot. Czubkami palców muskam trawę i kwiaty. Pachną latem.
Zanurzam w nich twarz, ale chcę utonąć w nich cała. Chcę się w nich wytarzać. Chcę brykać. Jak młoda klacz! Pełna dzikiej siły, nieskrępowanej radości. Zwalniam, prostuję się, opuszczam nogi, przebieram nimi w powietrzu, szykując się do lądowania. Lekko dotykam ziemi i biegnę z rozpostartymi ramionami, biegnę przed siebie… Biegnę.?!
Budzę się. Nagle. Z galopującym sercem i dojmującym poczuciem żalu. Znowu ten sen. Piękny, ale tylko sen. Budzę się w świecie,
w którym nie potrafię ani latać, ani biegać. Boli mnie noga, której nie mam.
– Koszmar? – pyta Marek z troską.
Nie chcę ani tej troski, ani jego współczucia.
– Nie, skąd – odpowiadam. – Śniło mi się, że latam i biegam. Piękny sen. To przebudzenie jest koszmarne.
– Przykro mi… – mruczy.
Przytula mnie, całuje moje włosy. Jego ręce błądzą po moim ciele, po plecach, ramionach, wędrują na piersi. Łapie je delikatnie od dołu, waży w dłoniach jak dojrzałe owoce. Wyczuwam jego pożądanie.
Z nogą czy bez, dla niego wciąż jestem kobietą. A on jest mężczyzną, który od roku się nie kochał. A może się mylę…?
Mój mąż nie mógł mnie dotknąć od roku. Nie chciałam litości
Mam to gdzieś. Niech mnie zdradzi, byle wreszcie dał mi spokój!
– Zostaw mnie! – warczę. – Nie chcę. Ani ciebie, ani seksu z litości.
– Coś ty… Ja nie… Przecież… – plącze się.
Cofa dłonie. Pożądanie znika zastąpione rozczarowaniem i smutkiem.
Nie umie ze mną rozmawiać. Nie wie, jak do mnie trafić. Zgubił drogę. Ja mu nie pomogę. Sama jestem zbyt pogubiona. Zbyt zła. Na świat, na los. Na niego.
– To przez ciebie jestem kaleką! – ciskam w niego tym oskarżeniem jak kamieniem.
Bez namysłu, bez wahania. Niech i jego zaboli. Marek odrzuca kołdrę i wstaje.
– Czemu jesteś taka…? – pyta cicho.
– No, jaka?
– Okrutna. Wredna. Zmieniłaś się.
– Owszem. Straciłam nogę! Ty prowadziłeś auto, więc to twoja wina.
– To był wypadek. Wypadek – powtarza.
– Wpadliśmy w poślizg. Nie mogłem przewidzieć plamy oleju na szosie. Ani ominąć tego przeklętego drzewa. Choć się starałem! Ile razy mam cię przepraszać? Chryste, już rok minął, a ty wciąż… – bezradnym gestem przeczesuje włosy.
Jest pełnia. W świetle księżyca widzę jego niepewność, smutek, rozgoryczenie. Jemu też nie jest lekko. Ale on ma obie nogi. On niczego nie stracił!
– Najważniejsze, że żyjesz – mówi.
Słyszałam ten argument setki razy. Od niego, matki, przyjaciółek. Nie przekonuje mnie. Wzruszam pogardliwie ramionami.
– Nie lekceważ tego, co masz – apeluje Marek. – Jesteś zdrowa, młoda…
– Zdrowa? – prycham. – Nie mam nogi!
– Ale masz rodzinę, przyjaciół, masz mnie! My cię kochamy, tęsknimy za tobą. Unikasz spotkań, rozmów. W tym wypadku ty straciłaś nogę, ale my ciebie. Soniu, czemu nas odpychasz? Kiedy wróciłaś do pracy, łudziłem się, że wreszcie się otrząsnęłaś. Zrozumiałaś, że nie nastąpił koniec świata…
– Jasne. Nie nastąpił. Słońce wciąż wstaje, ja wciąż oddycham. Jest bosko. Na dokładkę mam robotę, w której brak nogi nie przeszkadza. Istna szczęściara ze mnie! – ironizuję.
– Informatyczce wystarczą sprawne ręce, oczy i tyłek. Siedzę sobie na zdrowym zadku, ślipię w ekran i przebieram zdrowymi rękami po klawiaturze. No czad! A że pod biurkiem kawał plastiku zamiast żywego ciała…
– Przestań! – wybucha Marek; jego oczy lśnią irytacją. – Do ciężkiej cholery, przestań się w końcu nad sobą użalać! Amputowali ci tylko kawałek nogi. Nie głowę, nie serce, nie kręgosłup! Choć tak się zachowujesz. Inni radzą sobie w gorszych sytuacjach!
Urywa na chwilę, nabiera powietrza i wyrzuca z goryczą:
– Nawet ludzie ze znacznie gorszym upośledzeniem potrafią zdobyć się na uśmiech, empatię, marzenia. Ty stałaś się cyniczna, złośliwa, podła. Nie taką kobietę pokochałem!
Zamknęłam się w domu, przestałam spotykać się z przyjaciółmi
Oniemiałam. Mąż nigdy wcześniej tak do mnie nie mówił. Był delikatny aż do przesady, cackał się ze mną jak z dzieckiem. Przeszkadzało mi to, ale teraz mam żal.
– Nienawidzę cię – szepcę. – I swojego życia też nienawidzę. Już nic nie będzie takie jak kiedyś. Nigdy!
– Racja. Ale będzie inne. Nie lepsze, nie gorsze – inne. Jeśli dasz sobie… nam szansę – jego głos nagle łagodnieje. – Wszystko jest możliwe, jeżeli w to uwierzysz. Spróbuj…
– Noga mi odrośnie? – przerywam mu i zaczynam płakać.
Wiem, że łzami wytrącę mu argumenty. Zamilknie. I dobrze! Nie chcę, żeby wracał do rozmów o depresji i terapii.
Nie życzę sobie żadnych psychologów, grup wsparcia, nawiedzonych tekstów, że chcieć to móc.
Drażnią mnie dyskusje o lepszej, droższej protezie, na którą warto wziąć kredyt, bo z nią sprawniej pokuśtykam ku… No właśnie, co mnie czeka?
Nic ciekawego. Przed wypadkiem rozmawialiśmy o dziecku. Sześć lat udanego małżeństwa – byłam gotowa do nowej roli, niemal zdecydowana.
A potem zderzyłam się z drzewem, które zmiażdżyło mi kostkę i stopę. Więc, ciach, ucięli je. Po kłopocie. I po planach.
Chcieliśmy mieć dziecko, ale nie wyobrażam sobie, jak miałabym się nim zajmować
Nie odważę się sprowadzić nowego człowieka na świat. Nie chcę być matką, która nie nadąży za własnym dzieckiem – matką kuternogą! Nienawidzę swojego ciała. Nie radzę sobie z nim, stawia mi opór i brzydzi mnie. Jak mogę napełnić je nowym życiem?
Przed wypadkiem nie zastanawiałam się, co potrafię, a czego mogłabym się jeszcze nauczyć. Byłam młoda, miałam czas. Na dziecko, na odkrywanie talentów, zdobywanie nowych umiejętności. Dopiero w szpitalu, patrząc na puste miejsce pod kołdrą, naraz dotarło do mnie, jak wiele straciłam.
Już nie zapiszę się na lekcje stepowania ani nie powędruję w Tatry. Nie nauczę się jeździć konno. Nie spróbuję wspinaczki skałkowej.
Owszem, nauczyłam się kuśtykać o kulach, później niechętnie przywykłam do protezy, ale co z tego, skoro zewsząd bombardują mnie reklamy, oferty, z których już nie skorzystam! Nie włożę modnej spódnicy. Nie kupię sobie butów na wysokim obcasie. Nie poszusuję na nartach.
Przyjaciele chcieliby, żeby było jak dawniej. Wspólne spotkania, imprezy, wypady, wakacje. Nic z tego. Nie jestem już tą samą beztroską Sońką, duszą towarzystwa, śmieszką, flirciarą. Skończyło się. Jestem gorsza, wybrakowana. Jestem kaleką.
„Osobą sprawną inaczej” – upiera się matka. Pozostałam jej małą córeczką, jedyną, kochaną bezwarunkowo.
Marek też do znudzenia zapewnia mnie o swojej miłości. Nie wierzę mu. A raczej boję się jego litości, trwania przy mnie jedynie z powodu przywiązania i lojalności.
Jest dobry i uczciwy. Jak długo jednak wytrzyma? Kiedy się zmęczy moimi humorami, ciągłym trzymaniem go na dystans? Nie ułatwiam mu życia. Nie dziwota, że stracił cierpliwość. W końcu poszuka sobie kobiety z obiema nogami, ze sprawnym poczuciem humoru i zdrowym pożądaniem, która ukoi jego samotność, ugasi męskie pragnienia…
Marek idzie do kuchni. Po chwili, mimo zamkniętych drzwi, czuję zapach dymu papierosowego. Wrócił do nałogu, choć rzucił go pięć lat temu. Przeze mnie znowu pali! Wpędzam go w poczucie winy, sprawiam, że nie widzi wyjścia z sytuacji. Czy rzeczywiście nic mnie to nie obchodzi?
Przykrywam głowę jaśkiem i zasypiam. To jedno mi się zawsze udaje: ucieczka w sny. Zwłaszcza w ten jeden, ulubiony. Lecę. Szybuję wolna, zwinna i silna. Pochłaniam przestrzeń, łykam wiatr, ścigam się z ptakami. Nade mną niebo, pode mną ocean zieleni. Łąka. Dostrzegam na niej Marka, mamę i przyjaciół. Wołam do nich.
Nie słyszą mnie, nie widzą. Chcę się do nich zbliżyć, ale nie mogę. Coś mi nie pozwala, jakaś siła odpycha mnie od ludzi, których kocham. Krzyczę, miotam się. Daremnie. Nie mogę dotknąć ziemi, stanąć na niej… Przecież mam ręce! Wyciągnę je, oni mnie złapią, podtrzymają, pomogą, razem damy radę.
Ale bezlitosna siła wciąż mnie odtrąca. Każe unosić się w górze samotnie, śnić nierealne sny.
Budzę się z poczuciem… ulgi. To tylko sen! W prawdziwym świecie nie jestem sama. Wystarczy sięgnąć i trafiam na żywe, ciepłe ciało Marka. Śpi obok. Blisko mnie.
Zawsze był, jest. Czemu nie umiałam tego zrozumieć, docenić? Byłam głupia, przerażona, obrażona na świat i los, który amputował mi marzenia… Nieprawda! Sama się z nich ograbiam. Pieszcząc się ze sobą, żałując przygód, których nigdy nie przeżyję.
Ale niby dlaczego nie mogę wybrać się na wycieczkę w góry albo zapisać się na kurs tanga? Przecież nie sama, z Markiem!
Przytulam się do jego pleców. Przepraszam, szepczę. Mruczy coś niewyraźnie.
Nie szkodzi. Mamy czas. Mnóstwo czasu, a ja chcę spróbować, zacząć od nowa. Pierwszy raz od roku czuję w zgorzkniałym sercu zew nadziei. Uda się. Bo chcieć to móc. Uczę się w to wierzyć. I w to, że jakoś będzie. Inaczej.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
„Mąż po wypadku stał się niepełnosprawny. Był zły na cały świat. Nie interesował się dzieckiem, które miałam urodzić”
„Narzeczony zostawił moją córkę, bo zaszła w ciążę. Umawiali się, że nigdy nie będą mieć dzieci...”
„Mój ukochany mąż zginął w wypadku w pierwsze urodziny naszej córki. Los pokarał mnie, że byłam bardzo szczęśliwa”