„Przyjaciółka postawiła mnie przed faktem dokonanym. Albo zawiozę ją do szpitala, albo urodzi mi w progu. Nie miałam wyboru”

Przestraszona kobieta fot. Adobe Stock, DimaBerlin
„Cóż było robić… Chwyciłam kluczyki, torebkę i pobiegłam za nią. Chwilę później ruszyłyśmy w drogę do szpitala. Przez wieś udało mi się przejechać bez większych problemów. Kłopoty zaczęły się, gdy dotarłam do głównej drogi”.
/ 28.01.2023 19:15
Przestraszona kobieta fot. Adobe Stock, DimaBerlin

Gdy zamieszkałam z mężem w domku na wsi, który odziedziczyłam po dziadkach, byliśmy naprawdę szczęśliwi. Od dłuższego czasu marzyliśmy z Pawłem o ucieczce z Warszawy. Oczami wyobraźni już widziałam, jak w ciepłe wieczory relaksujemy się w ogrodzie pośród pachnących kwiatów i krzewów, z dala od zgiełku i smrodu spalin. Słowem – idylla.

Sen z powiek spędzał mi tylko jeden problem – dojazd do pracy. Co prawda wieś leżała tylko trzydzieści kilometrów od granic stolicy, ale komunikacyjnie była niemal odcięta od świata. Autobusy jeździły u nas rzadko, bo władze gminy uznały chyba, że każdy mieszkaniec ma samochód.

W efekcie droga do firmy i z powrotem zajmowała mi prawie cztery godziny. Te przesiadki, czekanie… Po pół roku miałam dość. Uznałam, że czas najwyższy wyciągnąć z szuflady prawo jazdy i przesiąść się do jakiegoś zgrabnego, niewielkiego autka. Co prawda od czasu egzaminu, czyli od ponad dwudziestu lat, nie siedziałam za kierownicą, ale się tym nie przejmowałam. Wydawało mi się, że prowadzenia samochodu tak jak jazdy na rowerze się nie zapomina.

Moja pierwsza próba dotarcia do pracy samochodem zakończyła się kompletną klapą. Dojechałam do głównej drogi, zobaczyłam sznur aut i… oblał mnie zimny pot. Nie miałam odwagi jechać dalej. Wyobraźnia podsuwała mi najczarniejsze scenariusze: że ktoś zaraz wjedzie mi w zadek, uderzy z boku albo zepchnie mnie z drogi… Zostawiłam więc autko na poboczu i podreptałam do autobusu.
Nie zamierzałam się jednak poddawać. Byłam pewna, że jeśli w najbliższy weekend poćwiczę jazdę, to taka sytuacja się nie powtórzy. Przecież egzamin na prawo jazdy zdałam, jeżdżąc po Warszawie! Krytykowaniem i wyśmiewaniem tylko pogorszy sprawę!

Choć bardzo się starałam, nie potrafiłam pokonać strachu. Na naszej wiejskiej, pustej drodze radziłam sobie całkiem nieźle. Ale gdy tylko dojeżdżałam do głównej, ogarniało mnie przerażenie.

Mąż nie potrafił tego zrozumieć

– Czego ty się, do cholery, boisz? Przecież miliony ludzi wsiadają codziennie do samochodów i szczęśliwie wracają. A ty urządzasz takie cyrki! – denerwował się.

Chyba myślał, że mnie w ten sposób zmotywuje i wreszcie się przełamię. Ale mijały kolejne dni, a ja ani razu nie wyjechałam na główną drogę. O przepraszam, zdecydowałam się raz. W jego towarzystwie. Usiadł obok mnie, na siedzeniu pasażera. Miał mi pomagać, dodawać otuchy. Ale zamiast tego bez przerwy mnie krytykował.

– No co tak wolno, dodaj trochę gazu. Uważaj, bo zaraz ci silnik zgaśnie – dogadywał. Po kilometrze tak się zestresowałam, że zatrzymałam samochód i wysiadłam.

– Jak jesteś taki mądry, to sam sobie jedź! Ja nie dam rady! – wrzasnęłam, trzaskając drzwiami.

Byłam gotowa wracać na piechotę do domu, byle tylko nie słuchać tych jego głupich gadek. Zawrócił i zgarnął mnie z drogi. Akurat zaczął lać rzęsisty deszcz, więc zrezygnowałam z przymusowego spaceru. Honor honorem, ale zdrowie ważniejsze. Gdy wsiadłam, mąż spojrzał na mnie z politowaniem.

– Wybacz, moja droga, ale do końca życia będziesz skazana na komunikację zbiorową. Bo kierowca z ciebie żaden – stwierdził z brutalną szczerością.

Nawet mu nie odpysknęłam. Zrezygnowana pomyślałam, że chyba ma rację. I pewnie trwałabym w tym przekonaniu do dziś, gdy nie pewne wydarzenie.

To było wczesnym rankiem

Byłam w domu sama, bo Paweł akurat wyjechał w delegację. Już miałam wychodzić do pracy, gdy usłyszałam dzwonek u drzwi. To była Jagna, sąsiadka zza płotu. Kilka dni po przeprowadzce zaprosiła nas do siebie na zapoznawczego grilla i od tamtej pory bardzo się polubiłyśmy. Stała w progu ze zbolałą miną i trzymała się za brzuch.

– Pomocy, rodzę – wykrztusiła.

– Co? To trzeba wezwać na pogotowie! 

– Już dzwoniłam. Był karambol na obwodnicy i nie ma żadnej wolnej karetki. Dyspozytorka powiedziała, że muszę jakoś sama dojechać do szpitala.

– A gdzie jest twój mąż?

– Buduje autostradę. Na drugim końcu Polski. Choćby helikopter wynajął, to nie zdąży.

– Mojego też nie ma. Poczekaj, przebiegnę się po sąsiadach. Może ktoś cię zawiezie…

– Nie ma czasu na czekanie! Ty musisz mnie zawieźć! I to natychmiast!

– Ja? Ja… nie mogę…

– Jak to nie możesz? Przecież masz prawo jazdy. A samochód stoi na podwórku.

– No tak… Ale się boję… Wiem, że to trudno wytłumaczyć, ale…

– Mam gdzieś twój strach! Jak się zaraz nie ruszysz, to urodzę u ciebie na progu – powiedziała i poszła do mojego do samochodu.

Cóż było robić… Chwyciłam kluczyki, torebkę i pobiegłam za nią. Chwilę później ruszyłyśmy w drogę do szpitala. Przez wieś udało mi się przejechać bez większych problemów. Kłopoty zaczęły się, gdy dotarłam do głównej drogi. Zobaczyłam sznur aut i tak jak to dotąd bywało, oblał mnie zimny pot. Nie miałam odwagi jechać dalej. Zrezygnowana zjechałam na pobocze.

– Co ty wyprawisz? – wykrztusiła Jagna.

– Wybacz, ale nie dam rady…

– Dasz! Musisz dać… Uuuuaaaaaa… Nie wytrzymam! – zaczęła krzyczeć.

To mnie otrzeźwiło. Wzięłam trzy głębokie oddechy, przeżegnałam się, a potem nacisnęłam pedał gazu i włączyłam się do ruchu. Pierwsze kilometry przejechałam z duszą na ramieniu. Pot zalewał mi oczy, serce biło jak oszalałe, wyobraźnia pracowała na maksymalnych obrotach.

Ze zdenerwowania głowa latała mi na wszystkie strony. Jagna, mimo że cierpiała z bólu, zachowywała się wspaniale. Między skurczami dodawała mi otuchy, mówiła, że świetnie sobie radzę. Na szczęście zdążyłyśmy dojechać na czas. Urodziła godzinę po tym, jak odstawiłam ją na porodówkę. Ślicznego synka!

– Jestem ci bardzo wdzięczna! Gdyby nie ty, nie wiadomo, co by było z małym – zadzwoniła potem Jagna, by mi podziękować.

Po tamtym szalonym dniu nie zdecydowałam się od razu na podróż samochodem do pracy. Bałam się, że jeszcze sobie nie poradzę w zakorkowanym mieście. Ale za to pilnie ćwiczyłam jazdę. Najpierw jeździłam tylko po okolicy, potem wypuszczałam się coraz dalej. Z dnia na dzień szło mi coraz lepiej. Nabierałam pewności siebie, przestałam się aż tak bardzo denerwować.

Mąż zaczął... szczekać?

Po dwóch tygodniach postanowiłam wybrać się na próbę do Warszawy. Była niedziela, a więc mniejszy ruch, ale wyzwanie i tak było wielkie. Gdy powiedziałam o swoich planach Pawłowi, oświadczył, że jedzie ze mną.

– Ale po co? Nie wierzysz, że sobie poradzę? – zapytałam.

– Szczerze? Nie bardzo – przyznał. – Wolę być na miejscu i w razie czego zastąpić cię za kierownicą.

– W porządku. Tylko pamiętaj, ani słowa. Jak zaczniesz mnie krytykować albo pouczać, to cię wysadzę – uprzedziłam.

I pojechaliśmy. Nie ukrywam, przez całą drogę żołądek wywracał mi się do góry nogami, ale tego nie okazywałam. Za nic w świecie nie chciałam się zbłaźnić przed mężem. I chyba mi się to udało, bo gdy zatrzymałam się pod biurowcem, zaczął nagle… szczekać.

– Co ty najlepszego wyprawiasz? Nabijasz się ze mnie? – zdenerwowałam się.

– Nie, odszczekuję to, co powiedziałem wcześniej. Jednak będzie z ciebie kierowca – uśmiechnął się.

Od tamtego dnia codziennie podróżuję do pracy samochodem. Oczywiście wiem, że muszę jeszcze przejechać wiele kilometrów, by poczuć się za kierownicą naprawdę pewnie, ale najważniejszy i najtrudniejszy krok już zrobiłam…

Czytaj także:
„Mąż po 17 latach małżeństwa odszedł do 28-letniej kochanki. Po 2 latach wrócił i chciał grać na dwa fronty”
„Żona przyprawiła mi rogi z kochankiem, a on zostawił ją tydzień przed naszym rozwodem. I kto się teraz śmieje?”
„Po 20 latach małżeństwa przyłapałem żonę z kochankiem. Na gorącym uczynku, a ona jeszcze się ciskała”

Redakcja poleca

REKLAMA