Postanowiłam usmażyć kotlety. Takie tradycyjne, mielone, bo już dawno ich nie jedliśmy. Kiedyś gościły na naszym stole raz w tygodniu, ale odkąd w markecie pojawiły się włoskie i meksykańskie sosy, testujemy smaki. Schyliłam się do szuflady pod zlewem, gdzie powinna znajdować się patelnia, lecz jej tam nie było. Przetrząsnęłam więc inne szafki. Jak kamień w wodę!
– Albert, nie widziałeś gdzieś mojej patelni? – zawołałam do męża.
Odpowiedź zbiła mnie z nóg.
– Wyrzuciłem – oświadczył po prostu.
– Ale… dlaczego? – spytałam.
– Bo przypalona była – odparł mąż, który stanął w drzwiach z obojętną miną, i dodał zniecierpliwionym głosem: – Nie marudź, kobieto, kupisz sobie nową!
Jaką nową? Przecież takich patelni już nie ma! Tamta była solidna, kupiona jeszcze przez moją babcię u Cygana. Mogła przechodzić w rodzinie z pokolenia na pokolenie, gdyby tylko mój mąż raczył ją umyć, kiedy została przypalona! A może wcale nie o to mu chodziło, tylko o to, że to była moja rzecz?
Mąż wyrzuca moje rzeczy
Odkąd zostaliśmy małżeństwem, Albert wyrzuca wszystko, co należy do mnie. Cichaczem, bez pytania, po prostu stawia mnie przed faktem dokonanym. I twierdzi jeszcze, że w ten sposób „porządkuje moje życie”, bo jestem zbieraczką i bałaganiarą. Fakt, bez niego pewnie bym brudem zarosła. Tyle że on nie wyrzuca śmieci, tylko dobre rzeczy. Takie, które mu się nie podobają, i te, do których jestem przywiązana.
Już w pierwszym roku po ślubie nie mogłam jesienią znaleźć swoich kasztanowych pantofli. Wychodziliśmy akurat do znajomych. Miałam na sobie rudą sukienkę i tamte szpilki pasowałyby idealnie! Przetrząsnęłam szafkę w przedpokoju, pudła stojące na szafie, a potem wszystkie inne możliwe zakamarki.
I nic! Chyba je diabeł ogonem nakrył. Bo przecież doskonale pamiętałam, że ustawałam je na drugiej półce od góry... Poszłam w czarnych czółenkach na niższym obcasie i czułam się w nich koszmarnie nieatrakcyjna. Cały czas jakoś tak chowałam nogi, aby nikt ze znajomych tych czółenek nie zauważył, gdy tymczasem mąż brylował w towarzystwie.
Dopiero kilka dni późnej, kiedy naprawdę zryłam cały dom w poszukiwaniu szpilek, Albert rzucił lekkim tonem, że chyba kilka tygodni temu wyniósł je do śmietnika, bo były znoszone. Aż mnie zatkało z oburzenia. Wcale nie były znoszone, tylko moje ulubione! Poza tym jakim prawem wywalił moje buty? Czyżby chodziło mu o to, że byłam w nich prawie równa mu wzrostem? Miał jakieś kompleksy czy jak? Byłam tak wściekła, że postanowiłam od razu pójść do sklepu i kupić sobie nowe. Identyczne! A może jeszcze wyższe.
I powinnam była to zrobić, ale… Rozsądek wziął górę nad emocjami. Miałam przecież jeszcze inne buty, a do nowego mieszkania potrzebowaliśmy wszystkiego. Było naprawdę krucho z pieniędzmi.
Sama się na to zgodziłam
I tak w nieuświadomiony sposób zgodziłam się na to, aby mój pan i władca rządził moim życiem, porządkując je według własnego widzimisię. Moje książki, płyty, bibeloty – to wszystko w naszym mieszkaniu ginęło, jak gdyby raz na jakiś czas otwierała się w nim czarna dziura i wsysała te rzeczy w niebyt.
Zaczęłam zauważać, że im bardziej lubiłam jakąś muzykę, która nie przypadła do gustu Albertowi, tym szybciej płyta przepadała. Za to jego ulubieni wykonawcy panoszyli się na półce przy odtwarzaczu, ustawieni w porządku alfabetycznym i regularnie odkurzani.
Owszem, robiłam mężowi awantury, ale to nic nie dawało. Zawsze znalazł wytłumaczenie. A to stwierdził, że płyta była porysowana i dlatego ją wyrzucił, a to się do tego w ogóle nie przyznał, tylko zwalił wszystko na moje bałaganiarstwo.
– Jak chcesz, to sobie idź kup nową, a potem jej pilnuj! – powtarzał.
I tak powinnam robić. Ja jednak poddawałam się jego woli. Rezygnowałam ze swoich upodobań, nie walczyłam o nie wystarczająco energicznie. Miałam tylko nadzieję, że przynajmniej moje kosmetyki i biżuterię zostawi w spokoju. To w końcu typowo babskie rzeczy. Jakże się myliłam!
Przekroczył granicę
Kiedyś Albert został w domu, bo miał ponoć gorączkę. Postawiłam mu przy łóżku herbatę z cytryną i miodem, pocałowałam na „do widzenia” i wyszłam spokojnie do pracy. Gdy wróciłam, cudownie uzdrowiony grał na komputerze. Zadowolona z tego faktu zrobiłam więc obiad, a potem jakoś czas upłynął do wieczora. Poszłam się kąpać i chciałam zmyć makijaż. Otworzyłam w łazience swoją szufladę, w której trzymałam rozmaite akcesoria i drobiazgi. Zamarłam. Była pusta!
Nie wierzyłam własnym oczom. Wyskoczyłam jak oparzona do przedpokoju.
– Albert! Gdzie są moje rzeczy?!
– Co? Ten pierdolnik? – mąż popatrzył na mnie obojętnie. – Robiłem porządki w łazience, to wywaliłem.
– Ale to wszystko było mi bardzo potrzebne! – wykrztusiłam załamana.
– Chyba nie bardzo, skoro walało się w takim bałaganie – prychnął Albert.
Ugięły się pode mną kolana, usiadłam na najbliższym krześle i ukryłam twarz
w dłoniach. Zaczęłam płakać.
– Tam był mój złoty pierścionek… – łkałam. – Jak mogłeś mi to zrobić?!
Myślicie, że Albert się tym przejął? Że rzucił się do drzwi i pobiegł go szukać w śmietniku? A skąd! Nawet okiem nie mrugnął na tę rewelację, tylko stwierdził, że to jest najlepszy dowód na to, że bałaganię. Bo jego zdaniem pierścionek powinien być w kasetce na biżuterię. Powinnam była wstać i rzucić mu w twarz, że to moja sprawa, czy trzymam pierścionek w swojej szufladzie w łazience, czy w jakiejś kasetce. Ale zamiast tego milczałam jak głupia. A potem sama pobiegłam do tego cholernego śmietnika.
W życiu nie zapomnę mdlącego smrodu, gdy przewalałam worki z odpadkami, przyświecając sobie latarką, bo od godziny było już ciemno. Przypominało to szukanie igły w gnojówce. Na szczęście w końcu w jednym z worków zobaczyłam prześwitujące przez cienką folię charakterystyczne opakowanie pudru.
Bingo! Odzyskałam swoje rzeczy. Ten jeden raz… Po incydencie z pierścionkiem mąż nawet nie przeprosił mnie za swoje zachowanie. Był ciężko obrażony.
Bo jakże śmiałam mieć do niego pretensje?! Przecież chciał dobrze! Powinnam być mu wdzięczna, bo gdyby nie on, żylibyśmy jak świnie w chlewie… Gardło zdarłam na tłumaczeniu mu, że ma nie ruszać moich rzeczy, bo są moje.
– To ich nie rozrzucaj po naszym wspólnym mieszkaniu – usłyszałam.
Albo tak jak z tą patelnią, zasłaniał się „siłą wyższą”. Była przecież przypalona, no nie? Nikt rozsądny nie trzyma przypalonej patelni. Tak robią tylko histeryczne wariatki, które nie rozumieją, że coś się zepsuło, i kolekcjonują śmieci…
Sama nie wiem, czy kiedykolwiek przekonam Alberta, żeby nie ruszał moich rzeczy, albo chociaż pytał, czy może je wyrzucić. Ja przecież nigdy w życiu nie wywaliłam do śmieci niczego, co on kocha! Toleruję nawet jego ulubione skarpetki w ohydnym musztardowym kolorze, których na szczęście nie nosi już do pracy, tylko paraduje w nich w weekendy.
– Bo ty głupia jesteś! – stwierdziła moja przyjaciółka. – Powinnaś już dawno wywalić mu coś ulubionego, a kiedy o to spyta, stwierdzić z niewinną minką: „Jasne, że widziałam. Było w mojej szufladzie, którą opróżniłeś. Swoje rzeczy odzyskałam, ale twoje zostawiłam w śmieciach, bo skoro sam je tam wyrzuciłeś, to uznałam, że już ci nie są potrzebne!”.
Zapewne powinnam tak postąpić. Ale nie potrafię zrobić Albertowi takiego świństwa. Kocham go i jego rzeczy są dla mnie święte! Tylko czy on kocha mnie? Skoro potrafi zniszczyć to, co lubię… Może wziął mnie sobie w posiadanie tylko po to, by zarządzać moim życiem?
Więcej listów do redakcji: „2 lata po ślubie mój ukochany mąż zginął w wypadku. Teściowa chce odebrać mi mieszkanie, bo było jej syna”„Odszedłem od żony, bo… mi się znudziła. Zamiast nudnej żony miałem teraz w łóżku o 20 lat młodsze dziewczyny”„Zrobiłem dziecko dziewczynie, do której nic nie czułem. Syn miał 2 lata, gdy zginęła w wypadku. Zostałem z nim sam”