– Kto to? – moja siostra zapytała swoją córeczkę, pokazując na zdjęcie. Mała uśmiechnęła się szeroko, ale milczała. – No, powiedz, kto to? Przecież wiesz, opowiadaliśmy ci z tatą. Ba… ba…
– Daj jej spokój, skąd może pamiętać – odezwał się brat, po czym przykucnął obok Lenki i zrobił głupią minę.
Dziewczynka roześmiała się wtedy głośno i wyrzuciła z siebie: „Baba! Baba!”. Żeby nie było wątpliwości, o kim mówi, wskazała palcem zdjęcie na pomniku. Spoglądała z niego nasza ukochana mama. Zmarła równo rok temu i zgromadziliśmy się całą rodziną na cmentarzu, by uczcić tę smutną rocznicę. Co prawda najtrudniejsze tygodnie żałoby mieliśmy już za sobą, ale każde wspomnienie o mamie wciąż tak bardzo bolało. Im więcej czasu upływało, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że powiedzenie: „Czas leczy rany” nie jest prawdziwe. On ich nie wyleczy nigdy, powoduje jedynie, że ból, który po śmierci ukochanej osoby nie pozwala oddychać, staje się do zniesienia.
– Tak, baba – odezwał się nasz tata, łapiąc Lenkę na ręce.
Na widok zadowolonej wnuczki on też się lekko uśmiechnął. W ostatnich miesiącach rzadko mu się to zdarzało.
– Szkoda, że nie możesz jej poznać – westchnął, głaszcząc Lenkę po krótkiej blond czuprynce. – Na pewno zakochałabyś się w niej co najmniej tak jak ja. A dla niej byłabyś ważna co najmniej jak słońce – szepnął do ucha małej, wskazując jednocześnie niebo.
Jak na zamówienie zza chmury wyszło słońce i Lenka wtuliła się w sweter dziadka, mrużąc oczy.
– Dziadzia – powiedziała. A potem wskazując w niebo: – Baba.
Było to tak wzruszające, że stanęły mi łzy w oczach, siostra płakała, nie próbując udawać, że jakoś się trzyma, i nawet brat tarł oko ukradkiem, usprawiedliwiając się, że wpadł mu jakiś paproch.
– No już, przestańcie – przerwał wreszcie ojciec. – Może wasza mama siedzi na jakiejś chmurce, patrzy na was i jest jej przykro, że płaczecie z jej powodu. Pomyślcie, że jest już w lepszym świecie – mówił cicho.
Jak sprawić, by po mamie został ślad?
Od śmierci mamy powtarzał to często, próbując chyba sobie w ten sposób wytłumaczyć, dlaczego odeszła tak szybko. Nasza kochana mama zmarła, mając zaledwie 60 lat, w dodatku nieoczekiwanie. Pewnego popołudnia wybierali się z ojcem na spacer; on był już gotowy i stał w drzwiach, ona schylona zawiązywała buty. Kiedy się prostowała, zachwiała się i upadła. Wylew nie dał nam szansy, żeby się z nią pożegnać.
– Może trzeba pożegnać ją teraz – powiedziałam wieczorem do męża, kiedy byliśmy już razem w domu.
– Kochanie, każdy przeżywa żałobę inaczej – odpowiedział łagodnie. – Jeśli czujesz, że to już czas, to wróć do normalnego życia.
Przez ostatnie 12 miesięcy żyłam jak mniszka. Nie wychodziliśmy na żadne imprezy ani nawet na spotkania w większym gronie ze znajomymi, bo nie mogłam znieść radosnych rozmów i śmiechu. Wojtek ani razu się nie poskarżył, nie powiedział, że przesadzam, ale myślę, że zaczynał mieć dość takiego życia.
– A tak, ale nie tylko o to mi chodzi – odpowiedziałam. – Pomyślałam, że cząstka mamy będzie żyła, dopóki będziemy o niej pamiętać. Ale przecież pamiętać będziemy my, następne pokolenie już niekoniecznie. Lenka miała zaledwie dwa miesiące, kiedy zmarła jej babcia, a kolejne wnuki dopiero się urodzą…
Wojtek na te słowa popatrzył na mnie ciepło, bo zaczęliśmy niedawno starać się o dziecko.
– Będziemy jej albo jemu opowiadać o babci oboje – zapewnił.
– No, na pewno będziemy się starać. Ale wiesz, jak to jest przy dziecku: nie ma czasu, ciągle trzeba coś zrobić, a przy dwójce to już zupełnie nie wiesz, w co ręce włożyć. Poza tym nasze dzieci może jeszcze i będą słuchać o babci, ale dla ich dzieci będzie to już zupełnie obca osoba. Dlatego wiesz co? Postanowiłam napisać o mamie książkę. Jest dużo lepsza i trwalsza od słów – wypaliłam.
– Co? – mąż był zdziwiony.
– Ksią–żkę – powtórzyłam wolno i dobitnie. – Taki przedmiot z papieru, który można czytać.
– Przecież wiem – obruszył się. – Ale ty zawsze mi powtarzałaś, że byłaś noga z polskiego i wypracowania pisali za ciebie koledzy w zamian za zadania z matematyki.
– No właśnie, i to mi podsunęło pewien pomysł – obwieściłam. – Zamiast pisać sama, poproszę, żeby o mamie napisali inni. Przecież każdy z rodziny może wiedzieć o niej zupełnie różne rzeczy. Ja je zbiorę do kupy i w ten sposób pozwolę kolejnym pokoleniom zapamiętać wszystko.
– No, no, zawsze wiedziałem, że mam mądrą żonę, ale żeby aż tak – powiedział z uznaniem Wojtek, a moja duma urosła prawie do sufitu.
Piszcie tylko prawdę, szczerze i od serca
Następnego wieczora opisałam swój pomysł, po czym wysłałam maila do bliższej i dalszej rodziny, przyjaciółek i znajomych mamy, a do starszych zadzwoniłam. Byłam trochę stremowana, ale odzew mnie zadziwił – wszyscy reagowali bardzo entuzjastycznie. Najbardziej ucieszył się tata.
– To doskonały pomysł, córeczko – powtarzał. – Dzięki temu o mamie przeczytają nawet jej praprawnuki.
Szybko dodał, że sam też coś napisze i że dołoży się finansowo do książki. Trochę martwiłam się o pieniądze – w końcu praca nad książką, a potem jej wydrukowanie dla dużego grona rodziny i znajomych – sporo kosztuje, ale niepotrzebnie, bo kolejne osoby deklarowały, że dorzucą datek.
Odetchnęłam z ulgą i rzuciłam się w wir organizacji. Koleżanka, której mama pracowała kiedyś w wydawnictwie, poleciła mi emerytowaną redaktorkę. Miała mi pomóc w profesjonalnym przygotowaniu książki.
– Mama powiedziała, że ona nie tylko poprawi błędy i postawi przecinki tam, gdzie trzeba. Spojrzy też na opowieści z dystansem, powie, czego w nich brakuje i jak to wszystko ułożyć, żeby nie było nudno.
Po konsultacjach z miłą panią redaktor Zofią wysłałam kolejnego maila z radami, jak powinna wyglądać opowieść: „Piszcie, jak zapamiętaliście mamę, bez zadęcia, z ciekawymi historyjkami, anegdotkami i od serca”. A potem czekałam na teksty.
Jako pierwsza swoją opowieść przysłała ciotka Helena, kuzynka mamy, jedna z najstarszych żyjących osób z jej rodziny. Och, ile ona nam w dzieciństwie opowiadała anegdotek o dziadkach i pradziadkach. Na przykład o tym, jak jeden z nich pobił się z kuzynem o zaoranie miedzy. Tamten leżał potem jak martwy trzy dni, a kiedy wstał, rodzina uznała to za cud. Myślałam, że takie coś zdarza się tylko w filmach, ale ciotka zarzekała się, że to święta prawda. Nastawiłam się więc, że w przysłanej opowieści podobnych historii opisała na pęczki, a tymczasem… tymczasem przeczytałam wypracowanie szkolne.
Ciotka napisała, kiedy mama się urodziła, jak wyglądała jej szkoła i jak się nazywały nauczycielki, ale ani słowa o jakichś pikantnych wydarzeniach.
– Ciociu, co to, laurka? – krzyknęłam do telefonu, traktując to jako żart mający rozładować rozmowę.
Ale ona była śmiertelnie poważna.
– Przecież mama nie żyje, we wspomnieniu nie wypada więc pisać o żadnych głupotach – powiedziała.
Próbowałam ją przekonać do zmiany zdania, błagałam, podlizywałam się, ale była nieugięta: napisze tylko o poważnych sprawach, a jak się nie zgadzam, to nie napisze w ogóle. Westchnęłam i pomyślałam, że może redaktorka poprawi opowieść ciotki tak, że nada się do książki. W końcu po to ją zatrudniłam. A ciekawsze fakty opiszą inni.
Przecież to jest koszmarnie nudne...
Jako drugi skończył kolega mamy z dzieciństwa. Urodzili się po sąsiedzku, znali całe życie i byli sobie bliscy tak, że zwracaliśmy się do niego: „wujku”. Wujek Adam wielokrotnie opowiadał nam, jak uciekał z mamą ze szkoły na wagary, jak przed świętami wybierali w lesie choinki, a ścinali je i przynosili nocą, żeby nikt nie widział, jak urządzali sobie zawody w rzucaniu żelaznych sprężyn na druty elektryczne, po czym wywalało światło we wsi, a tymczasem…
Tymczasem przeczytałam kolejne wypracowanie, któremu mogłabym nadać tytuł: „Dzieciństwo na dawnej polskiej wsi”. Wujek pisał o sianokosach, polewaniu się wodą w dyngusa i niedzielnych słuchowiskach w radiu, a było to tak słodkie, że robiło mi się niedobrze. Ponieważ nie mogłam sobie pozwolić na stratę kolejnej opowieści, postanowiłam wziąć go sposobem:
– Wujku – powiedziałam najmilej, jak umiałam. – To wszystko bardzo piękne, ale może udałoby ci się dopisać jeszcze trochę o tym, jak chodziliście na choinki? I jak się cieszyłeś, że mama będzie z tobą w klasie? Bo babcia posłała ją do szkoły rok wcześniej, ale potem uznała, że nie będzie marnować córce dzieciństwa, zostawiła ją więc w pierwszej klasie jeszcze raz.
Trafiłam jak kulą w płot. Autor chrząknął, westchnął, po czym odpowiedział:
– Długo nad tym myślałem i doszedłem do wniosku, że o zmarłej tak pisać nie wypada. Więc albo wydrukujesz to, co ci wysłałem, albo nic.
Nie mogę, czy oni się z ciotką umówili?! Aż się we mnie gotowało, ale postanowiłam już nie dyskutować, tylko wysłać opowiadanie redaktorce. Okazało się to o tyle słuszne, że kolejne były tak samo jałowe i nudne. Ani odrobiny pazura, dowcipu i pikanterii, które słyszałam na rodzinnych spotkaniach. Tata wiele razy przekładał termin i marudził, że mu nie wychodzi, stryjek wycofał się w ogóle, a po nim to samo zrobił brat.
– Oni wszyscy mnie wykończą – wypłakiwałam się mężowi. – To miało być dzieło mojego życia, a wychodzi jakaś miernota.
Wojtek pocieszał mnie, że na pewno nie będzie tak źle, ale widziałam, że zaczyna mieć dość pracy i gadania o tej książce. Poświęcałam jej właściwie cały czas. Zrezygnowana zebrałam wszystko, co miałam, i wysłałam pani redaktorce. Niech ona się teraz nad tym trudzi. Zareagowała jak przypuszczałam:
– Pani Diano, wykonali państwo kawał pracy, ale to jest, to jest… – zatrzymała się, szukając widocznie słowa, które mnie nie urazi.
Postanowiłam jej tego oszczędzić i dokończyłam sama:
– …strasznie nudne.
W telefonie zapadła cisza.
– Chciałam to ująć innymi słowami, ale cóż. Całość czyta się jak wypracowanie szkolne albo jakąś definicję w słowniku. Nie ma tam emocji, niczego, co pozwoliłoby poznać pani mamę jako osobę z krwi i kości.
Kobieta namawiała mnie, żebym spróbowała jeszcze przekonać autorów, ale wiedziałam, że to się nie uda. Postanowiłyśmy więc postawić ich przed faktem dokonanym: sama dopiszę do tych opowieści zasłyszane i pominięte anegdotki, a potem wyślemy je autorom do przeczytania i akceptacji. Liczyłyśmy z panią Zofią na to, że zrozumieją, że tak właśnie powinny wyglądać ich teksty.
To chyba jednak nie był najlepszy pomysł
Od następnego dnia mąż mnie właściwie nie widywał, bo waliłam w klawisze komputera jak szalona – sama bym się nie podejrzewała o taką zawziętość – a kiedy pani Zofia zredagowała i przysłała mi tekst, prawie go nie poznałam. Moja polonistka musiała się jednak mylić, bo ja naprawdę mam talent. Wystarczyło go ze mnie wydobyć – pomyślałam.
Zadowolona i pewna, że innym spodoba się to tak samo jak mnie, rozesłałam tekst do akceptacji i… tego, co się wydarzyło potem nie zapomnę do końca życia. To było piekło, burza z piorunami! Telefon dzwonił jak oszalały, esemesy przychodziły jeden za drugim, a maile zapchały mi skrzynkę. Autorzy się wycofywali, a w najlepszym razie wycinali z opowieści co lepsze kawałki. Z tatą autoryzowałam tekst cztery razy i ciągle mu coś nie odpowiadało! Siostra cyzelowała każde słowo, a od jednej z ciotek dowiedziałam się, że rodzina zaczyna mnie nazywać „plotkarą”.
Powinnam to wszystko rzucić, ale ja naprawdę bardzo chciałam upamiętnić mamę, a poza tym żal mi było wykonanej do tej pory pracy. Redaktorka Zofia zaproponowała, że spróbuje złożyć opowieści w jakąś całość, ale żeby książka miała sens, potrzebowałyśmy przynajmniej jeszcze jednej relacji – takiej bez cenzury i od serca.
– Może pani sobie przypomni jeszcze kogoś, kto mógłby coś napisać? Jakąś przyjaciółkę mamy z dawnych lat, zapomnianą koleżankę z pracy?
No tak, praca! Mama zajmowała się domem i naszą niesforną trójką, ale przecież zanim urodziła się najstarsza siostra, była kasjerką w banku. Z dzieciństwa pamiętam odwiedziny jednej z jej bankowych koleżanek; chichotały przy kawie, wspominając stare czasy.
Jej nazwisko wyciągnęłam od taty, choć bronił się, jakby to była jakaś tajemnica. Przekonałam go podstępem, mówiąc, że chcę się dowiedzieć, za co mama dostała odznaczenie. W pudełku ze „skarbami” rodziców, które czasem pozwalali nam przeglądać, leżała mała przypinka na wstążce z napisem: „zasłużony dla bankowości”.
Pani Janina wciąż mieszkała w rodzinnej miejscowości mamy, dotarłam więc do niej bez trudu. Sypała anegdotkami z młodości jak z rękawa i bardzo się ucieszyła, że może podzielić się nimi z innymi. Ponieważ nie chciałam się rozczarować – w końcu na początku wszyscy zachowywali się podobnie – poprosiłam, żeby gotową opowieść wysłała do redaktorki.
Telefon od pani Zofii obudził mnie o świcie; była podekscytowana, jakby pracowała co najmniej nad jakimś bestsellerem, i opowiadała, że wreszcie mamy to, czego nam potrzeba. Zredagowaną opowieść przysłała mi jeszcze tego samego dnia, a ja otwierając maila, z emocji nie widziałam literek. Zanim się uspokoiłam, minęła dobra chwila.
Zaczęłam czytać łapczywie każde słowo. Niemal widziałam, jak mama bawi się na wiejskiej zabawie, jak do okienka w banku przychodzą kawalerowie, udając, że chcą coś załatwić, a tak naprawdę żeby z nią poflirtować, jak odrzuca kolejnych zalotników… Już widziałam koniec pracy i całą książkę, kiedy… kiedy mina zaczęła mi rzednąć. Otóż największy fragment i właściwie oś całej opowieści stanowiła historia o tym, jak mama poznała tatę. A konkretnie – odbiła go innej dziewczynie, bo założyła się o to z koleżanką.
Co prawda dla moich rodziców cała sprawa skończyła się szczęśliwie, bo zakochali się w sobie na zabój, założyli rodzinę i wspólnie przeżyli wiele dobrych lat, ale ta, której mama odbiła tatę, była bardzo nieszczęśliwa. Ludzie na wsi szeptali, że groziła odebraniem sobie życia, aż rodzice wysłali ją do ciotki w mieście, żeby zapomniała o starym i zaczęła prowadzić nowe. Przyjeżdżała do domu bardzo rzadko, ale jednak przyjeżdżała, i ludzie wiedzieli, że nigdy nie wyszła za mąż. „Miłość mojego życia została tutaj” – powtarzała…
Byłam tak wstrząśnięta, że nie zauważyłam, kiedy podszedł do mnie Wojtek.
– I jak? Czy widać wreszcie koniec? Masz tę swoją bombową historię, o której mi tyle mówiłaś? – zapytał.
– Żebyś ty wiedział… jak bombową. Wysadziłaby całą naszą rodzinę – odpowiedziałam, po czym mu wszystko streściłam. Mąż był zaskoczony, ale w przeciwieństwie do mnie potrafił zachować chłodny rozsądek.
– Widocznie tak miało być, dziś nie ma co już tego roztrząsać – powiedział. – Ale może to znak, że zmarli powinni zabrać swoje tajemnice ze sobą, a żywi żyć swoim życiem.
Co racja, to racja. Wojtek był wyrozumiały, ale przecież wiem, że strasznie go ostatnio zaniedbałam. Po co pisać o babci dla wnuków, skoro się nie staramy, żeby te wnuki się urodziły? Zamknęłam laptopa i zaprosiłam męża na romantyczną kolację.
Redaktorka na szczęście zgodziła się na połowę umówionej kwoty. Tata odetchnął z ulgą, że nie chcę już pisać o mamie, atmosfera w rodzinie wyraźnie się poprawiła. I tylko pani Janinka była niepocieszona, że jej opowieść nie ujrzy światła dziennego. Ale wszystkim przecież nie dogodzisz…
Czytaj także:
„Przyjaciółka najpierw odbiła Marii męża, a potem postanowiła ukraść również córkę. To miała być jej zemsta...”
„Za namową wróżki rozstałam się z ukochanym. To moja przyjaciółka przekupiła ją, bo chciała odbić mi faceta"
„Odbiłam koleżance faceta, bo chciałam się poczuć lepsza. Gdy do niej wrócił, z zawiści nastawiłam przeciwko niemu córkę”