Tylko, że to moje ciało zaczęło sprawiać coraz więcej problemów. Jakoś częściej nie miałam na nic siły, szybciej się męczyłam, dziwnie pobolewał mnie brzuch. Ale ciągle nie było wolnego dnia, żeby pójść do lekarza. I wtedy zwolnili mnie z pracy. To było dokładnie rok temu. Szok, załamanie. Dopiero dzisiaj gdy, o tym myślę, wszystko zaczyna mi się układać jak cząsteczki puzzli: decyzja o zwolnieniu uratowała mi życie. Bo dzięki temu wreszcie znalazłam czas na to, żeby zauważyć, że naprawdę źle się czuję. I po raz pierwszy zachowałam się tak, jak powinnam wcześniej: poszłam do lekarza. Dostałam leki, dietę. Pomogło, ale na krótko. Po tygodniu wszystkie dolegliwości wróciły. Specjaliści podejrzewali problemy z żołądkiem, więc przeprowadzono gastroskopię specjalnym urządzeniem, przy pomocy którego można od razu wycinać podejrzane zmiany. Ale zmian nie było. Wreszcie zlecono mi wykonanie markerów nowotworowych (badanie z krwi oceniające w przybliżeniu ryzyko zachorowania na określony nowotwór). Marker jelita grubego wyszedł podwyższony.
W takiej sytuacji musiałam zrobić kolonoskopię. Przed badaniem podaje się lek uspokajająco-oszałamiający, żeby lepiej znieść całą procedurę. Pamiętam, że w tym oszołomieniu obudziłam się i zorientowałam ze zdziwieniem, że w międzyczasie mnie przeniesiono, że leżę już pod tomografem. Niedobrze, pomyślałam, musieli coś znaleźć. Ale lekarze nic konkretnego nie mówili. Na drugi dzień decyzja: powtarzamy tomograf z kontrastem. Tym razem diagnoza była jednoznaczna: nowotwór złośliwy jelita grubego z przerzutami do wątroby.
Co czuje człowiek, gdy dowiaduje się, że ma raka? Przerażenie, rozgoryczenie, złość, że jego to spotkało… wszystko na raz. I setki innych uczuć, których nie sposób nazwać. Ale najbardziej bolała mnie myśl, że przecież ja mam malutkie dziecko! Nie mogę zostawić Oleńki. I swoim zwyczajem zaczęłam działać, szukać najlepszego ośrodka, ze świetnymi specjalistami, sprzętem. Wybrałam szpital w Poznaniu. Przyjęto mnie tam niemal natychmiast. Niecały tydzień po postawieniu rozpoznania, zostałam zoperowana. Operacja się udała, ale zostały przerzuty w wątrobie. Tak duże, że nie sposób ich wyciąć. Trzeba było je zmniejszyć przy pomocy farmakoterapii. Usłyszałam że za 6 tygodni czeka mnie pierwsza chemia i dostałam wypis do domu. Na pożegnanie jeden z lekarzy powiedział mi, że zachorowałam, bo nieprawidłowo się odżywiałam… Te słowa pozbawiły mnie resztek sił. A więc to moja wina! Źle jadłam, więc teraz umrę, pomyślałam. Mój mąż, który nie opuszczał mnie ani na krok, podtrzymywał cały czas na duchu i ani na chwilę nie zwątpił, że wyzdrowieję, starał się wybić mi z głowy tego typu, absurdalne i pozbawione jakichkolwiek podstaw myślenie. Ale ja zapadłam się w jakąś czarną dziurę, z której nie słyszałam już głosu męża, ani moich dzieci, które robiły wszystko, co mogły, by mnie rozweselić. Widziałam tylko ciemność.
Odsuwałam się od żywych, bo czułam, że przechodzę na drugą stronę. Nie miałam nawet łez, bo wszystkie już wypłakałam. Gasłam z dnia na dzień, znikałam w oczach, fizycznie i psychicznie. W ciągu kilku tygodni straciłam 15 kg. Bałam się dalszego leczenia, nie wierzyłam w jego działanie. Rak rzucił mnie na łopatki do tego stopnia, że bałam się nawet przytulać do swojego największego skarba, malutkiej Oleńki. Bałam się zostać z nią sama. Wyszłam z założenia, że ja i tak umrę, więc lepiej, żeby nie zostały jej po mnie żadne wspomnienia... Czy może być coś straszniejszego dla matki? To chyba gorsze niż choroba.
Ta samotność i świadomość tego, że nikt nie może mi pomóc były obezwładniające. I wtedy moja kuzynka przyniosła mi Wasz magazyn. Powiedziała, że to jest artykuł dla mnie. Zaczęłam czytać: „Ludzie, którzy do mnie trafiają są załamani. Pytają: Za co ta kara? Dlaczego mnie to spotkało? Są wściekli na Boga, albo szukają winy w sobie. Nie widzą sensu leczenia: Po co cierpieć? I tak nie dam rady z nim walczyć. Za niedługo umrę…” – miałam wrażenie, jakby mówiła o mnie! – „Tyle razy już siadałam przed takim zdruzgotanym człowiekiem i staram się złapać choćby niteczki nadziei, która się w nim jeszcze tli. Czasami wystarczy ta jedna, pajęcza nić, żeby przywrócić wiarę, nadzieję i dzięki temu pokonać chorobę. I pomóc mu powrócić znowu na ten brzeg”.
Historia Ilony, która, tak jak ja, miała małe dzieci, kochającego męża, która nie wierzyła już w nic i poddała się chorobie, a dzięki pomocy psychoonkologa pokonała raka i wyzdrowiała, zapaliła we mnie światło. Poczułam, że Inka na pewno odnajdzie tę pajęcza nić, której nikomu innemu nie udało się pochwycić. Musiałam się z nią natychmiast skontaktować. Znalazłam numer telefonu i zadzwoniłam. Odebrała po pierwszym dzwonku, tak jakby na mnie czekała. Słysząc w jakim jestem stanie, od razu umówiła się ze mną. 6 marca mąż zawiózł mnie do jej poradni do Kamiennej Góry (to jakieś sto kilometrów od Chocianowa, gdzie mieszkamy). Spojrzałam w jej ciemne oczy i już wiedziałam, że dobrze trafiłam. I nie pomyliłam się.
Gdyby nie Inka, pewnie już nie rozmawiałybyśmy tutaj dzisiaj. Ona… zatrzymała mnie tuż nad przepaścią. I to wcale nie przenośnia. Ona dosłownie nie pozwoliła mi spaść. Dała wiarę w to, że z rakiem można walczyć i zwyciężyć. Zaczęłam jeździć do Poznania co dwa - trzy tygodnie na chemię (w sumie czekało mnie aż 11 cykli) już uzbrojona w wiedzę o „kroplach życia”, które wpływają do ciała, pochłaniają złe komórki, a potem można pozbyć się ich z moczem. Wizualizowałam sobie najpiękniejsze chwile, starałam się dopuszczać do siebie tylko zdrowe myśli, tak jak, zgodnie z metoda Simontona, uczy nas Inka. Stosowałam medytacje, relaksacje. I działało! Nie miałam żadnych skutków ubocznych chemioterapii. Byłam co prawda osłabiona przez dwa dni, ale to wszystko. Zgodnie z tym co mówiła Inka, zaczęłam też gotować i stosować dietę opartą na zdrowej żywności.
I moje wspaniałe dzieci! Starsza córka Ania, zajmuje się Oleńką i prowadzi cały dom, podczas gdy ja walczę w szpitalu. Mój syn Alan, który niesłychanie dojrzał i zmężniał, przejął część obowiązków męża. Obydwoje mają w sobie taką pewność, że wyzdrowieję i taką czułość mi okazują, że chyba nie śmiałabym nawet bardziej się pochorować. No i najmłodsza Oleńka. Jej przyjście na świat było dla nas niespodzianką, takim niezwykłym darem od Boga. Jest wiecznie uśmiechnięta, ciągle gdzieś biega, tańczy, śpiewa. Daje mi tyle energii! Codziennie przytula się do nas i wykrzykuje: „Jesteście moimi scęściami”.
I to właśnie te słowa, ten delikatny głosik sobie przypominałam, gdy wreszcie okazało się, że chemia przyniosła skutek. Większość przerzutów do wątroby uległa zwapnieniu, część się wchłonęła. Pozostały jeszcze czynne ogniska, ale lekarze w warszawskiej klinice na Banacha znaleźli i na to sposób. Z jednego płata usunęli aktywne zmiany, a drugi jak gdyby odcięli zamykając do niego dopływ krwi. Ten płat, co prawda, obumrze, ale jego funkcje przejmie pierwszy, już wyleczony. Można więc powiedzieć, że jak na tę chwilę, nie mam w sobie już żadnych przerzutów. Mam nadzieję, że będę zdrowa, ale na taką wiadomość muszę jeszcze poczekać. Dopiero badania kontrolne pokażą, jakie są efekty terapii. Ale nie zamartwiam się przyszłością. Psychoonkologia nauczyła mnie, że trzeba zajmować się tym, co dzieje się w tej chwili, a nie dręczyć się przeszłością, której nie zmienimy, ani nie myśleć o przyszłości, na którą nie mamy wpływu. Proszę, jaki efekt przyniosło te 8 miesięcy spotkań z Inką, wyjazdy na warsztaty psychoonkologiczne! Cieszę się, że teraz jest dobrze. I tego się trzymam.
Uczę się odkrywać szczęście na nowo. Więc wpatruję się w wirujące płatki śniegu i zastanawiam, jakie w tym roku będą nasze Święta Bożego Narodzenia. Już nie będę lepić setek uszek, sprzątać, ani biegać całymi dniami po sklepach. Raczej napiszę wiersz, albo będę kontynuowała książkę „Najważniejsze słowa mojego życia”, która przyśniła mi się podczas chemioterapii. Ja jestem inna, więc i te Święta będą inne. Niezwykłe, piękne, pełne miłości i „scęścia”. Tego szczęścia, które dopiero uczę się odkrywać.