Rozwód niewiele zmienił w życiu mojej rodziny: Roberta i tak nigdy nie było przy nas, miał swoje życie.
Kolorowy magazyn, który zamieścił wywiad z Robertem pretendującym do tytułu Żeglarza Roku, przyniosła sąsiadka. Ze zdjęcia patrzyła ogorzała od morskiego wiatru twarz mojego byłego męża. Stał roześmiany na pokładzie ukochanego jachtu, dla którego poświęcił dzieci i mnie.
Robert potrafił ciężko pracować, gdy mu na czymś zależało, zdobywał sponsorów, zarabiał, wynajmując się do renowacji jachtów. I tak w kółko: rejs, triumfalny powrót, planowanie kolejnego. Wszystko podporządkowywał jednej idei, znów stanąć na pokładzie i wypłynąć z portu. Ahoj, przygodo! A rodzina? Ja i dzieci nie mieściliśmy się na liście jego życiowych priorytetów, nie załapaliśmy się nawet na drugi plan.
Muszę zarabiać na życie, jestem kierowcą autobusu
Wyszłam za mąż za wilka morskiego, który w chwili słabości założył rodzinę, ale nie miał zamiaru się nią zajmować. Prawie go nie widywaliśmy, nawet jeśli akurat był na lądzie. Po kilku latach w końcu zrozumiałam, że Robert ma własne życie na Wybrzeżu, a ja mu tylko przeszkadzam. Rozwód był ulgą dla obu stron, uwolnił Roberta z niechcianych więzów, a mnie pozwolił rozpocząć nowe życie, tym razem bez głupich złudzeń. Rozstanie niewiele zmieniło, i tak byłam sama, ale dzieci tęskniły za nieobecnym ojcem.
Dla ośmioletniego Jaśka tata był bohaterem, nieustraszonym żeglarzem stawiającym czoło sztormom i oceanicznym prądom. Czteroletnia Martynka robiła to co brat, więc też zadawała ciągle jedno pytanie: tata dziś nie dzwonił?
– Jest zajęty, ale na pewno o was myśli – odpowiadałam, bo zależało mi na spokoju dzieci. Im później zrozumieją, że ojciec wykreślił je ze swego życia, tym lepiej – myślałam. Ja już wiedziałam, że nie mogę na niego liczyć, one jeszcze nie.
– Żagle przysłoniły mu świat, od małego taki był – sarkała Janka, matka Roberta, moja teściowa a zarazem najlepsza babcia. Byłam jej wdzięczna, że mimo mojego rozwodu z Robertem nie opuściła nas – kochała wnuki, mnie trochę mniej, ale i tak cieszyłam się, że jest. Janka była dla mnie prawdziwym skarbem, opiekowała się dziećmi, kiedy szłam na popołudniową zmianę kończącą się około północy.
Bez jej pomocy nie mogłabym pracować i zarabiać na rodzinę, a przecież zdana byłam tylko na siebie. Mało kobiet prowadzi autobusy, ja jestem jedną z nich. Ogłoszenie o kursie na zawodowego kierowcę wpadło mi w oczy przypadkiem, a ponieważ Robert zostawił nas bez środków do życia, długo się nie zastanawiałam. Nie miałam konkretnego zawodu, praca na państwowej posadzie wydawała się dobrym pomysłem, szczególnie że zawsze lubiłam samochody.
– Jak Robert wróci, na pewno przeleje na twoje konto zaległe alimenty – mówiła zawstydzona postępowaniem syna Janka. – Teraz miał duże wydatki, ale przecież nie zapomniał o dzieciach. On je bardzo kocha.
Kiwałam głową, bo gdybym powiedziała, co naprawdę myślę o wielkim żeglarzu, teściowa obraziłaby się na mnie. Kochała wnuki, lecz bliższa ciału koszula: serce matki próbowało znaleźć usprawiedliwienie dla syna, który zamiast ojcowskich uczuć miał wyłącznie wiatr we włosach. Oczywiście atlantycki, inny się nie liczył. Na szczęście jakoś udawało mi się związać koniec z końcem. Tylko czasem, jak każdą matkę wychowującą dzieci bez męża, ogarniał mnie strach. Co się z nami stanie, jeśli zachoruję? Stracę pracę? Jak będziemy żyli? Na szczęście potem lęk mijał i dalej pchałam ten swój wózek, który trochę skrzypiał, ale za to miał cztery mocne koła.
W sumie Martynka, Jasiek, babcia i ja tworzyliśmy zgrany i nawet wesoły kwartet. W weekendy, o ile nie musiałam wozić pasażerów, Janka odpoczywała od ukochanych wnucząt. Już dwa dni wcześniej bawiła nas opowiadaniem, jak też spędzi wolny czas, w grę wchodziły wielkie porządki, wizyta u przyjaciółki i błogie oglądanie telewizji. Zaśmiewaliśmy się z jej planów, które nieodmiennie kończyły się tak samo – najpóźniej koło południa babcia porzucała samotną rekreację i zjawiała się u nas, po czym wychodziliśmy całą rodziną na spacer.
– Dobrze, że jesteś, nie wiem, cobym bez ciebie zrobiła – próbowałam ją objąć, ale wyrywała mi się.
– Oj tam – fukała, a potem niby przypadkiem dotykała mojej ręki. – Robert nie odzywał się do dzieci? – pytała, nieudolnie ukrywając troskę.
– Przecież wiesz, że zawsze dzwoni w tej sprawie do ciebie – odpowiadałam i na tym kończyłyśmy cotygodniową rytualną rozmowę o ojcu moich dzieci.
Od naszego rozwodu Robert odezwał się dwa razy
Jasiek był zachwycony, ale Martynka zawstydziła się i nie chciała rozmawiać z tatą, którego ledwie pamiętała. Rozmowa musiała być niewygodna, bo synek wciąż pytał, kiedy tata do niego przyjedzie. Robert tak długo zwodził go wykrętnymi odpowiedziami, aż Jasiek się rozpłakał, i wtedy teściowa przejęła telefon, i zrugała syna z góry na dół, jakby wciąż był małym chłopcem.
– Tak się zdenerwowałam, o mało serce nie wyskoczyło mi z piersi – opowiadała mi później. – Jak on mógł tak postąpić z dzieckiem! Inaczej go wychowałam. Zgadłam, że mówi o Robercie. – Nie pozwolę, żeby ktokolwiek ranił moje wnuki, nawet rodzony syn oberwie, jak nie nabierze rozumu. Dzieciak za nim tęskni, a on wykpiwa się kłamstwami. Już ja sobie z nim porozmawiam, jak tylko się pojawi.
To nam jednak nie groziło. Robert całkiem zamilkł, nie chcąc narażać się na gniew rodzicielki. Tak Janka tłumaczyła sobie postępowanie syna, ale ja uważałam, że zwyczajnie skorzystał z okazji, żeby wykpić się od niewygodnych telefonów i tłumaczenia dzieciom, dlaczego jest nieobecny w ich życiu. Zerwał ostatnie cumy łączące go z rodziną i pożeglował w dal, nie oglądając się na nikogo. Postanowiłam więcej o nim nie myśleć.
Wiosną spadła na nas plaga chorób. Teściowa chodziła z gorączką przez dwa dni, zanim przyznała się, że coś jej dolega. Namówiłam ją na wizytę u lekarza, a ten stwierdził różyczkę z powikłaniami.
– Zaraziła się pani w przedszkolu – orzekł, nie bacząc na dojrzały wiek babci moich dzieci. – Proszę na razie nie wychodzić z domu i nie rozsiewać choroby, proszę też brać leki przeciwgorączkowe i czekać.
– Na co? – jęknęła Janka.
– Na wysypkę. Pojawi się na twarzy, a potem na całym ciele. Ale bez obaw, sama zniknie. Tę chorobę trzeba po prostu przeczekać, dorośli przechodzą ją ciężej niż dzieci, dlatego należy uzbroić się w cierpliwość.
Jakby tego było mało, ja skręciłam nogę. Spuchła w kostce jak balon, a prześwietlenie dodatkowo ujawniło pęknięcie kości. Założono mi gips i zostałam uziemiona w domu.
– Rany, kto odprowadzi dzieci do szkoły i przedszkola? – martwiłyśmy się z Janką, wisząc na telefonie, ona u siebie, ja u siebie.
– Przeprowadzę się do was na trochę – zdecydowała teściowa. – We dwie jakoś damy sobie radę.
– A twoja różyczka?
– Dzieci są szczepione, a ty pewnie odporna, skoro jeszcze cię nie zaraziłam. Zadzwoń do jakiejś koleżanki i poproś, żeby rano odprowadziła Martynkę do przedszkola. Ja nie mogę się tam pokazać z wirusem.
Rada była dobra, tylko że ja prawie nie miałam koleżanek, które mogłabym poprosić o taką przysługę. Szkolne przyjaźnie się wykruszyły, a nowych nie było, bo pracowałam między mężczyznami. Niewiele myśląc, wybrałam numer Zbyszka, złotego faceta, na którym zawsze można było polegać.
– Zbysiu, wymyśl coś – poprosiłam i opowiedziałam mu, jak to obie z Janką nie nadajemy się do życia. – Dzieci do szkoły i przedszkola? Nic prostszego, podeślę ci szwagra, on to załatwi. Na taksówce jeździ, to podskoczy i młodych podwiezie, gdzie trzeba. Tak samo odbierze, tylko mu godzinę zapisz, żeby nie zapomniał. A ty kiedy wracasz za kółko? Smutno na bazie bez ciebie.
– Jak mi gips zdejmą, za pięć tygodni. Nie wiem, jak ci dziękować…
– E tam, między nami kierowcami to nic nadzwyczajnego. Aha, moja Grażynka mówi, że zrobi wam zakupy, tylko powiedz, czego potrzebujesz. I zdrowiej szybko, potrzebna jesteś, autobus sam się nie poprowadzi.
Zbyszek był najlepszym przyjacielem, jakiego miałam. Sporo starszy, od pierwszego dnia wziął mnie pod swoje skrzydła, ucząc zawodowych trików i hamując zapędy kumpli, gotowych kpić z baby za kółkiem. Dzięki niemu nabrałam pewności siebie i nie pozwoliłam zjeść się w kaszy starym wyjadaczom. Wiele mu zawdzięczałam.
Szwagier Zbysia zadzwonił do drzwi punktualnie o 7.30. Zanim dokuśtykałam, otworzył mu Jasiek.
– Mamy w domu zarazę – usłyszałam, jak wita gościa. Przyśpieszyłam kroku. Różyczka! Nie mogę tego człowieka tak po prostu wpuścić do domu.
– Chorował pan w dzieciństwie na zakaźną różę? – krzyknęłam. Odpowiedział mi wybuch śmiechu.
– Zbyszek mnie uprzedził o niebezpieczeństwie. Tak, jestem uodporniony i zdecydowany na wszystko – ukłonił się szwagier. – Krzysiek jestem.
– Monika – uśmiechnęłam się. Facet był naprawdę sympatyczny.
– Dzieciaki gotowe? To już, w drogę, jak się nie pośpieszymy, będę musiał włączyć syrenę!
– Jak w wozie strażackim?
Rodzony ojciec najlepszy, chociaż nieobecny
Ku mojemu zdziwieniu Jasiek, w ogóle niepopędzany, sprawnie wymaszerował za Krzyśkiem, a za nim wysunęła się zafascynowana nowym znajomym Martynka. Ma chłopak podejście do dzieci – pomyślałam, zamykając za nimi drzwi. Po południu zobaczyłam go drugi raz. Wkroczył obładowany torbami z zakupami i dodatkowo dociążony Martynką, która siedziała mu na karku. Obok podskakiwał Jasiek, nie przestając o czymś opowiadać.
– Kiedy zdążyliście się tak zaprzyjaźnić? – spytałam zdumiona, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
– Zakupy zaniesiemy do kuchni – zakomenderował Krzysiek. Poszłam za nimi, rejestrując po drodze ruch na końcu korytarza. To Janka chowała się przed gościem, nie chcąc prezentować swojej wysypki. Krzysiek codziennie woził dzieci do szkoły i przedszkola. Nabrał też zwyczaju zaglądania do nas w ciągu dnia, jeżeli był akurat w pobliżu.
– Lubisz go? – Janka pierwsza zauważyła, co się dzieje.
– Krzyśka? Jeszcze nie wiem – odparłam ostrożnie. –
Młoda jesteś, możesz sobie kogoś znaleźć – powiedziała teściowa, wprawiając mnie w zdumienie. Nigdy nie rozmawiałyśmy o moich prywatnych sprawach.
– Nikogo nie szukam, jeśli o to ci chodzi – zastrzegłam, święcie wierząc w to, że mówię prawdę.
– Może to i lepiej – Janka jakby odetchnęła z ulgą. – Niech zostanie, jak jest. Dzieci są jeszcze małe…
– Co to ma do rzeczy? – nastroszyłam się odruchowo.
– Nie narzucaj im nowego taty. Za Krzyśkiem przepadają, to sympatyczny człowiek, ale obcy… Wreszcie zrozumiałam. Janka broniła interesów nieobecnego w naszym życiu Roberta; przestraszyła się, że ktoś może zastąpić jej syna, i dlatego mnie ostrzegała.
– Masz rację, mamo, nie ma to jak rodzony ojciec – powiedziałam ironicznie. – Utuli do snu, obetrze łzy, objaśni świat. No, chyba że nie ma czasu, bo jest akurat po drugiej stronie globu, na oceanie. Albo dla odmiany na Bałtyku i nie wiadomo, kiedy wróci.
– Ojciec jest tylko jeden – zaperzyła się nagle teściowa. – Robert kiedyś zrozumie, co traci, i zajmie się dziećmi, daj mu szansę. Jasiek go uwielbia – wyciągnęła koronny argument, który miał mnie ostatecznie przekonać.
– Z daleka, bo nie dał się bliżej synowi poznać. Mała prawie go nie pamięta, a oboje nie mogą na niego liczyć.
– Za to Krzysiek jest na miejscu – powiedziała Janka. – Uzurpator! – ostatnie słowo wypluła jak obelgę.
Przestraszyłam się jej reakcji. Dotąd żyłyśmy w zgodzie, opiekując się dziećmi i załatwiając bieżące sprawy, myślałam, że jest mi życzliwa. Nie spodziewałam się, że wystarczy, bym spojrzała cieplej na innego mężczyznę, a teściowa obróci się przeciwko mnie. Krzysiek też zauważył zmianę w zachowaniu Janki.
– Co ja jej zrobiłem? – wykrzywił komicznie twarz. – Patrzy na mnie, jakby chciała mnie wystraszyć.
– Janka uważa, że ubiegasz się o miejsce jej syna – wyjaśniłam, nie owijając w bawełnę.
– A jeśli nawet, to co? – zainteresował się Krzysiek z uśmiechem. – Nie wolno?
– Według niej to miejsce powinno pozostać po wsze czasy puste i oczekiwać na powrót marnotrawnego syna.
– Ojca – poprawił mnie Krzysiek i zaczęliśmy się śmiać.
– Co robicie? – do pokoju wbiegły zaintrygowane dzieci.
– Opowiadamy sobie dowcipy – wyjaśnił Krzysiek.
– A to znacie? – wrzasnął uszczęśliwiony Jasiek, serwując nam stary kawał o krasnoludkach i latarence.
– Nie wiedziałem, że ten dowcip jeszcze żyje – zdziwił się Krzysiek. – Pamiętam go z podstawówki, ma taaką brodę.
– Wcale że nie – kwiknął Jasiek.
Przekomarzali się coraz głośniej, dopingowani przez Martynkę, która raz przyznawała rację jednemu, raz drugiemu, przy czym nikt nikogo nie słuchał, a wszyscy świetnie się bawili. I wtedy zadzwonił telefon. Spojrzałam na wyświetlacz. Robert. Chyba wiedziałam, czego chce, a mimo to serce mocniej mi zabiło.
– Halo, Monika, słyszysz mnie?
– Głośno i wyraźnie, nie musisz tak krzyczeć.
– Halo? Jesteś tam? – awanturował się Robert.
– Skąd dzwonisz? – zainteresowałam się nagle.
– Z Puerto Rico – zadudnił bas byłego męża.
– Aha – przyjęłam do wiadomości.
– A w jakiej sprawie?
– Moich dzieci. Chciałem cię uprzedzić, że nie życzę sobie, aby przebywały z obcym mężczyzną, mam do tego prawo. Żaden facet nie będzie wychowywał mojego syna!
– I córki – podpowiedziałam życzliwie.
– Co? A tak, córki też.
– Aj, aj kapitanie. Czy to wszystko?
– Dlaczego tak dziwnie ze mną rozmawiasz? – zorientował się eksmąż. – Żarty sobie robisz?
– Coś w tym rodzaju, z tym, że ty zacząłeś, więc się dostosowałam. Jak pogoda w Puerto Rico?
– Monika, mówię poważnie, mama dzwoniła, że kręci się po domu jakiś facet, zajmuje dziećmi i próbuje zadomowić. Chcę, żebyś wiedziała, że jestem przeciwny.
– Czy to tata dzwoni? – Jasiek spojrzał na mnie pytająco. – Kiedy do mnie przyjedzie?
– Jasio pyta… Słyszałeś? No cóż, czyli jak zwykle. Jakoś to przeżyjemy. Baw się dobrze w Puerto Rico i nie zawracaj sobie nami głowy – to mówiąc, odłożyłam telefon, Przez krótką chwilę wszyscy gapili się na mnie bez słowa, a potem Martynka krzyknęła:
– A to znacie? I zaczęła śmiać się, zarażając brata, Krzyśka i mnie.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Rok mieszkałam z teściami. Teściowa wtrącała się we wszystko
Znaliśmy się 2 lata, ale on nie chciał przedstawić mnie rodzinie
Być kochanką to jak żywić się resztkami i odpadkami z cudzego stołu