„Przez całą ciążę czułam się jak niewolnica. Matka i jej >>dobre rady<< sprawiły, że znienawidziłam własne dziecko”

Załamana kobieta w ciąży fot. Adobe Stock, Africa Studio
„Odnosiłam wrażenie, że liczyła się tylko ta mała istota. Arek, jego rodzice, moja mama i ojczym interesowali się tylko tym, ile mała waży, mierzy i jaka jest rozkoszna. Mnie albo nikt nie pytał, jak się czułam, czy w czymś mi pomóc. Byli zauroczeni bobasem, zostawili mnie samą”.
/ 22.07.2022 19:15
Załamana kobieta w ciąży fot. Adobe Stock, Africa Studio

To nie tak, że nie chcieliśmy z Arkiem mieć dzieci. Po prostu nie chcieliśmy mieć ich od razu po ślubie. Planowaliśmy przez przynajmniej pięć lat po prostu cieszyć się sobą, wzmacniać naszą relację, podróżować i po prostu dobrze się bawić. I to właśnie bardzo nie podobało się naszym rodzinom…

– Dzisiaj młodzi to egoiści! Liczą się tylko komórka, fejsbuk i żeby znajomi zazdrościli fajnego życia! – wygłaszała tyrady moja mama. – Oczywiście, wiadomo, że dziecko to obowiązek, ale przecież nie da się żyć tylko dla siebie, prawda?

Rodzice Arka byli nieco delikatniejsi, nie krytykowali nas otwarcie, ale teściowa i tak nie mogła się powstrzymać od pełnych nadziei pytań, kiedy będzie dzidziuś. Była daleko mniej ekspansywna od mojej mamy, więc po kilku moich odpowiedziach, że „na razie nie planujemy rodzicielstwa”, przestała pytać wprost. Ale kiedy podczas świąt odmówiłam wypicia alkoholu, momentalnie się rozpromieniła i zapytała, czy jestem w ciąży.

– Nie, biorę antybiotyk – odpowiedziałam i zobaczyłam, jak uśmiech spływa z jej twarzy.

Do końca pobytu u nich była na mnie praktycznie obrażona. Mimo jednak, że nie planowaliśmy ciąży i zabezpieczaliśmy się przed nią, „udało” mi się w nią zajść. Celowo używam cudzysłowu, bo nie uważałam tego za powód do świętowania. Podobało mi się życie tylko we dwoje,

Nie byłam gotowa zostać matką

Za to moja mama była jak najbardziej gotowa zostać babcią!

– To cudownie! Nareszcie! Już myślałam, że nigdy się nie doczekam wnuków! – piała z zachwytu. – Wszystko ci powiem! Musisz o siebie dbać, jeść zdrowo, wysypiać się. No i koniec z basenem i jazdą na rowerze, to wiadomo. Przyniosę ci witaminy dla ciężarnych, widziałam, jak pani w aptece kupowała dla córki, mówi, że lekarka jej poleciła.

– Mamo, nie kupuj mi żadnych witamin – poprosiłam słabo. – Zapytam swoją ginekolożkę, co mam brać.

– Ja już kupiłam! – zaśmiała się mama. – Wiedziałam, że się w końcu zdecydujecie! Nie martw się, te witaminki są jeszcze w dacie ważności, sprawdzałam niedawno.

Przytłoczyło mnie to. To całe rozszczebiotanie mamy, te jej plany – co mam jeść, co robić, a czego nie. No i sama ciąża, nie do końca chciana i wyczekana. Nie potrzebowałam preparatów z apteki, marzyłam o tym, by ktoś zrozumiał, co czuję i dlaczego nie skaczę z radości.

Mąż? Był bierny i w ogóle mnie nie wspierał

Arek też mnie zawiódł. Niby wcześniej sam mówił, żebyśmy poczekali z dzieckiem, ale kiedy okazało się, że jestem w ciąży, wyglądał na bardzo zadowolonego.

– Super! – mówił do mnie. – To będzie taka malutka wersja ciebie albo mnie.

Napadłam na niego wtedy, że co on gada. Tu nie chodziło o żadne miniwersje nas obojga, tylko o człowieka, realne dziecko. Takie, które nie daje spać, płacze, ma miliony potrzeb i w każdej chwili może umrzeć we własnym łóżeczku, bo jego głupia matka nie zauważy, że dusi je poduszka…

– Irma, co ty wygadujesz? – Arek patrzył na mnie zszokowany, kiedy wykrzykiwałam swoje lęki. – Nasze dziecko będzie zdrowe i będzie spało bezpiecznie co noc w swoim łóżeczku – zapewniał mnie. – Masz burze hormonalne, to normalne. Połóż się, odpocznij.

Nie chciałam, żeby traktował mnie jak niepełnosprawną z powodu ciąży. Ale Arek coraz mniej słuchał mnie, za to coraz częściej rozmawiał z moją i swoją mamą. A właściwie częściej z moją, bo była dużo bardziej ciekawska i mieszkała blisko nas.

Musiała znać wyniki wszystkich badań, wiedzieć, jakie preparaty biorę, codziennie kontrolowała po kilka razy moje samopoczucie, a kiedy zaczynałam się irytować, wmawiała mi – a jakże! – że to przez hormony. Po trzecim miesiącu zaczęło się wymyślanie imienia. Mama wprawdzie dopuszczała możliwość, że sami będziemy chcieli nazwać swoje dziecko, ale co i rusz podrzucała swoje propozycje.

To wszystko doprowadzało mnie do szału

– A może Zofia? – pytała. – Twoja babcia była Zofia, niezwykle mądra kobieta! Bo to właśnie znaczy to imię: „mądrość”.

Ale kiedy stanowczo odrzuciłam Zofię, z uwagi na wspomnienia z podstawówki, kiedy to niejaka Zosia paskudnie mnie dręczyła, mama podsunęła Agatę i Oliwię.

– A jeśli będzie chłopiec? – zapytałam raz z czystej przekory, bo wcale nie miałam ochoty poznawać jej typów.

– Mam przeczucie, że będę miała wnuczkę – oświadczyła stanowczo. – Ale jeśli chłopiec, to może Kajetan? To się tak ładnie zdrabnia: Kajtek, Kajtuś.

Arek był zupełnie bierny podczas tych rozmów. Wiedział, że w życiu nie skorzystam z żadnej propozycji mamy, ale nic nie mówił. Prosiłam go wiele razy, żeby mnie wspierał, jakoś odpierał te jej ataki, ale miałam wrażenie, że był całkiem zadowolony z nadmiernego zaangażowania mamy w moją ciążę.

– Może, póki jeszcze nie urodziłaś, wyjadę na kontrakt? – zapytał, kiedy byłam w piątym miesiącu. – Na kilkanaście tygodni, do Rosji. Zarobię tyle, co tutaj w rok, a niedługo będziemy mieć sporo potrzeb.

Bycie samą, stało się luksusem

Podeszłam do sprawy rozsądnie. Nie potrzebowałam jego fizycznej pomocy, zresztą, miałam mamę, która aż się paliła do zajmowania się mną i moim brzuchem. Owszem, wiedziałam, że będzie mi ciężko psychicznie, ale zgodziłam się na ten wyjazd. Arek był ekspertem od gazu ziemnego, w Rosji naprawdę mógł dobrze zarobić, a ja czułam się wystarczająco dobrze, by zostać sama.

Tyle że bycie samą stało się luksusem, o którym zaczęłam marzyć zaraz po wyjeździe męża.

– Mamo, nie ma potrzeby, żebyś do mnie zaglądała dwa razy dziennie i jeszcze dzwoniła… – powiedziałam któregoś dnia, patrząc, jak rodzicielka porządkuje mi lodówkę, a raczej wkłada do niej to, co kupiła dla mnie, bo „jest zdrowe dla dziecka”. – Przecież to bez sensu, żebyś tu ciągle jeździła.

– Masz rację! – odwróciła się rozpromieniona. – Powinnam z tobą zamieszkać, dopóki Arek nie wróci! Jutro przyniosę swoje rzeczy, ale w sumie to zostać mogę już dzisiaj. Chcesz jogurt z zielonym jęczmieniem?

Nie chciałam ani jogurtu, ani jej obecności w moim domu, ale zdobyłam się tylko na powiedzenie „nie” obrzydlistwu, jakim mama usiłowała mnie nakarmić. Kolejne dni upłynęły mi na walce z mamą o podstawowe prawa. Chciałam pracować i nie czułam potrzeby chodzenia spać o dwudziestej.

Lubię swoją pracę, za to nie lubię leżeć sama w łóżku, bez Arka. Ale mama uważała, że szkodzę dziecku, bo za mało śpię. Jej zdaniem dziecku szkodziła też gorąca i długa kąpiel (nieważne, że naprawdę cholernie o niej marzyłam) oraz chodzenie na obcasach.

– Nie ma przeciwwskazań do obcasów! – tu już mnie poniosło. – To moje nogi i kręgosłup, płód nie ma pojęcia, co mam na stopach.

– Płód?! – mama aż się złapała za pierś dramatycznym gestem. – Jak możesz tak mówić o mojej wnuczce!

Zachowywała się, jakbym to ja ją prosiła, by tam była

Już było wiadomo, że to będzie dziewczynka i oczywiście mama triumfowała, bo „miała przeczucie”. Jej zdaniem to był przejaw jakiejś niezwykłej więzi łączącej ją z przyszłą wnuczką. Właściwie córka przestała już się dla niej liczyć. Miałam wrażenie, że stałam się chodzącym inkubatorem z jej ukochaną wnuczką w środku.

Arek nie pomagał. Sugerował, że powinnam wyprosić mamę, skoro tak mnie drażni jej stała obecność, jakby zapomniał, jaka moja matka była nieustępliwa i dominująca. Do tego, przedłużyli mu kontrakt.

– Wrócę tydzień przed terminem porodu – obiecał. – Będę przy tobie, słowo!

Ale nie przewidział, że zacznę rodzić na dziesięć dni przed terminem. Oczywiście do szpitala zawiozła mnie mama. Nie potrafiłam być wystarczająco asertywna, by poprosić ją o wyjście z sali podczas akcji porodowej. Zachowywała się, jakbym to ja ją prosiła, by tam była. Rozmawiała z położnymi, z lekarkami, ściskała moją rękę, była gwiazdą całego „przedstawienia”.

Kiedy urodziłam i karmiłam córkę po raz pierwszy piersią, czułam się fatalnie i wyglądałam okropnie, ale mama i tak zrobiła mi zdjęcia, z tą nagą piersią, w szpitalnej koszuli, z tłustymi włosami i czerwoną twarzą… a potem rozesłała je do wszystkich ze swojej listy kontaktów. Słyszałam, jak odbiera telefony z gratulacjami i powtarza w kółko „tak, jestem babcią, wyobrażasz sobie?”.

Mój mąż dojechał dwa dni później, w samą porę, by zorientować się, że dosłownie włos dzieli mnie od wyskoczenia przez szpitalne okno.

– Nie chcę jej – powiedziałam bez emocji, patrząc na córkę leżącą obok mojego łóżka w „mydelniczce”. – Nie chcę być matką. Ty chcesz być ojcem, to sobie bądź. Moja mama ci pomoże. To jej wnuczka.

Ostatnie słowa wypowiedziałam, czując, jak twarz wykrzywia mi się w gorzkim grymasie. Przez tyle miesięcy słyszałam te słowa, że miałam na nie odruch złości. „Moja wnuczka”. Jakby mama sama urodziła to dziecko!

„To dziecko” nie miało imienia przez 5 dni

Nie potrafiłam mu go nadać, a właściwie… miałam to gdzieś. Odnosiłam wrażenie, że liczyła się tylko ta mała istota. Arek, jego rodzice, moja mama i ojczym interesowali się tylko tym, ile mała waży, mierzy i jaka jest rozkoszna. Mnie albo nikt nie pytał, jak się czułam, albo robił to z uprzejmości, a potem i tak wracał do roztkliwiania się nad noworodkiem. Ostatecznie zgodziłam się, by Arek zarejestrował ją jako Sarę. Głównie dlatego, że mama była tym imieniem zniesmaczona.

– To brzmi jak z jakiegoś amerykańskiego serialu! – skomentowała i właśnie w tym momencie uparłam się, że moja córka właśnie tak będzie mieć na imię.

W domu było jeszcze gorzej niż w szpitalu. Niekończące się odwiedziny krewnych i przyjaciół, telefony z gratulacjami, idiotyczne pocztówki ze „śmiesznymi” tekstami i obrazkami. I mama. Wiecznie obok mnie, ciągle przy małej. Ucząca mnie, jak poprawnie przewijać córkę, jak ją przystawiać do piersi i co jeść, a czego unikać, bo karmiłam.

Miesiąc po porodzie straciłam pokarm. Oczywiście mama mnie obwiniała, że to przez złą dietę i niewłaściwy tryb życia. Rozpłakałam się, a ona dołożyła mi jeszcze, że Sara będzie miała niedowagę i będzie się nieprawidłowo rozwijać, bo nie zadbałam o siebie wystarczająco, żeby utrzymać pokarm. A potem…

Zrozumiałam, że wszystko, co czuję, jest normalne

Pamiętam tamten dzień. Po prostu wyszłam z domu. Sama, bez dziecka. I bez cholernego wełnianego szalika owiniętego wokół piersi, do czego zmuszała mnie mama. Usiadłam na ławce i zaczęłam płakać. Nie pamiętam, jak długo tak siedziałam, ale w końcu ktoś usiadł obok mnie.

– Jestem Ola – usłyszałam młody, jasny głos, i przez łzy zobaczyłam kobietę w moim wieku, z włosami upiętymi w kucyk; obok ławki stał wózek ze śpiącym dzieckiem.

– Jak mogę ci pomóc? – zapytała kobieta cichym głosem.

Powiedziałam jej wszystko. O nachalnej matce, która całkowicie zdominowała moje życie, i biernym mężu, który nie chciał dziecka, a potem zaczął się zachowywać, jakby to był najlepszy prezent, jaki w życiu dostał. O tym, że przestałam obchodzić kogokolwiek i że byłam dla nich tylko najpierw inkubatorem, a potem karmicielką dziecka. Że nie umiem pokochać Sary i że czuję się, jakbym trafiła do więzienia.

– Znam to – powiedziała Ola. – Też miałam depresję poporodową. Moi rodzice nie byli namolni, za to uważali, że sobie nie poradzę sama z dzieckiem i powinnam wrócić do faceta, który mnie bił, kiedy byłam w ciąży… Mama nalegała na ślub. Powiedziałam, że nigdy w życiu, więc ukarała mnie tym, że w ogóle mi nie pomagała przy Stasiu. Wyobrażasz sobie?

– Rany…– jęknęłam. – Twoja matka jest jeszcze gorsza niż moja.

– No ba! – westchnęła Ola i nagle obie zaczęłyśmy się śmiać.

Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie Ola

Może bym uciekła, może popełniła samobójstwo. A może do dzisiaj tkwiła w toksycznej sytuacji i odgrywała się na córeczce za to, że nie potrafiłam postawić granic swojej matce. Ale Ola zabrała mnie do ludzi, którzy mi pomogli. Do psychiatry, który dał mi leki na depresję i zlecił terapię, do grupy wsparcia dla młodych mam, w końcu do siebie na kawę i wino, żebym poczuła, jak to znowu jest być człowiekiem, a nie tylko matką.

Dzisiaj Sara ma cztery lata i kocham ją ponad życie. Moja mama zastała któregoś dnia swoje rzeczy spakowane w przedpokoju, a mąż otrzymał polecenie odwiezienia jej do domu. Nie ugięłam się pod gradem łez i szantaży emocjonalnych. Odzyskałam swój dom i przestrzeń. Arkowi powiedziałam szczerze, że oczekuję od niego, by mnie chronił. Również przed moją własną matką.

Mimo że wyszłam z ciemnego miejsca, w którym byłam, mimo że zaakceptowałam i potrafię cieszyć się swoim macierzyństwem, często myślę o kobietach, które nie spotkały takiej Oli na swojej drodze. Które cierpią i nie wiedzą, co z sobą zrobić, bo wszystko je przerasta – ciąża, poród, połóg, oczekiwania rodziny i społeczeństwa. Chciałabym objąć je wszystkie i powiedzieć to, co Ola mnie:

– Jak mogę ci pomóc?

I tak bardzo chciałabym, by każda z nich spotkała kogoś, kto jej to powie. Żeby żadna z nas nie musiała przechodzić przez to sama. Rozejrzyjmy się wokół siebie. Może jakaś młoda, zagubiona mama potrzebuje ciepłego słowa zwykłego, ludzkiego zainteresowania jej stanem? To naprawdę dużo lepsze niż kolejna „dobra rada”.

Czytaj także:
„Wyświadczyłem przysługę matce z dzieckiem, a ona... pozwała mnie o fortunę! Mściwy babsztyl zrujnował mnie dla zabawy”
„Mąż zamierza mnie ubezwłasnowolnić, żeby przejąć mieszkanie po ciotce. Chce mieć żonę-wariatkę, to ją będzie miał...”
„Teściowa to wstrętna ropucha, która na każdym kroku porównuje mnie do byłej narzeczonego. Co ona ma, czego ja nie mam?”
 

Redakcja poleca

REKLAMA