„Zrób coś dobrego, a zostaniesz za to przykładnie ukarany” – bawiło mnie to powiedzenie, niestety, do czasu. Teraz, przez swoje miękkie serce, jestem przegrany...
Całe życie marzyłem o własnych 4 kółkach
Raz nawet miałem małego fiata, ale zaledwie przez dwa miesiące. Sprzedałem go, bo nagle potrzebne były pieniądze. Tyle że od tamtej pory pamiętałem tę wolność przemieszczania się, niesamowite poczucie bycia… panem przestrzeni. Może brzmi to śmiesznie, ale tak to odczuwałem. Potem zawsze próbowałem odłożyć na samochód, oczywiście używany, niestety, zawsze wynikało coś, co było ważniejsze od auta.
To moje niespełnione pragnienie przemieniło się w pewnego rodzaju pasję. O silnikach i całej mechanice wiedziałem niemal wszystko. Pomagałem przyjaciołom, gdy ich samochody się psuły, a oni w zamian czasami pożyczali mi pojazdy, żebym mógł pojechać z rodziną nad zalew na piknik.
Historia, o której chcę opowiedzieć, zaczęła się w moje 65. urodziny. Przyszli przyjaciele, przyjechali nasi synowie – a udało się nam wychować i wykształcić trzech – z rodzinami, było gwarno i tłoczno. W pewnej chwili mój najstarszy syn, Roman, zaciągnął mnie przed dom. Na podwórku stał ford fiesta, na oko z 2008 roku.
– Tata, mam prośbę. Kolega chce kupić samochód i chciałby, żebyś rzucił na niego okiem. No wiesz, czy warto za niego dać te 12 tysięcy.
Sprawdziłem auto dokładnie, jakbym je brał dla siebie. Ford fiesta jak na swoje lata miał niewielki przebieg i był w idealnym stanie. Pomyślałem, że szczęściarz z tego kolegi, co będzie nim jeździć…
– Według mnie – powiedziałem synowi – samochód jest świetnie utrzymany. Karoseria, silnik, wszystko. Jeśli twój przyjaciel nie ma ciężkiej nogi i zadba o silnik, to jeszcze długi czas będzie cieszyć się autem.
Wróciliśmy do domu
W salonie czekał już na mnie tort, do którego rodzina dołączyła kluczyki do samochodu, który przed chwilą obejrzałem. Aż przysiadłem z wrażenia.
– To naprawdę dla mnie? Mam samochód?! – nie mogłem uwierzyć. – Nie, nie mogę go przyjąć! – powiedziałem, choć słowa ledwo przeszły mi przez gardło.
Romek żachnął się.
– Ojciec, daj spokój. Gdyby nie my – wskazał na braci i ich dzieci – już dawno miałbyś nie jeden samochód, a trzy. Pozwól nam sobie podziękować za wszystko.
Byłem dumny i wzruszony. Gdybym wiedział, jak się sprawy potoczą, wyrzuciłbym te kluczyki do szamba! Ale nie wiedziałem. Od dnia urodzin ford stał się moim oczkiem w głowie. Czyściłem go, w miarę posiadanych funduszy powymieniałem niektóre części. No, jednym słowem szwajcarski zegarek nie mógł chodzić lepiej od mojego autka. Niestety, i tym razem zaczęło sprawdzać się powiedzenie, że trudniej jest utrzymać swoje 4 kółka niż je kupić.
Każdy litr benzyny był dla mnie sporym wydatkiem
Wiadomo, jak się nie ma zbyt wysokiej emerytury… Pamiętam, jak kiedyś zdenerwował mnie pewien młodzieniec, który siedział na tarasie kawiarni z przyjaciółmi, pił piwo i wymądrzał się na temat emerytów.
– Ciągle słyszę, że nie mają pieniędzy – gdakał i puszył się przed siedzącymi dziewczynami. – A ja wam powiem, dlaczego tak im teraz źle. Uczyć im się nie chciało za młodych lat, o! Nie chciało się nosić teczki, to teraz trzeba dźwigać woreczki.
Miałem ochotę wstać od sąsiedniego stolika, przy którym czytałem gazetę i czekałem na żonę, i przyłożyć mu w ten głupi łeb. Jakby wszyscy wokół byli kierownikami, dyrektorami i prezesami korporacji, to kto piekłby mu chleb, sprzątał ulice, kierował autobusami, którymi jeździ do szkoły? Baran mądrzył się i gadał głupoty, a wpatrzone w niego pustymi oczami panny kiwały potakująco głowami. Potem wszyscy wsiedli do wypasionego auta i odjechali. Czy ten samochód ów młody głuptak kupił za swoje?
Najłatwiej się wymądrzać, kiedy nic nas to nie kosztuje
Zresztą to nasza narodowa cecha. Kiedy już ochłonąłem, nieoczekiwanie przyszło mi do głowy, że może w słowach tego chłystka było źdźbło prawdy, choć akurat nie tam, gdzie on sądził. Nie trzeba czekać aż ktoś wsunie ci 5 złotych za pazuchę. Nie masz, bracie, na benzynę, więc sobie na nią zarób! Patrzyłem na plac przy kawiarni, na przystanek, na który właśnie podjechał autobus, na wysiadających i wsiadających ludzi, i olśniło mnie. Z naszego miasteczka ludzie często jeżdżą do pobliskiego Gdańska. Jesteśmy trochę sypialnią wielkiego miasta. Do Gdańska nie jest daleko, ale autobusy nie kursują zbyt często. I tu otwierała się dla mnie możliwość.
Zamiast siedzieć w domu i pucować i tak czyste szyby, mogłem podjechać pod przystanek. Zabierałbym chętnych, którym bardziej się śpieszy od innych. Nie zamierzałem brać dużo, ciut więcej niż za bilet. Aby im się opłacało. Następnego dnia postanowiłem sprawdzić, czy mój pomysł ma rzeczywiście ręce i nogi. Podjechałem więc pod przystanek, gdzie jak zwykle przestępowało z nogi na nogę kilku niecierpliwych.
Pasażerowie od razu się znaleźli
Otworzyłem drzwi i zawołałem, czy ktoś chce, żeby podrzucić go do centrum Gdańska. Natychmiast znalazły się trzy osoby. Kiedy wracałem, zabrałem kolejnych trzech pasażerów, którzy woleli wracać na siedząco i wygodnie, niż gnieść się w tłumie, w starym autobusie komunikacji podmiejskiej. Pierwszego dnia zarobiłem 95 złotych. Trzy kursy tam i z powrotem. Jak obliczyłem, po odjęciu kosztów paliwa, zostawało mi 45 złotych. Ta suma, przemnożona przez 20 dni, dawała 900 złotych, czyli połowę mojej emerytury. No i zostawało mi jeszcze trochę benzyny. Żyć nie umierać.
Była jeszcze jedna korzyść. Dzień spędzałem w towarzystwie ludzi, którzy w większości lubili sobie pogadać w czasie półgodzinnej jazdy. Ach, czego to ja się nie nasłuchałem! Zacząłem nawet niektórym doradzać. Innych przekonywać, pocieszać w ich kłopotach. Po dwóch miesiącach miałem już stałych klientów. Zacząłem też przemyśliwać nad zarejestrowaniem działalności. Wiedziałem, że zarobię mniej, ale wyznaję zasadę, że małą łyżką też można się najeść, a od chochli to wielu się już zadławiło. Poza tym będę spokojniej spał.
Wolałem płacić podatki, koledzy nazwali mnie głupcem
– Ale narzekacie, że nie ma policji albo za mało jest lekarzy – odpowiedziałem im. – A przecież to wszystko właśnie idzie z naszych podatków. Ktoś musi je opłacać, no nie?
I tak patrzyli na mnie jak na idiotę. Dobra, może i jestem niedzisiejszy, ale nic na to nie poradzę. Całe życie byłem uczciwy. Nie dałem swojego, jednak do cudzej kieszeni też nie zaglądałem. Co, jak powiedział Edzio, mój kumpel, jest przyczyną tego, że mam tyle, ile mam. Postanowiłem, że jeśli jeszcze przez dwa miesiące interes będzie się kręcił tak jak do tej pory, stanę się prywatnym przedsiębiorcą, czyli taksówkarzem. I tak oto zacząłem, jak mi się wydawało, złoty okres swojego życia. Miałem samochód, mogłem nim jeździć i jeszcze na tym zarabiałem. Żyć nie umierać.
A potem przyszedł ten dzień. W poniedziałki nie jeździłem do Gdańska, bo żona akurat miała klientki po okolicznych wsiach i robiłem za jej kierowcę. Krysia przed emeryturą była pielęgniarką w naszym ZOZ-ie w N., a teraz raz w tygodniu dorabiała jako opiekunka społeczna. Wcześniej jeździła autobusami, teraz miała luksus, czyli mnie i naszego forda.
Dzieciak kobiety był chory, miał wysoką gorączkę
Z samego rana podwiozłem ją do pierwszej wioski, gdzie miała zabawić z półtorej godziny. Usadowiłem się wygodnie w aucie i wyciągnąłem krzyżówki. Czekanie na żonę było bardzo przyjemnym zajęciem. Krzyżówki, gazety, książki… I wtedy ktoś nachylił się do okna.
– Czy może pan zawieźć nas do przychodni w N.? Zapłacę.
Przy samochodzie stała jakaś nieznana mi kobieta z pokasłującym dzieckiem w wieku przedszkolnym.
– Czekam na żonę – powiedziałem.
– Wiem – odparła. – Ale wiem też, że wozi pan ludzi.
– Ale nie w poniedziałki…
– Krzysio jest chory, musimy do lekarza – nalegała. – Autobus nam uciekł, a on ma temperaturę. Następny jest po południu. Pana żona powiedziała, że będzie tu jeszcze ponad godzinę. Zdąży pan wrócić. Przecież nie jedziemy do Gdańska. To tylko kawałek.
Westchnąłem. Faktycznie, do N., gdzie jest przychodnia, jest dokładnie 11 kilometrów. Błagalny ton kobiety i błyszczące gorączką oczy dziecka zrobiły swoje. Zgodziłem się. Podała mi dyszkę i usiedli z tyłu. Ruszyłem. Jak zwykle jechałem ostrożnie, zgodnie z przepisami. Ale, jak to mówi Zdzicho, jak nie ty, to ciebie. Po kilku kilometrach jazdy, nagle z bocznej szosy wyskoczyło na nas auto. Skręciłem raptownie, żeby nie doszło do zderzenia, i wcisnąłem gwałtownie hamulec. Siła odśrodkowa była tak duża, że siedzący obok mamy chłopiec poleciał głową do przodu.
Niestety, nie udało mi się ominąć drzewa. Przydzwoniłem w nie lekko przodem. Tamten pirat zniknął jak kamfora, nawet się nie zatrzymał, by sprawdzić, czy z nami wszystko w porządku. Naprawdę, nie rozumiem tych ludzi. Przecież mogliśmy zginąć, spłonąć w aucie!
– Wszystko dobrze? – spytałem, oglądając się do tyłu.
Na szczęście i mama, i chłopiec byli cali i zdrowi. Ja też.
– Samochód może jechać? – zainteresowała się pasażerka.
– Na szczęście tak – odparłem.
– No, to jedziemy.
Ale ja włączyłem światła awaryjne i wyjąłem telefon komórkowy.
– Jeśli odjedziemy bez spisania raportu, nie dostanę odszkodowania z polisy – powiedziałem.
– Ale mnie się śpieszy. Krzysio…
Przyjrzałem się chłopcu.
– To tylko przeziębienie – orzekłem, bo przecież wychowałem trzech chłopaków i razem z żoną pielęgnowaliśmy ich w chorobach. – Godzina go nie zbawi.
Wezwałem policję, a kobieta siedziała obrażona, popatrując na mnie złym wzrokiem. Przyjechała policja, spisała raport powypadkowy. Kobieta zapłaciła mandat, że nie zapięła pasów bezpieczeństwa, co doprowadziło ją do wściekłości. Zaczęła mnie przeklinać. Powiedziała, że już nawet metra ze mną nie przejedzie i uprosiła policjantów, by zawieźli ją do N. A skoro i tak tam wracali…
Jak odjechali, to patrzyłem na wgnieciony przód i cieszyłem się, że auto mam od niedawna i nie zdążyłem uzbierać ulg na ubezpieczenie za jazdę bezwypadkową. Teraz wszystkie by zniknęły. A tak wywinąłem się drobnym kosztem. Jakże się myliłem…
Chwilę później przyszło do domu powiadomienie z sądu
Zostałem oskarżony o nieumyślne spowodowanie uszczerbku na zdrowiu dziecka. Oskarżyła mnie tamta pasażerka i zażądała ode mnie 200 tysięcy złotych rekompensaty za to, że jej dziecko musi nosić kołnierz ortopedyczny – i za stres, bo mogło zginąć przez nieodpowiedzialnego kierowcę.
Kiedy zobaczyłem te 200 tysięcy, to świat zawirował mi przed oczami. Sięgnąłem po zapas gotówki i poszedłem do adwokata. Tamta kobieta, wściekła za to, że zgodnie z prawem wezwałem policję, a ona zapłaciła mandat, najwyraźniej chciała mnie ukarać. I wrobić. Nie mogłem na to pozwolić! Kiedy opisałem adwokatowi całe zdarzenie, zadał mi kilka pytań:
– Przewoził pan kobietę w ramach usługi, za pieniądze?
– Tak.
– Czy miał pan w aucie fotelik przystosowany do przewozu dzieci?
– Nie, nie miałem – odparłem, czując, jak serce mi zamiera.
Wiedziałem, że nie powinienem zabierać małych dzieci, bo nie mam fotelika, no ale to było tylko 11 kilometrów zwykle pustej szosy. I ona tak błagała…
– Więc jest pan na przegranej pozycji – adwokat współczująco pokręcił głową. – Ale możemy powalczyć. 200 tysięcy to suma zawyżona, postaram się, żeby sąd opuścił ją co najmniej o połowę.
200 tysięcy czy 100 tysięcy – obie sumy były horrendalne.
Miałem 2 tysiące oszczędności…
Ale musiałem walczyć. Miałem nadzieję, że sąd zrozumie. Że podwiozłem kobietę z dobrego serca, a ona chce mnie puścić z torbami. Na moją prośbę adwokat chciał porozumieć się z powódką, obiecałem pokryć koszty leczenia. W końcu, jak się dowiedzieliśmy, nic złego się nie stało. Adwokat nawet podejrzewał, że chłopiec nosił kołnierz na wszelki wypadek, bo lekarze nie chcieli ryzykować po tym, jak matka w histerii opowiadała o wielkim wypadku samochodowym, podczas którego jej synek stracił przytomność. Co nie było prawdą. Podła baba! Kobieta po prostu mnie wrobiła. Z zemsty. A może z chciwości.
Oczywiście, nie chciała negocjować. Jej adwokat powiedział – 150 tysięcy albo sąd. Mój adwokat wybrał sąd. Miał rację. Na siódmej rozprawie sąd zasądził mi zapłacenie pokrzywdzonej 45 tysięcy. Adwokat uznał to za wielki sukces, i może miał rację. Ale 45 tysięcy to prawie jak 100 tysięcy. Nie mam tylu pieniędzy, i co więcej, nie mam ich skąd wziąć. W ten oto sposób mój piękny sen skończył się równie szybko, jak się zaczął. Jestem zrujnowany.
Wkrótce komornik odbierze mi to, co ma dla niego jakąkolwiek wartość. Dowiedziałem się też, że może mi zabrać połowę emerytury. Wiem, że moja rodzina robi zrzutkę, ale czy uzbierają 45 tysięcy? W końcu dopiero co kupili mi samochód. Który, oczywiście, sprzedam, żeby pokryć choć część długu. To takie niesprawiedliwe…
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”