„Przez 15 lat prowadziłam podwójne życie, oszukiwałam męża i dzieci. Moją grę kłamstw i pozorów przerwała... choroba”

kobieta esemesuje z kochankiem fot. Adobe Stock, arthurhidden
„Spotykaliśmy się w każdej wolnej chwili. Gdy było więcej czasu, jechaliśmy za miasto. Z czasem wynajęliśmy kawalerkę. To był nasz azyl. Nasze miejsce na ziemi. To tutaj rozkwitała nasza miłość. To nie był przelotny flirt, ale niezwykłe uczucie, wobec którego oboje byliśmy bezsilni – ani nie chcieliśmy, ani nie byliśmy w stanie się go wyrzec”.
/ 19.10.2022 08:30
kobieta esemesuje z kochankiem fot. Adobe Stock, arthurhidden

Zygmunta poznałam piętnaście lat temu. Byłam już szczęśliwą mężatką, matką dwojga wspaniałych dzieci. Uczestniczyliśmy w tej samej jednodniowej konferencji organizowanej przez Uniwersytet Wrocławski. Staliśmy w kolejce do rejestracji gości, gdy szukając dowodu osobistego, upuściłam telefon. Przy okazji wypadło mi z torebki kilka drobiazgów. Podniósł je błyskawicznie i oddał mi je z łagodnym uśmiechem.

– Zawsze podziwiałem różnorodną zawartość, no i pojemność damskiej torebki – powiedział takim głosem, że przeszedł mnie dreszcz. – Mam nadzieję, że wszystko zebrałem.

Na ułamek sekundy spojrzałam mu w oczy i… zaczerwieniłam się jak pensjonarka.

– Przepraszam, dziękuję, bardzo dziękuję – jąkałam się. – Niezdara ze mnie.

Byłam tak samo onieśmielona, gdy w liceum Mietek z drugiej B cmoknął mnie w usta i uciekł.

– Idiotko! Opanuj się, jesteś dorosłą kobietą, matką dwójki dzieci! – zbeształam się w myślach.

Do tej pory byłam przekonana, że miłość od pierwszego wejrzenia zdarza się tylko w kiepskich komediach romantycznych. Mnie i Zygmuntowi przydarzyła się w rzeczywistości.

Nie mogłam przestać o nim myśleć

Tego dnia już go nie spotkałam. Ale nie zapomniałam. Cały czas miałam przed oczami jego wzrok i słyszałam ten łagodny głos. 

Wróciłam do domu, do codzienności pracującej zawodowo matki, żony, gospodyni domowej. I wciąż o nim myślałam. Nie potrafiłam przestać. Wciąż „był” obok mnie, jakbym czuła jego obecność. Bardzo starałam się nad tym zapanować. Bałam się, że mąż zauważy zmianę w moim zachowaniu. Wojtek raz nawet zapytał mnie, czy coś się dzieje, gdy na dźwięk telefonu upuściłam szklankę.

– Zdenerwowana jesteś? – usłyszałam troskę w jego głosie. – Czekasz na jakiś ważny telefon? A może jesteś przemęczona…

– Miałam ciężki dzień – mruknęłam tylko. – Muszę się wyspać.

Nawet dzieci coś zauważyły. Matylda miała wtedy jedenaście lat, Jędrek dwa lata mniej, ale oboje byli bystrymi obserwatorami. Przekonałam się o tym, gdy przez nieuwagę zawiozłam je do szkoły inną trasą niż zwykle.

Mniej więcej dwa tygodnie po konferencji we Wrocławiu odebrałam w domu telefon. Wojtek nie wrócił jeszcze z pracy, a dzieci były na zajęciach pozaszkolnych. Właśnie szykowałam się do wyjścia, bo miałam po nie jechać.

– Halo! – odezwałam się roztargniona, bo wzrokiem szukałam kluczyków do samochodu.

– Dzień dobry, mówi Zygmunt.

Myślałam, że zemdleję. Nie musiał się przedstawiać. Ten głos poznałabym w zaświatach. Serce podskoczyło mi do gardła, nie byłam w stanie wydusić słowa.

– Halo! Dzień dobry! – powtórzył nieco głośniej, a ja częściowo odzyskałam mowę.

– Tak, tak – wydukałam bez składu. – Natalia mówi.

– Nareszcie cię złapałem – ucieszył się Zygmunt. – Niełatwo było zdobyć twój telefon. Nawet nie znałem twojego nazwiska.

Nie słyszałam wszystkiego, co mówił. W głowie huczało mi tak jak na stadionie Legii podczas meczu. Myśli gnały niczym tornado. Zaraz muszę odebrać dzieci. Za chwilę z pracy wróci Wojtek. Tak bardzo chciałam słuchać tego, co mówi ukochany mężczyzna, ale musiałam mu przerwać, bo groziła mi katastrofa!

– Bo ja… – zaczęłam nieporadnie, ale Zygmunt mówił dalej. – Ja muszę – zaczęłam jeszcze raz. – Muszę wyjść z domu! – teraz prawie krzyknęłam, a on natychmiast przerwał.

– Przepraszam, nie wiedziałem – mitygował się. – Oczywiście, rozumiem, bardzo przepraszam, masz swoje życie!

– Zadzwoń do mnie jutro o dwunastej – podałam mu numer komórki. – Będę czekała! – zakończyłam połączenie.

Zabrnęliśmy tak daleko, że nie było odwrotu

Trzęsącymi się rękami zdjęłam z wieszaka kluczyki do samochodu i wyszłam z mieszkania. Właściwie nie powinnam siadać za kierownicą. Nie byłam co prawda pijana, ale jakby nieobecna, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje.

– Musisz się opanować Nata! Opanuj się! – krzyknęłam do siebie tak głośno, że stojący obok kierowca mercedesa spojrzał na mnie znacząco, bardzo zdziwiony.

Zygmunt zadzwonił punktualnie o umówionej godzinie. Nie rozmawialiśmy długo. A już pół godziny później, trzymając się za ręce, spacerowaliśmy po Łazienkach. Byliśmy zakochani.

Spotykaliśmy się w każdej wolnej chwili. Gdy było nieco więcej czasu, jechaliśmy za miasto. Z czasem wynajęliśmy maleńką kawalerkę. To był nasz azyl. Nasze miejsce na ziemi. W tym mieszkaniu i poza nim rozkwitała nasza miłość. To nie był tylko seks czy przelotny flirt, ale niezwykłe uczucie,  wobec którego oboje byliśmy bezsilni – ani nie chcieliśmy, ani nie byliśmy w stanie się go wyrzec.

Musimy porozmawiać, Natuś – odezwał się mój ukochany pewnego razu, gdy leżeliśmy w łóżku nasyceni sobą i szczęśliwi. – Wiesz, że mam żonę i dzieci!  Kocham ich. Nie opuszczę Ireny i nie zostawię dzieci. Muszę ci to powiedzieć, bo cię kocham, i chcę, by sytuacja była jasna.

Myślałam podobnie jak on – też nie mogłabym zostawić Wojtka. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że chociaż jesteśmy uczciwi wobec siebie, to oszukujemy bliskich. Nie umieliśmy jednak postępować inaczej. Zabrnęliśmy w naszą miłość tak daleko, że nie było odwrotu. Z czasem wyrzuty sumienia stawały się coraz słabsze, przywykliśmy do codziennych kłamstw. Lata płynęły, a my prowadziliśmy podwójne życie.

Osiągnęłam perfekcję w wynajdywaniu pretekstów do wyjścia z domu na schadzkę i do późnych powrotów. Nie bałam się już, że coś mi się wyrwie, że zdradzi mnie przed mężem jakieś zachowanie czy esemes od kochanka – zresztą nie lubiłam i nawet w myślach nie używałam tego słowa w odniesieniu do Zygmunta.

Wojtek czuł, że coś się między nami zmieniło. Może nawet podejrzewał mnie o zdradę, ale nigdy głośno tego nie powiedział. Nigdy też nie zarzucił mi kłamstwa. I nigdy nie wypytywał mnie o nic szczegółowo. Było mi to na rękę. Ale istniało niebezpieczeństwo, że ktoś znajomy zobaczy mnie i Zygmunta idących razem ulicą. Staraliśmy się więc zachowywać konspiracyjne zasady, by zminimalizować to ryzyko. Do naszego wynajętego mieszkania przychodziliśmy oddzielnie  i tak samo je opuszczaliśmy. To wszystko mocno nam ciążyło.

Czy warto się tak ukrywać, kochanie? – spytałam Zygmunta któregoś razu. – Dzieci mamy właściwie dorosłe, może więc powinniśmy się ujawnić i wreszcie zacząć żyć razem? Nie sądzisz, że tak byłoby uczciwiej?

– Może byłoby to uczciwe – rozważał Zygmunt. – Ale czy jesteś w stanie powiedzieć mężowi, że od piętnastu lat go oszukujesz?

Zamyśliłam się na chwilę.

– A czy będziesz umiała powiedzieć to dzieciom?! – pytał mnie. – Ja nie mam tyle siły, by stanąć przed Ireną i przyznać się jej do zdrady. Moje córki nigdy by mi tego nie wybaczyły.

Mój ukochany miał rację. Zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Z tej sytuacji nie było dobrego wyjścia – takiego, które nie raniłoby innych. Wystarczy, że my dźwigamy ten ciężar, nie wolno nam zrzucać go na naszych bliskich.

Jego choroba brutalnie nas rozdzieliła

Rok temu Zygmunt źle się poczuł. Za żadne skarby nie chciał iść do lekarza. Twierdził, że to przejściowe kłopoty, efekt zmęczenia.

– Wypocznę – mówił – i wszystko wróci do normy.

– To wyjedźmy gdzieś razem – prosiłam – natychmiast, choćby na tydzień. Nad morze albo na Mazury… Wyjedźmy, proszę!

Nie chciał się zgodzić. Jestem pewna, że już wtedy przeczuwał, co mu dolega, i bał się tej strasznej choroby. W końcu udało mi się zaciągnąć go na badania. Diagnoza była nieubłagana – rak! Złośliwy, szybko rozrastający się guz! Konieczna była operacja, ale i ona dawała jedynie szansę, a nie gwarancję wyleczenia. Zygmunt niechętnie zgodził się na operację. Nie wierzył w jej skuteczność…

Rak nas rozdzielił. Próbowałam odwiedzać ukochanego w szpitalu, ale tam siedziała przy nim żona. Byłam tylko kochanką, bez żadnych praw. Nie mogłam nawet zapytać o jego stan, tzn. mogłam, ale nikt by mi nie odpowiedział. To był najtrudniejszy czas w moim życiu. Mój ukochany cierpiał, a ja nie mogłam przy nim być.

Dzwoniliśmy do siebie. Wiadomości nie były dobre – mimo operacji i chemioterapii rak nie dał się pokonać, były przerzuty. Zygmuś słabł coraz bardziej, chudł, tracił apetyt. Rak go zżerał.

Któregoś dnia Zygmuś mnie poprosił, żebym koniecznie przyszła do szpitala, bo akurat nie będzie przy nim żony ani córek. Kiedy weszłam do sali, w której leżał, ledwo go poznałam. Chudy do granic możliwości! Mówił z trudem, oczy mu błyszczały. Można było w nich wyczytać wszystko, czego nie miał siły powiedzieć. Wyczytałam jego ostatnią wolę: niech nikt się o nas nie dowie! Powiedziałam to na głos, a on przytaknął. Pożegnaliśmy się na zawsze.

Trzy dni później umarł. Była przy nim żona. Rozpaczy, jaka mnie ogarnęła, nie umiałam ukryć. Musiałam mieć wszystko wypisane na twarzy, bo Wojtek zapytał:

Zygmunt umarł!?

Zaskoczył mnie. Nie byłam w stanie wydobyć słowa. Skąd wiedział?! Skąd znał jego imię?! Od jak dawna wie?! Wie wszystko?

Zanim zemdlałam, usłyszałam:

– Nie jesteś zła, ty po prostu kochałaś, a to boli!

Czytaj także:
„Moja żona potrąciła na pasach starszą sąsiadkę. Jedna chwila nieuwagi zmieniła nasze życie bezpowrotnie...”
„Gdy nie mogłam znaleźć pracy, córka zatrudniła mnie do opieki nad wnukiem. Co z tego, że dobrze płaci, skoro wyzyskuje?”
„Ojciec, a potem siostra odeszli, bo z mamą nie dało się żyć. Byłam przerażona, gdy odkryłam, że… jestem do niej podobna”

Redakcja poleca

REKLAMA