Randki w internecie. Czy warto randkować online? Historia prawdziwa

Kobieta przed komputerem fot. Adobe Stock
„Czułam się jak ostatnia naiwniaczka. Myślałam przecież, że budujemy prawdziwą relację, a okazało się, że to złudzenie”.
/ 21.05.2018 14:47
Kobieta przed komputerem fot. Adobe Stock

„Tak naprawdę to sama nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Niby dobrze sobie radziłam z samotnością, miałam kilku przyjaciół, wielu znajomych, pracę, którą bardzo lubiłam i sporo zajęć poza nią. Brak drugiej połówki nie wydawał mi się nigdy poważnym problemem. Zdarzały się jednak takie wieczory jak tamten”. Historia prawdziwa nadesłana przez Jolantę.

„To była najgorsza randka świata”. Poznany w barze mężczyzna okazał się... psychopatą

Wróciłam właśnie w koszmarnym nastroju z prywatki u sąsiadów. Byłam tam jedyną singielką i wyjątkowo boleśnie to odczułam. Wokół mnie same pary. Jasiek i Mirka właśnie spodziewali się dziecka, Radek i Mania niebawem mieli wziąć ślub, a Robert z Kasią planowali kupno domu pod miastem i wokół tego kręciły się wszystkie ich rozmowy. Tylko ja właściwie nie miałam o czym mówić.

Randki online - rozwiązanie dla singielki?

Niewiele myśląc, nalałam sobie wina i odpaliłam komputer, po czym… po raz pierwszy w życiu założyłam profil na portalu randkowym. „Szczęściu trzeba pomagać” – uznałam, choć z tyłu głowy od razu zaświtała mi myśl, że jednak zachowuję się trochę jak desperatka. Wypełniłam starannie wszystkie pola formularza. Po chwili każdy, kto zajrzał na mój profil, wiedział, jaki jest mój ulubiony kolor, zespół muzyczny i typ faceta.
– Oby poskutkowało – powiedziałam do laptopa, poklepałam go po pokrywie i poszłam spać.

Po pewnym czasie z facetami poznanymi w sieci zaczęłam się umawiać na spotkania. Nie byłam zachwycona

Rano zwątpiłam, czy to ma sens, bo czekało już na mnie kilka wiadomości, które do niczego się nie nadawały. Sporo mniej lub bardziej subtelnych propozycji erotycznych, parę idiotycznych zaczepek i zaledwie dwa mejle, które wzbudziły moje zainteresowanie. Dwóch miłych panów napisało kilka słów o sobie, więc i ja uczyniłam to samo i czekałam na dalszy rozwój wydarzeń.
Gdy po południu zajrzałam na mój profil, czekały na mnie kolejne wiadomości. Znów sporo durnych zaczepek i tym razem jeden normalny mejl. Przyznaję, to było nawet intrygujące. Złapałam się na tym, że sprawdzam swój profil nawet kilka razy dziennie.

Randki internetowe - z wirtualu do realu

Chyba po trzech dniach od założenia profilu na portalu odezwał się do mnie Mateusz. Niby nie był specjalnie oryginalny, nie silił się na wymyślne komplementy, ale ujął mnie właśnie tą prostotą. Napisał o sobie, że jest samotny i szuka bratniej duszy. Po chwili gawędziliśmy w najlepsze. Okazało się, że mamy mnóstwo wspólnych tematów. Szybko awansował na mojego ulubionego wirtualnego znajomego. Rozmawialiśmy codziennie.
Po pewnym czasie z facetami poznanymi w sieci zaczęłam się umawiać na spotkania. Nie byłam zachwycona. Dość powiedzieć, że na pierwszej takiej randce przywitał mnie łysawy pan koło pięćdziesiątki, choć umawiałam się z przystojnym trzydziestopięciolatkiem. Innym razem prawie dostałam zawału, gdy okazało się, że pod nickiem singiel30 kryje się mój kolega z pracy, o którym doskonale wiedziałam, że jest żonaty. Byłam o krok od usunięcia swojego profilu z sieci.
Nie zrobiłam tego ze względu na Mateusza. Poza portalem nie miałam z nim kontaktu i tylko to powstrzymywało mnie przed skasowaniem konta.
Znałam go nieźle, choć nigdy widziałam go na żywo. Wiedziałam, że rok wcześniej rozstał się z narzeczoną i bardzo to przeżył, lubi dojeżdżać do pracy na rowerze, słuchać Pearl Jam i majsterkować.
Ze zdjęcia patrzył na mnie przystojny brunet z zarostem i nieprzyzwoicie zielonymi oczami.
Nasze wiadomości stawały się coraz bardziej intymne.

Zwykłe zauroczenie wykładowcą ze studiów zamieniło się w niebezpieczną grę

– Czyli zakochujesz się w wirtualnym facecie? – upewniła się Marta, moja przyjaciółka, gdy zwierzyłam jej się z korespondencji z Mateuszem.
– Nie jest wirtualny – oburzyłam się. – Mieszka w naszym mieście, nawet niedaleko. Pracuje jako informatyk.Jest facetem z krwi i kości!
– To czemu się nie spotkacie? – spytała, nie owijając w bawełnę.
– Bo chyba nie jesteśmy gotowi. Na razie dobrze jest, jak jest – odparłam i dla kurażu wypiłam łyk wina, bo tak naprawdę myślałam inaczej.
Może to głupie, ale nic nie potrafiłam poradzić na to, że angażowałam się coraz bardziej. Czekałam na wieczornego esemesa: „Dobranoc” i porannego: „Dzień Dobry”. Zwierzałam się Mateuszowi z problemów w pracy i konsultowałam z nim wybór koloru sukienki. Ani się obejrzałam, a stał mi się bardzo bliski. Rumieniłam się jak pensjonarka, gdy pisał: „Weź niebieską, lubię cię w niebieskim”.
Wiedział to, bo wymieniliśmy się chyba milionem zdjęć. Potrafiliśmy wysłać sobie zdjęcia tego, co akurat kupujemy, co jemy, jak spędzamy czas, no i oczywiście te z nami w roli głównej. Z czasem nasze rozmowy stawały się coraz bardziej intymne…
„Chciałbym teraz być obok i gładzić twoje włosy” – odpowiedział mi, gdy napisałam, że leżę już w łóżku.
„Marzę, by w taki poranek parzyć ci kawę” – wysyłałam do niego wiadomość przed pójściem do pracy.
Nie mogłam jednak doczekać się zaproszenia na spotkanie. I przyznam szczerze, że zaczynałam się już poważnie niecierpliwić. Rzucałam aluzjami, ale Mateusz nie reagował. Próbowałam subtelnie, na przykład pisząc, że popsuł mi się kran i muszę wezwać fachowca. On lubi majsterkować, więc liczyłam na to, że uratuje mnie i mój kran niczym rycerz na białym koniu. Nic z tego. Pisałam też bardziej wprost: „Taka piękna sobota! Szkoda, że spędzam ją sama…”, ale odpisywał jedynie: „Ja także żałuję. Gdybym tylko nie miał tyle pracy, może mogłoby być inaczej”.
I tak przerzucaliśmy się aluzjami i niedopowiedzeniami. Koszmar.

Brzydki, stary czy żonaty?

– Jolka, mówię ci, on jest pewnie żonaty, siedzi w więzieniu albo ma 75 lat i co najmniej pięcioro uroczych wnucząt – powiedziała mi w końcu Marta, słuchając moich rozterek.
– Przestań, po prostu znajomość rozwija się swoim tempem…
– Proszę cię! – przewróciła oczami. – Zachowujesz się, jakby ten człowiek był ci szczególnie bliski, a przecież nigdy go nawet nie widziałaś. Kobieto! Ty myślisz o nim jak o swoim facecie, zwierzasz mu się ze wszystkiego, piszesz dwuznaczne esemesy, a jak cię chciałam umówić ze swoim kuzynem, to mi powiedziałaś: „Nie wiem, co by na to MÓJ Mateusz powiedział”. Jolka, to nie jest normalne! Przenieś tę znajomość do realu albo daj sobie spokój – zakończyła.
Miała rację. Musiałam coś z tym zrobić. Nie można trwać w nieskończoność w zawieszeniu. Po kilku sekundach wystukałam esemesa: „Chcę się spotkać” i pokazałam go Marcie.
– Bardzo dobrze – stwierdziła łaskawie, a ja w tym czasie dostałam odpowiedź. „Ja też, bardzo, jak tylko skończy mi się ten młyn w pracy”
– Widzisz? – powiedziałam.
– Owszem, widzę, że się miga od spotkania, i to po pół roku wirtualnej znajomości! – prychnęła.

Długo się wahałam, jednak w końcu postanowiłam postawić sprawę na ostrzu noża.

Znów wymieniałam z nim mejle i czekałam na spotkanie, ale choć nasza wirtualna zażyłość była coraz większa, jakoś nie przenosiliśmy jej do świata realnego. Coraz bardziej mnie to uwierało, zwłaszcza że naprawdę się zaangażowałam. Długo się wahałam, jednak w końcu postanowiłam postawić sprawę na ostrzu noża. Serce waliło mi jak szalone, gdy wysyłałam wiadomość: „Mateusz, ja nie mogę dłużej tego ciągnąć wirtualnie. Albo się spotykamy, albo kończymy korespondencję”. Przed wciśnięciem „wyślij” cofałam się trzy razy, ale w końcu się odważyłam.
Czekałam kilka minut, godzinę, dwie, trzy… Miotałam się po mieszkaniu jak dzikie zwierzę w klatce, bo zwykle odpisywał od razu. W końcu wieczorem przyszła wiadomość:
„Przepraszam, nie mogę. Chciałem zbudować coś nowego, iść naprzód, ale ja ciągle tęsknię za Jagodą, nie jestem gotowy na nowy związek”.

Rozczarowanie i łzy

Czytałam to, a łzy płynęły mi po twarzy. Jak on mógł?! To ja już byłam niemalże zakochana, a on testował, czy da radę zapomnieć o byłej? Nie mogłam w to uwierzyć. Podobnie jak w to, jak bardzo zabolało mnie jego odrzucenie. Bo o ile znajomość była internetowa, o tyle ból i poczucie straty już całkiem realne…
Czułam się jak ostatnia naiwniaczka. Myślałam przecież, że budujemy prawdziwą relację, a okazało się, że to złudzenie. Na szczęście Marta przyjęła mnie z otwartymi ramionami, gdy zapłakana stanęłam w jej drzwiach.
Tym razem zgodzę się bez marudzenia, gdy będzie chciała umówić mnie ze swoim kuzynem.

Polecamy także:Karałam moje dziecko za kapryszenie i histerię. Żałuję, bo okazało się, że to objawy choroby„Sprzątałam po nim i pilnowałam, by się nie zadławił wymiocinami” - historia żony alkoholikaChciałam schudnąć, łykając tabletki. Pomogły? Tyle, że zgubiłam kilogramy podczepiona do kroplówki

Redakcja poleca

REKLAMA