Mimo tych różnic dogadywałyśmy się świetnie. Czasem tylko przeszkadzało nam jej zabieganie. Trudno było zaplanować spotkanie, skoro w piątek wieczorem ona wciąż nie wiedziała, czy weekend spędzi w domu, czy w pracy. Nie współczułam jej jednak, bo Bożena naprawdę kochała to, co robi. Mówiła, że praca to jej życie, że nie umiałaby funkcjonować bez tej wiecznej adrenaliny, że spokój to dla niej stagnacja, a w rodzinie kompletnie się nie odnajduje.
– Wyobrażasz sobie mnie jako matkę niemowlaka?! – pytała czasem ze śmiechem, wyciągając z przepastnej torby wszystkie rzeczy, żeby znaleźć ulubioną gumę do żucia. – Ciągle jestem w rozjazdach, zmieniam plany, gubię drobiazgi, pewnie i własne dziecko gdzieś bym zapodziała. Zupełnie się do tego nie nadaję.
Przytakiwałam jej, chociaż dla moich dzieci była wspaniałą przyszywaną ciotką. Antek i Zosia ją uwielbiali. Przychodziła do nas zawsze z nowinkami ze świata mediów, a ponieważ umiała opowiadać ciekawie i zabawnie, zafascynowane dzieci słuchały jej z otwartymi buziami. Kiedyś zabrała je do studia i odtąd Zosia twierdziła, że też, tak jak ciocia Bożena, zostanie dziennikarką.
– W takim razie musisz być dobra z polskiego, dużo czytać, poprawnie pisać i nie uciekać na podwórko przed odrabianiem lekcji – tłumaczyłam córce.
Tego jesiennego popołudnia miałyśmy się spotkać w kawiarni naprzeciwko radia. Siedziałam już 20 minut sama, aż w końcu dostałam SMS-a: „Przepraszam za spóźnienie, już do ciebie lecę. Zamów jakieś ciastka i wino, ja dzisiaj stawiam”. Nie chciało mi się jeść, zamówiłam więc tylko kawę i spokojnie wyciągnęłam książkę. Znałam swoją przyjaciółkę – „za chwilę” oznaczało co najmniej kwadrans. Nie pomyliłam się, minęło jeszcze 20 minut, zanim się pojawiła.
– A gdzie tort i szampan?! – zawołała z wyrzutem, całując mnie w policzek.
– Raczej wino i ciastka – sprostowałam, chowając książkę do torebki.
– Co czytasz? – spytała.
Wymieniłam tytuł i powiedziałam parę słów na temat autora.
– Wiesz, czasami ci zazdroszczę.
– Czego? – zdziwiłam się.
– Zapału do czytania i konsekwencji – odparła. – Ja otwieram jedną książkę, przeczytam parę stron, otwieram drugą, a czasem i zaczynam trzecią. No i oczywiście zazdroszczę ci wolnego czasu...
– Przecież ty też lubisz czytać – zdziwiłam się, w końcu była dziennikarką.
– Lubię, pewnie że lubię, tyle że nie mam czasu na beletrystykę. Praca, praca, praca. A jak czytanie, to co najwyżej pozycji przydatnych w zawodzie.
– Ej, bo jeszcze uwierzę, że masz dosyć swojej pracy! – zaśmiałam się.
– O, co to to nie – obruszyła się.
– Ostatnio zresztą trafiła mi się nie lada gratka. Lecę do Australii!
– Jak, kiedy, gdzie, po co?! – zasypałam ją pytaniami, bo to rzeczywiście była wspaniała wiadomość.
– Zlecenie ze stacji. Mam zrobić cykl wywiadów z tamtejszą Polonią. Plaża, morze, delfiny. Żyć nie umierać…
– Super, świetnie! – ucieszyłam się.
– To z tego powodu ten tort i szampan?
– Tak – przyznała. – Ale nie tylko. Bo mam do ciebie wielką prośbę, a zarazem ciekawą propozycję. I ufam, że mi nie odmówisz, bo wiem, że mimo braku doświadczenia świetnie sobie poradzisz. Więc nawet nie próbuj się wymigiwać…
„No nie! Co ona znowu wymyśliła?’ – pomyślałam trochę zaniepokojona. Bożena miała niekiedy naprawdę szalone pomysły. Nie widziałam w nich jednak nic złego, dopóki nie dotyczyły mnie.
– O co chodzi? – spytałam niepewnie.
– Poczekaj. Zamówimy tort i szampana, a potem wszystko ci opowiem.
– No dobra. Chciałam zrzucić parę kilogramów, ale niech ci będzie, mogę zacząć od jutra – uśmiechnęłam się.
– Spokojnie, Kaśka. Na pewno dasz sobie radę – zapewniła mnie Bożena.
– Ale ja tego nigdy nie robiłam! Nie mam za grosz doświadczenia!
– Skończyłaś polonistykę, prawda? Więc teoretyczne przygotowanie masz. Wiesz, jak się pisze, dużo czytasz.
– Tak, dla własnych celów! A nie żeby uczyć innych – zaprotestowałam.
– Słuchaj, masz dwójkę dzieci. Wychowujesz je. To jest twoje doświadczenie pedagogiczne – przekonywała przyjaciółka. – Nie brak ci błyskotliwości i poczucia humoru. A w takiej pracy to się liczy. Wszelkie braki można pokryć jakąś dowcipną anegdotą, niekoniecznie na temat.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł…
– Jest postęp! – ucieszyła się Bożena. – Nie mówisz już „nie”, tylko „nie wiem”!
Wbrew mojej woli zaczęła mi wyjaśniać szczegóły tej osobliwej propozycji. Za tydzień wyjeżdża do Australii. Nie będzie jej dwa miesiące. Cieszy się z tego ogromnie; czuje, że to jej życiowa szansa, poza tym nigdy nie była jeszcze tak daleko. Jest tylko jeden niewielki problem: w dniu wyjazdu powinna pójść na warsztaty dziennikarskie, które zobowiązała się poprowadzić. Umowa już dawno podpisana, żadna z jej radiowych koleżanek nie ma czasu, żeby to nagłe zlecenie wziąć, a ponieważ ja jestem nie tylko jej przyjaciółką, ale również absolwentką filologii polskiej, to w zastępstwie spokojnie mogę poprowadzić te zajęcia... Nie szkodzi, że studia skończyłam dwanaście lat temu; pewnej wiedzy się nie zapomina. Nie szkodzi też, że w życiu nie stałam przed mikrofonem i nie wiem, jak dziennikarstwo wygląda od kuchni.
– W umowie nie jest napisane, o jakie dziennikarstwo chodzi. Powiedzmy więc, że prasowe. Prasa to przecież pisanie. A na pisaniu to ty się znasz. Wiem, co mówię. Sama czytałam twoją powieść.
– Niewydaną – zauważyłam.
– Nie ma znaczenia. A blog? Wiesz, że go czytam i nieraz pękam ze śmiechu z twoich zabawnych opowieści.
– Blog to takie tam na boku pisanie. Nic profesjonalnego – oponowałam.
– Mylisz się. Nie jest profesjonalne, ale tylko dlatego, że nie starasz się sprzedawać swoich tekstów. Piszesz w darmową przestrzeń publiczną, anonimowo.
– Ale ja przecież pracuję! – wpadłam na pomysł, który, miałam nadzieję, zamknie w końcu ten temat. – Widzisz więc, że nie mogę poprowadzić tych zajęć choćby z tego jednego powodu.
– Twoja praca nic na tym nie ucierpi, bo warsztaty odbywają się w weekendy – odparła, szczerząc zęby w uśmiechu.
– Dlaczego użyłaś liczby mnogiej? – spytałam zaniepokojona.
– Bo to cztery weekendy.
– Cały miesiąc? – jęknęłam.
– Szybko zleci – pocieszyła mnie. – To co, przechodzimy do szczegółów? I podniosła lampkę z szampanem.
Dlaczego się zgodziłam? Zastanawiałam się nad tym przez cały kolejny dzień. Zadzwoniłam nawet do Bożeny, żeby jednak odwołać swój udział w tych nieszczęsnych warsztatach.
– Za późno – oznajmiła mi. – Już wpisałam cię w grafik zajęć, dostaniesz go mejlem. Nie martw się, wszystko pójdzie znakomicie. Poza tym pamiętaj o pieniądzach, które za to dostaniesz.
Bożena powiedziała mi też, że mogę zabrać na zajęcia dzieci. Niby dzięki temu wzrośnie mój autorytet w ich oczach.
– Albo drastycznie spadnie, jeśli się zbłaźnię przed całą salą – mruknęłam.
– Nawet tak nie myśl! Wszystko pójdzie dobrze – uspokajała mnie Bożena. – Wiesz, że jestem profesjonalistką i nie powierzyłabym roboty komuś, co do kogo miałabym jakieś wątpliwości. Trzymaj się. I koniecznie napisz mi mejla po pierwszych zajęciach. Nie obiecuję, że odpiszę od razu, ale na pewno myślami będę
z tobą. Do zobaczenia za dwa miesiące! I tyle. Zostałam sama z niezmiernie trudną misją… Co miałam robić?!
Na drżących nogach udałam się na pierwsze zajęcia. W rękach miałam stos notatek, w głowie kompletną pustkę. Czy sobie poradzę? Jak przyjmie mnie młodzież? Czy wystarczy mi ogólnej wiedzy na temat literatury, stylów pisania?
– Będzie dobrze, mamo – pocieszyła mnie Zosia. – Po prostu pokaż im, jaka jesteś fajna i mądra. I jak dużo wiesz.
Mimo że córka we mnie wierzyła, na pierwsze zajęcia postanowiłam pójść sama, bez dzieci. Jeśli się skompromituję, to przynajmniej bez świadków w postaci mojej najbliższej rodziny.
Kiedy weszłam do sali, powitała mnie dziesiątka młodych ludzi. Niektórzy wyglądali prawie jak dorośli. Nie wiem czemu, ale wyobrażałam ich sobie jako gromadkę malutkich dzieciaków.
Najpierw się przedstawiłam. Chwilę potem nastąpił kryzys. Wpatrywały się we mnie dziesiątki par oczu, a ja nie mogłam wykrztusić słowa. Po prostu mnie zatkało. Zawsze byłam kiepska, jeśli chodzi o publiczne wystąpienia. „Uspokój się. To tylko dzieci. Przecież cię nie zjedzą” – nakazałam sobie w myślach, po czym odetchnęłam głęboko i rozpoczęłam swój wykład.
Skrupulatnie korzystałam z notatek, chcąc przekazać im jak najwięcej informacji o technikach dziennikarskich. Po kwadransie spostrzegłam jednak, że nie wszyscy są zainteresowani. Gorzej – tylko jedna dziewczyna wydawała się mnie słuchać. Cała reszta zajęta była pogaduszkami we własnym gronie. Szmery na sali były tak głośne, że zagłuszały moje słowa. Już miałam zwrócić dzieciakom uwagę, gdy przyszło mi do głowy, że nie tędy droga. Przerwałam swój wywód w pół słowa, ale nawet to nie zrobiło na nich wrażenia. Cóż… za moich czasów młodzi ludzie mieli większy szacunek do nauczycieli…
– Seks – powiedziałam nagle, bo wpadł mi do głowy pewien pomysł.
Najwyraźniej jednak mówiłam za cicho, bo nikt nie zwrócił na to uwagi.
– Seks! – powtórzyłam dużo głośniej. – Dlaczego jest go tyle w mediach? Przecież to intymne sprawy.
– Nie ma intymnych spraw – usłyszałam chłopięcy głos z głębi sali.
Poczułam nagłą nadzieję.
– Może rozwiniesz tę myśl? – poprosiłam, wstając zza biurka i podchodząc bliżej krzesełek młodzieży.
– Dzisiaj wszystko się sprzedaje – wyjaśnił chłopak w dredach.
– A seks najlepiej – zachichotała dziewczyna z różowymi włosami.
– Czyli intymność odeszła do lamusa? Nie ma już tematów tabu? – zapytałam.
– Właśnie – przytaknął jeszcze ktoś inny. – Wszyscy o tym mówią. Im bardziej intymna sprawa, tym więcej ludzi chce się o niej dowiedzieć. Bo to jest ciekawe.
– Czyli wszystko jest na sprzedaż?
– Tak – usłyszałam.
– Nie – zaprzeczył ktoś. – Bo są sprawy, o których nie należy mówić głośno.
– Tak sądzisz? Jakie to sprawy?
– Hej, jakbyś dostał za zdjęcie nagiej celebrytki tysiąc dolarów, inaczej byś mówił! – roześmiał się chłopak w dredach.
– A co, ty byś takie zdjęcie zrobił?
O dziwo, wywiązała się z tego wartka dyskusja. Podawaliśmy przykłady łamania etyki dziennikarskiej, doszło nawet do małej kłótni wynikającej z różnicy poglądów. Konflikt zażegnał... zegar, który przypomniał mi, że czas dobiegł końca.
Kolejne zajęcia odbyły się tydzień po pierwszych. Tym razem zabrałam na nie Zosię. Była zachwycona, a po zajęciach poprosiła mnie o zmianę koloru włosów na ten „śliczny różowy”, który miała dziewczyna z warsztatów. Sama nie wiem, kiedy minęły mi te cztery weekendy. Młodzi ludzie pomimo dość odmiennych ode mnie poglądów na życie okazali się niezłymi rozmówcami. Prace, które napisali, opublikowane zostały na stronie projektu. Oczywiście po lekkich poprawkach, zwłaszcza w dziedzinie ortografii i interpunkcji.
Jak się okazało, nie taki diabeł straszny, jak go malują. Zyskałam nowe doświadczenie i faktycznie urosłam w oczach dzieci. To był jednak dobry pomysł.
– A widzisz! – powiedziała potem Bożena. – Jak się chce, to wszystko można. Aha, zapomniałam ci wspomnieć, że za trzy miesiące będzie kolejne takie zlecenie. Nie muszę go sama brać, możesz znów poprowadzić warsztaty. Chcesz?
Zawahałam się. Raz mi się udało, ale czy znowu dopisałoby mi szczęście? Nie miałam co do tego pewności. Poza tym nie powiedziałam Bożenie jednego: tylko na pierwszych zajęciach skorzystałam
z jej notatek. Na kolejnych, gdy tylko po nie sięgałam, młodzi twierdzili, że wolą rozmawiać o życiu. Cóż… Podziękowałam grzecznie i odmówiłam.