Jeszcze może tego misia przestawię.. Koniecznie. Przecież Amelka tak go lubiła. I jeszcze tę lalkę... O, teraz jest idealnie. Tylko czy to coś zmieni? Przecież to już duża dziewczynka. Gdzie uciekły mi te lata, kiedy Amelka bawiła się misiami?... Ile bym dała, żeby cofnąć czas.
A wszystko zaczęło się tak niewinnie. Byliśmy zwykłym małżeństwem.
– Jaka ta Agata mądra, wykształcona, no i dziewczyna pochodzi tu od nas, ze wsi, żadnej pracy się nie boi, nie mogłeś lepiej trafić, synku – powtarzała przyszła teściowa jeszcze przed ślubem.
Już wtedy, kiedy się poznaliśmy, różniliśmy się wykształceniem, pozycją, ambicjami. Sławek był mechanikiem, skończył zaledwie zawodówkę. Nie ciągnęło go w świat, najchętniej cały dzień przesiedziałby przed telewizorem tępo wgapiając się w ekran, na którym leciały jakieś programy motoryzacyjne. Wtedy mi to nie przeszkadzało, nie myślałam o tym, byłam zakochana, młoda i głupia, jak wolę mówić dzisiaj.
Większą uwagę zwracałam na to, że Sławek jest przystojny, zawsze elegancko ubrany. No i wpatrzony we mnie, jak w obraz – tak, jak żaden mężczyzna przed nim i – powiedzmy to sobie szczerze – po nim. Nie należałam do szczególnie urodziwych i niestety wiedziałam o tym aż za dobrze.
W szkole, kiedy inne dziewczyny latały na dyskoteki, ja zostawałam w domu, nad książkami. Bo po co miałam iść – żeby podpierać ściany?
– I na co ci tyle tego uczenia się – powtarzała mama nie raz i nie dwa. – Lepiej byś poszła gdzieś między ludzi, chłopa sobie znalazła. Co to dla dziewczyny za życie w pojedynkę?
Więc może dlatego, żeby rodzicom udowodnić, że sama dam sobie radę, a może tak jakoś po prostu wyszło... W każdym razie zaraz po maturze wyjechałam na studia i to daleko, bo aż do Warszawy. Mieszkałam w akademiku, żyłam innymi sprawami. Szybko zorientowałam się, że tu już nie jest najważniejsze, z kim kto mieszka, ale jak mieszka, jednym słowem – na co może sobie pozwolić. A ja nie mogłam na wiele. Rodzice przysyłali mi ile mogli, dorabiałam sobie korepetycjami, ale to wszystko było mało. Ledwie starczało na skromne życie. Lepiej sytuowanym koleżankom mogłam tylko zazdrościć – wypadów do fajnych klubów, wyjazdów zagranicę, markowych ciuchów.
Czasami jeździłam do domu, choć mama narzekała, że tak rzadko mnie widują. Ale co miałam tam robić? Wieczorami w naszej małej wiosce nudziłam się jak mops. Nawet wakacje starałam się spędzać poza domem. Znajdowałam sobie jakąś pracę na wakacje, ale na wrzesień wracałam jednak do naszej wsi, bo nie chciałam robić rodzicom przykrości...
– Może pójdziemy na dyskotekę? – zaproponowała któregoś dnia koleżanka z dzieciństwa, dziś już mama dwójki dzieci. – Ja się wyrwę z domu na trochę, ty może poznasz kogoś fajnego, co?
Nie miałam lepszych planów, więc poszłam. Od szkolnych lat chyba się w tej Warszawie zmieniłam, bo tym razem nie stałam w kącie, przeciwnie, miałam całkiem duże powodzenie. Szczególnie często prosił mnie do tańca pewien bardzo przystojny brunet. Ledwie poznałam w nim tego niezgrabnego chłopaka, którego pamiętałam z dzieciństwa.
Z dyskoteki wyszliśmy już razem. I umówiliśmy się na spacer następnego dnia. I jeszcze następnego. Do mojego wyjazdu spotykaliśmy się już codziennie. Potem Sławek przyjechał kilka razy na weekend do mnie do akademika, a w poniedziałek bladym świtem wracał do warsztatu. Niezbyt pasował do mojego „uczelnianego” towarzystwa, ale wtedy nie zwracałam na to uwagi. Cieszyłam się, że nie jestem już sama, że jest ktoś, do kogo mogę się przytulić, że w końcu nie słyszę pytań, kiedy nareszcie sobie kogoś znajdę.
Gdy zorientowałam się, że jestem w ciąży, byłam nawet zadowolona. Uznałam, że los podjął za mnie decyzję. Ślub wzięliśmy w grudniu. Moja mama aż się popłakała ze wzruszenia, życząc nam szczęścia na nowej drodze życia.
A mama Sławka...
– Całe życie czekałam na taką kobietę jak ty dla mojego syna – powiedziała.
Sielanka. Wiadomo było, że teraz to już odłożę studia. Przynajmniej do czasu, aż malutka pójdzie do przedszkola.
– Zresztą, po co ci przy mężu studia? – zapytał mnie „dowcipny” wujek jeszcze na weselu.
Mimo że na wsi czekał na nas cały parter w domu rodziców Sławka, uparłam się, żebyśmy przeprowadzili się do Warszawy. Za bardzo zasmakowałam już miejskiego życia, żeby zgodzić się na życie od piątej rano, kiedy to wszystko trzeba „obrobić”.
„Co za różnica? W Warszawie też są warsztaty samochodowe. Na pewno znajdziesz pracę” – przekonywałam mego męża tak długo, aż się zgodził.
Zaczynaliśmy jak wiele młodych małżeństw. Nasza córka urodziła się w trzydziestometrowej wynajmowanej kawalerce. Ale ja już wtedy wiedziałam, że chcę więcej. Była połowa lat dziewięćdziesiątych, wszyscy znajomi otwierali firmy, kupowali pierwsze luksusowe samochody, wyjeżdżali na zagraniczne wczasy. Ja też tak chciałam, przecież nie byłam gorsza. Ale każda rozmowa ze Sławkiem kończyła się tak samo:
– Haruję na trzy etaty, a tobie wiecznie mało i mało. Sama weź się do pracy skoro ci tak źle – krzyczał mój mąż.
Więc się wzięłam. Kiedy Amelka miała cztery miesiące oddałam ją na cały dzień do żłobka, a sama znalazłam pracę w dużym międzynarodowym koncernie. Nie było z tym problemu, wtedy każdego, kto choć trochę znał języki obce, brano z pocałowaniem ręki. Od razu dostałam niezłą pensję i obietnicę szybkiego awansu jeśli się sprawdzę. Czy to takie dziwne, że stawałam na głowie, żeby „się sprawdzić”? Poza tym miałam już dosyć siedzenia w domu w roli niańki, kucharki, sprzątaczki.
Za to Sławek od samego początku był przeciwny mojej pracy.
– Zarabiam wystarczająco dużo, żebyś nie musiała pracować – krzyczał. – Z kim ja się ożeniłem? Malutkie dziecko oddajesz obcym ludziom pod opiekę na cały boży dzień. Czy ty nie masz żadnego instynktu macierzyńskiego, nic?! Jesteś potworem, nie kobietą.
Poczułam się tymi słowami urażona, jeszcze jak, ale nie miałam zamiaru rezygnować. „Niech no tylko zobaczy, jak to jest jeździć porządnym samochodem i nie liczyć się z każdą złotówką, zaraz przejdą mu fochy” – myślałam.
Praca okazała się trudna i pochłaniała dużo czasu, ale ja byłam uparta. Zależało mi i na pieniądzach, i na uznaniu szefów. Zresztą, co czekało mnie w domu? Wiecznie obrażony mąż i malutkie dziecko, które przeważnie spało. Nie miałam do czego się spieszyć...
Amelia bardzo źle znosiła żłobek. Zaczęły się nieustanne choroby, nawracające zapalenia ucha, anginy. Początkowo brałam zwolnienia, ale za trzecim razem szef wezwał mnie na dywanik:
– Wie pani, jak bardzo cenię pani pracę. Myślałem nawet o awansie, ale w tej sytuacji... Albo jakoś rozwiąże pani problem swojego dziecka albo będę musiał zmienić swoją decyzję. A byłaby to wielka szkoda, bo awans wiąże się z dużą odpowiedzialnością, ale i znacznym wzrostem uposażenia. A słyszałem, że zaczynacie państwo budowę domu...
Faktycznie, kupiłam działkę i podjęłam decyzję o budowie domu. Miałam poczucie, że na Sławka w ogóle nie mogę już liczyć. Zarabiałam wtedy cztery razy więcej od niego, kierowałam niewielkim zespołem ludzi, wyniki sprzedaży mojego pionu nieustannie pięły się w górę. Byłam stawiana za wzór całej firmie i, co tu kryć, mile łechtało to moją próżność. Czułam, że coraz więcej decyzji dotyczących całej firmy nie może być podjętych bez porozumienia ze mną.
Nareszcie byłam kimś, kimś ważnym, z którym wszyscy się liczą. W tej sytuacji nie mogłam się wycofać. Znalazłam dla Amelii nianię. Pani Marta wydawała się być prawdziwym aniołem z nieba. Niestara, energiczna, mieszkająca w sąsiedztwie.
Moja półtoraroczna wówczas córeczka spędzała u niej całe dnie. Bawiły się, spacerowały. Pani Marta siedziała przy niej, gdy Amelka chorowała i cieszyła się z pierwszych kroczków, kolejnych ząbków, postępów w nauce mowy. Ja byłam zadowolona, bo Amelka w końcu zaczęła wyglądać, jak inne dzieci. Już nie była ani taka chudziutka, ani blada. Teraz stać mnie było, żeby córka jeździła najnowocześniejszą spacerówką i szpanowała na placu zabaw najdroższymi zagranicznymi ciuszkami. Czułam się dobrą matką.
Pewnego dnia niosłam dla niej wielki dom dla lalek z okazji Dnia Dziecka. Wchodziłam po schodach, gdy usłyszałam donośny płacz.
– Amelka uderzyła się w nogę – zdążyła tylko wyjaśnić pani Marta, bo ryk małej skutecznie zagłuszał wszystko.
– Chodź, mamusia pocałuje i nóżka nie będzie bolała – powiedziałam, wyciągając ręce do mojej córki.
Ale ta... ominęła mnie szerokim łukiem i ufnie wtuliła się w opiekunkę.
– Mama, mama – darła się, przytulając mokrą buzię do rękawa pani Marty.
Wtedy przepłakałam całą noc. Ale... w końcu uznałam, że nie wolno mi się nad sobą rozczulać. Wytłumaczyłam sobie, że takie nierozróżnianie bliskich osób to normalny etap w życiu dziecka, że odrobię wszystko w czasie urlopu... Zresztą, nie miałam czasu na roztrząsanie problemu. Następnego dnia kupiłam Amelce kolejną drogą zabawkę i rzuciłam się w wir pracy. Nasza firma dostała nowe i to pilne zlecenie, trzeba więc było zdwoić wysiłki.
Już nie pamiętałam, kiedy zdarzyło mi się wyjść z pracy przed dwudziestą. Dawniej zostawiałam Sławkowi kartki, jak ma zrobić obiad, teraz zaniechałam i tego zwyczaju. Niech się chłop nauczy radzić w życiu. Szef był coraz bardziej wymagający, ja – w pracy opanowana i spokojna – w domu zamieniałam się w kłębek nerwów. W tajemnicy przed wszystkimi zaczęłam chodzić do psychologa, żeby nie zwariować. Przed pewnym ważnym spotkaniem zostałam w firmie na całą noc. Przesiedziałam ją z nosem w papierach. Rano pojechałam do domu tylko po to, żeby się przebrać. Zastałam puste mieszkanie. Na stole kartka: „Pojechaliśmy z A. do szpitala. Ma 40 stopni gorączki. S. i M.”.
Przeraziłam się, chciałam rzucić wszystko i pędzić do tego szpitala, ale po chwili przyszło otrzeźwienie – przecież ona jest pod dobrą opieką, a na mnie czekają. Zarwałam noc, żeby przygotować się do spotkania. Nic się nie stanie, jak pojadę do szpitala po południu.
Spotkanie bardzo się przeciągnęło, udało mi się wyrwać dopiero po 18:00. Byłam tak zmęczona, że wolałam nie siadać za kierownicą. Taksówką pojechałam pod szpital.
– Spotkanie przeciągnęło się, nie mogłam wcześniej – tłumaczyłam się pani Marcie, która patrzyła na mnie jakoś tak... dziwnie. Miała oczy podkrążone od niewyspania. Mąż poinformował mnie, że stan Amelki poprawił się. Podobno to jakaś infekcja wirusowa.
– No widzicie, to nic takiego – westchnęłam z ulgą. – Dobrze, że nie zawaliłam tego spotkania – dodałam.
Mimo wszystko było mi trochę przykro, bo Amelka nie zwracała na mnie żadnej uwagi. Kiedy do niej mówiłam, nadal leżała odwrócona tyłem, tuląc do siebie jakiegoś starego misia. Była taka malutka i bezbronna, kiedy tak leżała podłączona do kroplówki. Chciałam przyrzec, że nigdy jej nie zawiodę, ale przecież muszę skończyć chociaż z tym klientem... Ale obiecałam, że, jak wyzdrowieje, pójdziemy na lody.
Kilka dni później Sławek powiedział, że ma zamiar wystąpić o rozwód. Nawet się specjalnie nie zdziwiłam. Już od dawna nic nas nie łączyło, uważałam, że każde powinno iść w swoją stronę. Ale nie byłam przygotowana na to, co nastąpiło potem:
– I to ja przejmę opiekę nad Amelką – stwierdził stanowczo. – Ona cię prawie nie zna – dodał.
A potem nastąpiło to wszystko, o czym chciałabym zapomnieć. Korowody psychologów i kuratorów, niekończące się i upokarzające pytania:
– Czym interesuje się pani córka? – nie umiałam powiedzieć.
– Co robi, kiedy się wstydzi? (nie miałam pojęcia, że gryzie rożek kołdry). Jak zasypia? (nie wiedziałam, że ze starym pieskiem w kratkę)...
I potem to najgorsze, słowa sędziego: „...i przyznaje się opiekę nad małoletnią Amelią... ojcu, Sławomirowi...”. Wydawało mi się wtedy, że moje życie się skończyło.
Od tego czasu minęły 4 lata. Wiele razy próbowałam się odwoływać, udowadniałam, że się zmieniłam, przeszłam w pracy na pół etatu, a teraz myślę o jej całkowitym porzuceniu – stać mnie na to, żeby znacznie zwolnić tempo, mam duże oszczędności. Ale sąd nie zmienił zdania. A ja wiem, dlaczego. Bo „córka Amelia nie ma wystarczającego kontaktu emocjonalnego z matką”.
Sławek, trzeba przyznać, znowu, jak przed laty, okazał się porządnym facetem. Ułożył sobie życie na nowo, mają drugie dziecko. Nie utrudnia mi w żaden sposób kontaktów z Amelką: regularnie, od 4 lat, co środę przywozi córeczkę do mnie. Ja regularnie, co środę, sprzątam w mieszkaniu, licząc na cud ustawiam w równym rządku misie, które kupowałam jej, gdy jeszcze była całkiem malutka...
A ona regularnie, co środę, od razu od drzwi idzie do komputera albo siada przed telewizorem i grzecznie, ale bez słowa, siedzi całe dwie godziny. A potem widzę ją, jak wychodzi i dopiero wtedy się uśmiecha. A ja znowu nie mogę zasnąć w nocy i myślę, w którym miejscu przegrałam swoje życie.
Chcesz podzielić się z innymi swoją historią? Napisz na redakcja@polki.pl.
Więcej listów do redakcji:„W wieku 16 lat oddałam córkę do adopcji. Teraz uratowałam życie wnuczce, która była ciężko chora”„Mój narzeczony pochodził z majętnej rodziny z koneksjami, a ja nie śmierdziałam groszem. To nie mogło się uda攄W wieku 45 lat zostanę po raz drugi mamą i po raz pierwszy babcią. Nie planowałam tego, ale tak w życiu bywa”