Odejście Florentyny było dla mnie ciosem. Wiem, że prawie każdy, komu umiera mąż bądź żona, bardzo to przeżywa. Ale ja nie mogłem skupić się na swoim bólu, bo musiałem przede wszystkim myśleć o siódemce naszych dzieci, z których najstarsze nie skończyło jeszcze czternastu lat, a najmłodsze miało trzy i pół roku. I każde z nich, na swój sposób, bardzo przeżywało stratę matki. Z każdym musiałem właściwie osobno porozmawiać, przytulić, pocieszyć. I wytłumaczyć, że skoro mamę teraz zabrał Bóg, to widocznie ma na tamtym świecie wobec niej swoje plany. Po pogrzebie Florentyny moją głowę zaczęły zaprzątać głównie rodzinne finanse.
Trzy lata wcześniej moja firma zbankrutowała
I tak mogłem się cieszyć, że nie zostałem jeszcze do tego z długami do spłacenia. Ale straciliśmy podstawowe źródło utrzymania, bo od tej pory zarabiałem tylko na jakichś dorywczych zleceniach. Wcześniej ratowało nas to, że żona wróciła do zawodu tłumacza i dość szybko dostała sporo zleceń. Ale po jej śmierci, z dnia na dzień, zostaliśmy właściwie bez środków do życia, skazani na pomoc łaskawych ludzi. Na szczęście nie zawiedliśmy się na sąsiadach i znajomych. Jednak najważniejsze było to, że nasz ksiądz proboszcz wykorzystał swoje dobre kontakty ze starostą i załatwił mi tam niezłą posadę. Dzięki temu jakoś udawało nam się wiązać koniec z końcem. Ja jednak wciąż miałem w sobie poczucie winy, że nie mogę moim dzieciom zapewnić wszystkiego. Dlatego po pracy poświęcałem im każdą wolną chwilę, rezygnując ze wszystkich przyjemności. Nasz proboszcz, który nie tylko załatwił mi pracę, ale w ogóle bardzo interesował się naszą rodziną, zapytał mnie któregoś dnia:
– A nie myśli pan, panie Marianie, żeby się związać na powrót z jakąś kobietą? Ja wiem, pan bardzo kochał żonę, chwali się to panu. Ale od jej śmierci minęły już prawie trzy lata, żałoba dawno się skończyła. A Bogu miła każda nowa rodzina na tym świecie…
– Księże proboszczu, bądźmy realistami. Kto by chciał wyjść za wdowca z siedmiorgiem dzieci?
– A może by się i taka znalazła – uśmiechnął się chytrze ksiądz, a ja zrozumiałem, że nie zagadnął mnie ot, tak sobie.
– Oj, coś czuję, że ma ksiądz jakąś kandydatkę.
– Od razu kandydatkę – obruszył się nieco. – Przecież ja nie jestem swatem. Ale… przyznaję, jest taka jedna parafianka, wdowa jak i pan, ma jednego syna.
– Chyba jej nie znam… – powiedziałem dyplomatycznie, bo nie chciałem mu wprost mówić, że nie jestem zainteresowany.
– A bo pan się za mało włącza w życie parafii. Jakby pan chciał przyjść na spotkanie rady parafialnej…
– Proszę księdza, jedno spotkanie nie wystarczy – wykręcałem się, jak tylko mogłem. – Ja z moją Florentyną spotykałem się regularnie dwa lata, zanim się zaręczyliśmy. A ja nie mam na nic czasu. Ledwie tylko skończę pracę, muszę biec do domu, bo na pewno któreś z moich dzieci mnie potrzebuje.
– No i właśnie przydałaby się panu kobieca pomoc – proboszcz nie rezygnował. – A dzieciom matka…
– Ich matka umarła i nikt jej nie zastąpi – stwierdziłem zdecydowanie, bo zrozumiałem, że żadne delikatne tłumaczenia nie trafiają do niego.
Proboszcz już więcej na mnie nie naciskał
Powiedział tylko, żebym tę sprawę jeszcze przemyślał. Dla świętego spokoju obiecałem mu to, choć wiedziałem, że nie mam się nad czym zastanawiać. O proboszczowych swatach nikomu nie powiedziałem. Trochę dlatego, że jestem raczej skryty i nie lubię się zwierzać ze swoich spraw. I nawet w starostwie nie wszyscy wiedzieli, że mam tak dużą rodzinę a nawet, że jestem wdowcem i wychowuję dzieci sam. Nigdy się jakoś specjalnie nie integrowałem z resztą urzędników, bo zaraz po pracy biegłem zająć się moją gromadką. Dlatego ja sam też słabo znałem innych i czasem, zamyślony, mijałem na korytarzu wiele osób, właściwie ich nie poznając. Ale Moniki nie sposób było nie zauważyć. Choćby za sprawą burzy rudoczerwonych włosów. Pracowała u nas dopiero od kilku miesięcy. Dawno temu wyjechała z naszego miasta i przez wiele lat mieszkała w Poznaniu. Pracowała tam w różnych fundacjach pomagających ubogim. Ale gdy te zaczęły mieć mniej pieniędzy na etatowych pracowników, wróciła w rodzinne strony. W starostwie zajmowała się teraz sprawami społecznymi. Z tego, co zauważyłem, była bardzo oddana pracy i jedyne, co ją martwiło, to fakt, że nie jest w stanie pomóc wszystkim. Bardzo ją to frustrowało i lubiła się skarżyć na to współpracownikom.
– Boże, co za ludzie! – rzuciła do mnie któregoś dnia, gdy wpadła do naszej „jadalni” w starostwie.
Miała w ręku teczkę, którą demonstracyjnie rzuciła na stół obok mnie.
– Co się stało?
– Mają już czworo dzieci, to zamiast wziąć na wstrzymanie, to oni sobie piąte robią! – warknęła Monika.
– Może lubią mieć dużo dzieci.
– Ale za co je utrzymają?! Czy oni o tym nie myślą?
– No wiesz, ludzie mają w życiu różne priorytety – odparłem i choć mnie zdenerwowała, starałem się mówić bardzo spokojnie. – Niektórzy chcą mieć wielką rodzinę, a inni chcą żyć bez rodziny, bo uważają ją za zbędną przeszkodę w samorealizacji – spojrzałem na nią znacząco.
Nie odpowiedziała mi, bo chyba spodziewała się z mojej strony raczej wsparcia niż uszczypliwości.
Nazajutrz zapukała do mojego pokoju
– Nie wiedziałam, że ty masz siedmioro dzieci… A czasem jestem zła, bo nie mogę wszystkim pomóc – usiadła przede mną i widać było, że się rozkleja. – To nie jest tak, że ja nie chcę mieć dzieci, tylko po prostu nie spotkałam mężczyzny, któremu chciałabym urodzić dzieci. A teraz to już za późno, za rok kończę czterdzieści lat…
– Monika, naprawdę nie musisz mi się tłumaczyć. I przepraszam, że byłem przedwczoraj taki niemiły. Ale nie lubię, jak ludzie wydają kategoryczne sądy w sprawach, o których nie mają pojęcia.
– No właśnie, dlatego do ciebie przyszłam.
Okazało się, że Monika chce się ze mną na stałe konsultować w sprawie kilkunastu wielodzietnych rodzin z naszego powiatu, które były pod jej opieką.
– Ty najlepiej zrozumiesz ich problemy i będziesz wiedział, jak im pomóc – powiedziała.
Takiej prośbie nie mogłem odmówić, choć miałem sporo innych obowiązków. Od tej pory zostałem jej społecznym konsultantem do spraw rodzin wielodzietnych. To siłą rzeczy sprawiło, że zacząłem ją poznawać lepiej. I choć nie można było powiedzieć, że się z nią przyjaźnię, to w starostwie nie było nikogo, kto byłby mi bliższy. Kiedy jednak któregoś dnia zaproponowała, że może wpadłaby w niedzielę poznać moją gromadkę, skrzywiłem się niechętnie.
– Po co? – zapytałem.
– No… sam mówiłeś, że powinnam poznać lepiej swoich podopiecznych.
– Ale przecież moja rodzina nie korzysta z pomocy starostwa…
– No tak, ale ciebie znam, łatwiej mi więc będzie wczuć się w problemy takich rodzin.
Spojrzała na mnie tak błagalnie, że w końcu się zgodziłem. Dzieciom powiedziałem, że po mszy odwiedzi nas moja koleżanka w ramach doszkalania zawodowego i żeby były dla niej miłe i postarały się, żeby się u nas dobrze czuła. Monika po przyjściu rozglądała się ciekawie po naszym domu i ogródku, trochę tak, jakby zwiedzała dość egzotyczne miejsce. Pogadała trochę z dziećmi, zjadła z nami obiad i poszła.
– I jak wczorajsza wizyta? – zapytałem ją następnego dnia w pracy.
– Fantastycznie. Nie spodziewałam się, że u was może być tak super. Myślałam, że ty się boisz mnie zaprosić, bo wiadomo, siódemka dzieci, praca, to nie ma kiedy zadbać o dom. A tam u was wszystko wypieszczone i wychuchane, jakbyście zatrudniali służącą i ogrodnika!
Od tej pory Monika wpadała do nas częściej i wciąż nie mogła się nadziwić, że jesteśmy tak dobrze zorganizowani – bo u nas każdy ma jakieś obowiązki, rzecz jasna dopasowane do swojego wieku. Z jednej strony bawiło mnie to jej zdziwienie, z drugiej strony irytowało, że osoba od lat zajmująca się pomocą dla ludzi, wyobraża sobie wielodzietne rodziny jako źródło patologii.
Dlatego namawiałem ją do wizyt w terenie
A gdy już odwiedziła wszystkie kilkanaście wielodzietnych rodzin w powiecie, nie kryjąc zaskoczenia, stwierdziła, że tylko jedną z nich można by nazwać patologiczną. Tymczasem moje dzieci, choć na początku przyjmowały Monikę dość nieufnie, z czasem zaczęły się o nią wręcz dopytywać i dopominać. Szczególne względy zaskarbiła sobie u dwójki najmłodszych, Małgosi i Franka. Najbardziej sceptyczny wobec niej był wciąż najstarszy Adrian. Chyba zaczął w niej wyczuwać jakąś konkurencję dla matki, bo zapytał mnie któregoś dnia wprost:
– Tato, czy ty się zamierzasz ożenić z tą panią Moniką?
– Ależ skąd ci to przyszło do głowy, synku?
– No… od czterech lat jesteś samotny. A jeszcze nie masz pięćdziesięciu lat… Pewnie byś chciał mieć jakąś kobietę.
– Mam was i to mi wystarcza.
– To po co ona tu tak często przychodzi?
– Bo nas lubi. I nie ma rodziny…
– No właśnie. Pewnie chciałaby mieć. A poza tym, widzę jak na ciebie patrzy. Podobasz się jej.
– Wydaje ci się – zaśmiałem się. – Zrób lepiej kolację, dzisiaj twoja kolej.
Na tym temat mojego ewentualnego ożenku z Moniką chwilowo się zakończył. Ale przyznam, że słowa Adriana mnie poruszyły i od tej pory zacząłem baczniej zwracać uwagę na to, jak moja koleżanka z pracy mi się przygląda. Po tygodniu obserwacji uznałem, że mojemu synowi musiało się coś przywidzieć, bo ani razu nie złapałem Moniki na jakimś rozmarzonym spojrzeniu. Jednak chyba nie tylko Adrian zauważył, że łączy mnie z koleżanką z pracy coś więcej. Musiał to chyba stać się dość popularny temat, skoro zagadnął mnie o to nawet ksiądz proboszcz.
– Słyszałem, panie Marianie, że pan matkę dla swoich dzieci szykuje?
– Powiedziałem księdzu, że ich matka umarła i nikt jej nie zastąpi.
– Tak, tak – przytaknął niezrażony. – Ale jednakowoż słyszałem, że pewna rudowłosa dama dość często im matkuje. Szkoda, że to nie nasza parafianka, a podobno nawet do kościoła nie chodzi. Ale to nie szkodzi, ślubu wam chętnie udzielę, chyba że ona rozwódka – zastrzegł się.
– Panna, ale…
– To dobrze, że panna. A jak ta panna wejdzie do takiej wierzącej rodziny, to da Bóg, że się i nawróci.
Próbowałem przekonać proboszcza, że ktoś mu głupie plotki sprzedał, bo o nijakim ślubie nie ma mowy. Ale on wiedział swoje i tylko dobrotliwie mi potakiwał, zdania nie zmieniając.
Po tej rozmowie uznałem, że trzeba coś zmienić
Skoro tak niewinne wizyty mojej koleżanki z pracy zostały zinterpretowane jako zapowiedź rychłego ślubu, i jeśli tego ślubu nie będzie, ludzie mogą zacząć gadać, że sobie po prostu ściągam kochankę do domu. Dlatego postanowiłem, że powinniśmy ograniczyć zdecydowanie nasze kontakty. Nie powiedziałem jednak tego Monice wprost, żeby jej nie denerwować tym, że staliśmy się przedmiotem plotek. Po prostu szukałem pretekstu, żeby akurat nie mogła do nas przychodzić. Ona jednak zauważyła zmianę w moim postępowaniu.
– Czy zrobiłam coś źle? – zapytała, gdy znów zawile tłumaczyłem jej, dlaczego nie może do nas przyjść na kolację. – Ostatnio ciągle mnie unikasz.
– Przecież nie odwracam się od ciebie na korytarzu. A w ostatnią sobotę byłaś z nami na wycieczce rowerowej.
– Ale zupełnie nie mam dostępu do waszego domu. A to najprzyjemniejsze miejsce na świecie, jakie znam. Uwielbiam tam bywać. Wy się tam tak wszyscy kochacie… To po prostu niesamowite. Pozwól mi w końcu do was przyjść.
– Widzisz, to nie jest takie proste…
Nie widząc innego wyjścia, opowiedziałem Monice o tym, co usłyszałem od księdza i o moich obawach związanych z kontynuowaniem naszej znajomości. Jednak ją te podejrzenia tylko rozbawiły. Nie miała nawet nic przeciwko temu, żeby ktoś uważał ją za moją kochankę.
– Wybacz, że się śmieję z takich rzeczy… Przez te lata w Poznaniu trochę odwykłam od tej małomiasteczkowej, kołtuńskiej mentalności…
– To nie jest kołtuńska mentalność – oburzyłem się. – W tym nie ma nic złego, że ludzie uważają, iż jeśli ktoś się spotyka z kimś, to takie spotkania kończą się ślubem.
– Jak tak, to oświadcz mi się – zaproponowała w taki sposób, że nie wiedziałem, czy to żart, czy nie.
– Wiesz, że nie o to chodzi…
– Nie? Gdybyś mi się oświadczył po roku spotykania się, to wszystko byłoby przecież zgodne z małomiasteczkowymi normami – teraz już wyraźnie kpiła.
– Coś ty się przyczepiła do tych małomiasteczkowych norm?! – zdenerwowałem się nie na żarty. – Ważna pani z wielkiego miasta się znalazła. Jakoś cię to miasto wypluło i musiałaś wrócić tu, żeby zarobić na życie.
– Ale przynajmniej nie stałam się hipokrytką, jak ty! Jakoś ci wcześniej nie przeszkadzało, że do was tak często przychodzę… – podniosła się z krzesła.
– Bo nie wiedziałem, że ludzie będą plotkować…
– Ciebie nie obchodzą ci ludzie. Ty się po prostu boisz, że ja też mogłabym pomyśleć o ślubie. A ludźmi to się tylko zasłaniasz, bo jesteś hipokrytą! – wyszła z mojego pokoju, trzaskając drzwiami.
Po tej kłótni oboje staraliśmy się siebie unikać
Odczułem nawet pewną ulgę, że przestaliśmy być powodem do plotek. Za to moje dzieci zaczęły się dopytywać o Monikę. Musiałem im tłumaczyć, że ma teraz dużo pracy, że jest chora i dlatego nie może do nas przyjść. Całą sytuację chyba najlepiej rozumiał Adrian. Najmłodsza dwójka, Małgosia i Franek, najmocniej zżyta z Moniką, była bardzo niepocieszona. Myślałem jednak, że im przejdzie. Myliłem się.
– Tato, dlaczego nie chcesz się ożenić z ciocią Moniką? – zapytała mnie dość niespodziewanie przy kolacji Małgosia.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Ciocia Monika tak mi powiedziała, przez telefon.
– Dzwoniła do ciebie?
– Ja do niej. Mówiłeś, że jest chora, chcieliśmy jej z Frankiem życzyć zdrowia. A ona powiedziała, że wcale nie jest chora, tylko ty się nie chcesz z nią ożenić.
– Czyli nas okłamałeś! – Franek spojrzał na mnie świdrująco. – A zawsze nas uczyłeś, że trzeba mówić prawdę, że w rodzinie musimy być ze sobą szczerzy.
– To nie tak… to trochę bardziej skomplikowane…
Chciałem się jakoś dzieciom wytłumaczyć, ale nie potrafiłem. W tamtej chwili poczułem się rzeczywiście jak hipokryta. I jak każdy hipokryta, zamiast poszukać winy w sobie, znalazłem ją u innych. Konkretnie u Moniki. Następnego dnia w pracy nakrzyczałem na nią, że mąci moim dzieciom w głowie, że podważa mój autorytet. Wysłuchała mnie spokojnie i na końcu powiedziała tylko, że jestem hipokrytą do kwadratu. Poczułem się zagubiony w tej całej sytuacji. Zanim nie usłyszałem tych plotek o nas, nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłaby za mnie wyjść. W ogóle nie zastanawiałem się nad tym, co czuję do Moniki. Za to miałem coraz większą pewność, że ona mnie kocha. Czy mogłem odrzucić taką miłość? Bo jeśli ktoś trwa w swoim uczuciu, wiedząc, że będzie musiał brać udział w wychowaniu siedmiorga obcych dzieci, to rzeczywiście musi bardzo kochać. I nie można kogoś takiego odrzucać, bojąc się, co ludzie powiedzą.
– Cześć, Monika – przywitałem się z koleżanką następnego dnia w pracy. – Może wpadniesz do nas w niedzielę?
– To są oświadczyny? Bo przypominam ci, że według twojej moralności…
– Ja przyszedłem z gałązką oliwną, a ty chcesz się kłócić – pokiwałem zniesmaczony głową. – Pospotykajmy się z myślą, że może będzie z tego coś więcej…
Jeszcze przez rok wahałem się, czy to, co czuję do Moniki, to miłość, czy wdzięczność za pomoc w wychowaniu dzieci. Kiedy jednak widziałem, jak wrasta w naszą rodzinę, zacząłem rozumieć, co naprawdę do niej czuję. I wreszcie, ku radości dzieci, poprosiłem Monikę o rękę, a ona przyjęła oświadczyny.
Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”