Co tak naprawdę wydarzyło się tamtego dnia? Gdybym wierzyła w cuda, powiedziałabym, że trafiłam w jakąś dziurę czasoprzestrzenną. Ale ja w cuda nie wierzę…
Było to kilkanaście lat temu, pamiętam dokładnie, w sobotę, 12 marca. To był dla mnie wielki dzień – mój pierwszy własny wernisaż grafik. Byłam niemal nieprzytomna z ekscytacji – i strachu. Wiecie, jak to jest – czasem nawet tytaniczny wysiłek może pójść na marne, jeśli gdzieś popełniło się jeden głupi błąd. Nawet nieświadomie.
Od dziecka pragnęłam zostać malarką. Do pierwszych wprawek wykorzystywałam ściany mieszkania, co doprowadzało rodziców do rozpaczy. W końcu któreś z nich wpadło na genialny pomysł: kupili wielkie arkusze papieru i przylepili w kilku miejscach na ścianie. Byłam jak mały szczeniak, którego uczy się siusiania na gazecie. Przyuczona do papieru, potem już rysowałam w blokach rysunkowych leżących na podłodze czy stoliku. Potem były liceum i akademia plastyczna. Po dyplomie ukryłam się w podwrocławskim domu babci, gdzie stworzyłam serię grafik. Ci, którzy je obejrzeli, uznali, że powinnam z nimi wypłynąć na szersze wody. No i stało się.
Tatuś poczekał, aż jego „obowiązek” zda maturę, a potem uciekł...
Za oszczędzone pieniądze i pożyczkę od rodziców wynajęłam salę w prywatnej galerii sztuki przy wrocławskim rynku. Zaprosiłam około sześćdziesięciu osób, w tym kilku znaczących krytyków sztuki. Jednego nawet udało mi się przez znajomego ściągnąć z Niemiec. Zapowiadała się zatem impreza prawie „międzynarodowa”, jak śmiał się mój chłopak. Ostatnie grafiki rozwiesiłam około drugiej w nocy. Wróciłam do domu, ale byłam tak podekscytowana, że nie zmrużyłam oka do rana. O ósmej znów byłam w galerii, żeby poprawić ustawienie szklanek, przestawić talerze i w ogóle… Słowem, doprowadziłam się na skraj histerii. „To się nie uda. Zmiażdży mnie. Wszyscy mnie skopią. Jestem beztalencie. To się nie uda” – tak mniej więcej wyglądał wir myśli w mojej głowie.
Patrzyłam na swoje prace i już nie widziałam w nich niczego dobrego. Na moich grafikach pysznił się Wrocław z początków XX wieku – jak żywy. Rynek, boczne uliczki, stragany. Ludzie na chodnikach w starodawnych strojach, cudowne kamieniczki, smukłe i wdzięczne. Powozy, pierwsze automobile…
To był efekt ślęczenia przez dziesiątki godzin nad starymi albumami babci wypełnionymi pożółkłymi fotografiami… Krytycy sztuki to niespełnieni artyści. Tak uważam Moja babcia zawsze należała do osób niesłychanie skrupulatnych z całą masą obsesji… Być może teraz jakiś mądrala powiedziałby, że miała cechy osobowości autystycznej. W każdym razie w jej sypialni jest wielka szafa pełna zeszytów w linię zapełnionych jej drobnym, kaligraficznym pismem, którym babcia opisywała wszystkie wydarzenia w rodzinie, od kiedy skończyła sześć lat, czyli kiedy nauczyła się pisać. Potem zaczęła robić zdjęcia, między innymi miasta, w którym nasza rodzina mieszka od ponad dwustu lat. Za każdą z fotografii znajduje się karteczka z krótszym lub dłuższym opisem. Prawdziwy skarb dla historyków i takich wariatów jak ja. W domu babci spędziłam pół roku i w tym czasie staruszka w kółko opowiadała mi o dawnych czasach.
Jesteśmy dla siebie stworzeni, powiedział mi to horoskop
Mówiła, że twórca, który nie zna swoich korzeni i nie wie z jakiej gleby wyrósł, nigdy nie będzie miał niczego wartościowego do powiedzenia. – Będzie jak ten wiatr, co szumi nam w uszach, ale którego słów nigdy nie zrozumiemy – powtarzała. To chyba wtedy zaraziłam się miłością do Wrocławia i pewnie dlatego moja pierwsza wystawa dotyczyła jego przeszłości.
Ale teraz, na chwilę przed wystawą, wcale nie byłam pewna, czy to dobry pomysł. „Ale artysta powinien być autentyczny, opowiadać o tym, co dzieje się w jego duszy” – wyszeptało coś we mnie. „Jasne. Autentyczny i ubogi, bo jest zbyt dumny, by dać ludziom to, czego oni chcą” – dodało coś innego. Naprawdę byłam na granicy histerii. Bo w dodatku na wystawie zapowiedział się pan X, uznany krytyk sztuki.
Moi przyjaciele i rodzina cieszyli się, że ktoś taki zechciał pojawić się na wystawie debiutantki. Z mojego punktu widzenia była to jednak katastrofa. Otóż pan X potrafił wynieść malarza na szczyty popularności – ale i zmiażdżyć go jednym artykułem. Słynął z tego, że za najdrobniejszą słabość, błąd, niedopracowanie – rzucał się do gardła. I wdeptywał w ziemię. Ostatnio tak potraktował jedną z moich koleżanek. Wciąż była w depresji. I choć znajomi zapewniali mnie, że nie mam powodów do obaw, to oni nie wiedzieli, że X traktuje mnie jak osobistego wroga. A stało się to przez całkowity przypadek. Otóż dwa lata temu, na jednym z wernisaży, śmiałam się z nieporadności prezentowanych obrazów. Naprawdę były fatalne. A moje słowa były celne i bolesne dla dumy autora, gdyby je słyszał. Nie zauważyłam, że nieopodal nas stał pan X… No i jakiś czas później pocztą pantoflową dotarły do mnie informacje, że to były jego prace. Pan X wystawił je pod pseudonimem i nigdy oficjalnie się do nich nie przyznał. Plotka głosiła też, że dokładnie zapamiętał dziewczynę, która tak okrutnie drwiła z nieporadności jego malarskiego warsztatu. Czyli jest jakaś prawda w twierdzeniu, że krytycy to marni malarze (pisarze, poeci). Bo krytykiem pan X był świetnym. Tak więc miałam się czego bać. A cóż to za stylowe miejsce! Kto wpadł na taki pomysł? Otwarcie wernisażu zaplanowałam na południe. O jedenastej miała przyjść rodzina i mój chłopak. Spojrzałam na zegarek. Dziesiąta. Postanowiłam wyjść na kawę do swojej ulubionej kawiarenki w bocznej uliczce. Wyszłam z galerii i ruszyłam w jej kierunku.
W pewnej chwili zatrzymałam się, widząc oryginalną wystawę okienną. Ktoś miał świetny pomysł, żeby wystylizować sklep z pamiątkami na dawne lata! To musiał być nowy sklep, bo wcześniej go nie zauważyłam. Postanowiłam zajrzeć do środka. Kiedy pchnęłam drzwi, nad głową zadźwięczał srebrny dzwoneczek. W środku pachniało dziesiątkami korzennych aromatów, które uniosły mój nos do zapachowego nieba. W niewielkim pomieszczeniu zgromadzono dziesiątki artykułów, od starej sukni poczynając, (która wyglądała jak nowa) po bibeloty, (które również nie nosiły na sobie śladów patyny czasu).
Na pewno stworzyli je współcześni artyści, kopiując stare przedmioty, a te wyglądały na wyjątkowo dobrze i starannie zrobione, nie jak plastikowe badziewie dostępne w internecie. Skrzypnęły podłogowe deski.
Obejrzałam się. Z zaplecza wyszedł elegancki mężczyzna ubrany w kraciasty tużurek. Jego wygląd wzbudził we mnie zachwyt. Nie, żeby był jakoś wyjątkowo piękny – ale tak cudownie staromodny! Włosy miał przyczesane brylantyną na dziewiętnastowieczną modłę, wąsy podkręcił w taki sposób, że ich szpiczaste czubki sztywno sterczały ku górze. – Kłaniam się panience uniżenie. W tym momencie wzięła mnie zazdrość, że ktoś wpadł na tak genialny pomysł.
W ułamku sekundy dotarło do mnie, że muszę wszystko zmienić...
Sklepik musiano otworzyć niedawno i jeszcze nikt o nim się nie dowiedział. Czyżbym była pierwszą klientką? – Czym mógłbym służyć? Wskazałam na srebrną bransoletę, która leżała na ladzie, i od razu przyciągnęła mój wzrok. Zrobiono ją z kilkunastu drobnych elementów, z których każdy wieńczyła misternie wyrzeźbiona głowa… – To są wilki? – upewniłam się. – Ma panienka całkowitą słuszność. To wilki. Najwidoczniej upatrzyły sobie panienkę i przyciągnęły jej wzrok.
Facet mnie czarował, ale było to tak cholernie przyjemne, że poddałam się temu staromodnemu urokowi. – To szczególny talizman, który chroni właścicieli od złych języków, dodaje sił i wiary w siebie. Trzeba nim tylko w trudnych chwilach zdobić przegub.
Pomyślałam, że to by mi się dzisiaj przydało. Poza tym, coś było w tej bransolecie, coś, co do mnie przemawiało. – Wezmę ją – zdecydowałam. Kiedy jednak sięgałam do kieszeni, uświadomiłam sobie, że zostawiłam portfel w galerii. – Bardzo przepraszam, ale zapomniałam pieniędzy. Może tu wpadnę wieczorem i wtedy kupię tę bransoletkę, dobrze? – Ależ proszę, niech panienka już teraz weźmie talizman. A mój sklep jest otwarty do dziewiętnastej godziny. I zapewniam gorąco, że mogę poczekać i miło mi będzie powtórnie gościć panienkę w moich skromnych progach. – Dawno otworzył pan ten sklepik? – spytałam, rozglądając się z zachwytem po wnętrzu. – Prawdę mówiąc, jest panienka moją pierwszą klientką. Nie ukrywam, że pomyślałem sobie dziś rano, że jeśli pierwszym klientem będzie kobieta, to interes poszczęści mi się w tym miejscu. – Obym naprawdę przyniosła panu szczęście – uśmiechnęłam się.
Subiekt podał mi bransoletkę, a ja, nie wiedzieć czemu, dygnęłam niczym panienka z dobrego domu. Potem wyszłam na ulicę. Kiedy spojrzałam na zegarek, zobaczyłam, że za dwadzieścia minut będzie południe. To niemożliwe, żebym spędziła w sklepiku półtorej godziny! Obejrzałam się za siebie.
Za szybą zobaczyłam uśmiechniętą twarz wąsacza. Pomachałam mu ręką i pobiegłam w stronę mojej galerii. Żałuję, że w albumie babci nie było zdjęcia pana Hieronima Przed drzwiami czekał już zdenerwowany Marcin, mój chłopak, który przyniósł ze sobą dziesięć butelek szampana. – Gdzie ty się, dziewczyno, podziewasz? – Poszłam na kawę, a po drodze trafiłam do niesamowitego sklepu. Po wernisażu wpadniemy tam. Muszę zapłacić za talizman. Zobacz… – pokazałam Marcinowi bransoletkę, która na moim przegubie prezentowała się pięknie. – Śliczna. Na kogo te wilki tak wyją? – Na wszystkich wrogów – roześmiałam się i zabraliśmy się za rozstawianie kieliszków na tackach. W południe zaczęli zjawiać się goście. Wreszcie w drzwiach zobaczyłam pana X. Facet ukłonił się sztywno, jakby tego ranka włożył pod koszulę gorset.
Wszystkim podobały się moje prace. Jedni chwalili je za autentyzm, inni za twórczą interpretację, część za pewność ręki… Wszyscy mówili mi same miłe rzeczy, no ale tak wypadało mówić na otwarciu. Jakie jednak następnego dnia rozniosą się artystycznymi kanałami ploteczki i jakie recenzje ukażą się po wszystkim? Tego nie mogłam wiedzieć i tego się bałam. W pewnej chwili podszedł do mnie pan X i wyciągnął do mnie rękę. – Mam nadzieję, że nie gryzą – zażartował krytyk, zerkając na mój przegub. – Dla swoich są wspaniałymi przyjaciółmi. Pan X przez chwilę przytrzymał moją dłoń i uważnie przyjrzał się bransoletce. – Dobrze jest mieć takich obrońców, zwłaszcza w świecie sztuki, gdzie nie istnieje nie tylko przyjaźń, ale i słowo „przyjaźń” jako takie – stwierdził w końcu z dziwnym uśmiechem. Pomyślałam wówczas, że na pewno jego recenzja z tej wystawy pogrąży mnie na wieki.
„Jest życie po życiu. Udało mi się dotrzeć na tamtą stronę”
Przypomniałam sobie też słowa mojego profesora, który kiedyś powiedział mi w swej życzliwości: – Droga Eryko. Jeśli chcesz zostać artystką, to musisz zgodzić się na to, że wystąpisz w roli zająca, który ucieka przez las przed pogonią. Z tym tylko, że im będziesz starsza, tym chartów i strzelców będzie przybywać, las natomiast będzie coraz rzadszy. Jeśli zatem po latach dobiegniesz szczęśliwie do jego końca, będzie to znaczyło, że zasługujesz na laur i miano prawdziwej artystki, bo nie dałaś się pokonać ani trudom, ani przeciwnościom losu. Kiedy po siedemnastej wyszli ostatni goście, zamknęłam drzwi galerii.
Byłam nieco wstawiona i strasznie zmęczona. Adrenalina puszczała i organizm zaczynał domagać się swoich praw. Kiedy wsparłam się na Marcinie i ruszyłam z nim w stronę samochodu, przypomniałam sobie o długu. Pociągnęłam Marcina w sąsiednią uliczkę. Kilka minut później wskazałam na oświetloną witrynę sklepiku. – To tu kupiłam te srebrne wilczki. – W sklepie mięsnym? Zatkało mnie. – Był w tym miejscu! – uderzyłam się w pierś. – Słowo harcerza. Przeszliśmy uliczkę wzdłuż dwa razy, ale nigdzie nie było sklepiku. – Chyba coś ci się przywidziało – stwierdził Marcin. – W końcu nie spałaś całą noc. – A te wilki? – uniosłam do góry wisiorek. – To niby skąd je mam? – Cholera wie. Chodź, pojedziemy do domu. Wyśpisz się, wytrzeźwiejesz i jutro będziemy się nad tym zastanawiać. Może sklep jest w innej uliczce. Następnego dnia obudziłam się koło południa. Za oknami świeciło słońce. Wstałam z łóżka i wzięłam kąpiel. Do spotkania z Marcinem miałam jeszcze dwie godziny, więc mogłam posnuć się po mieszkaniu nieuczesana i w szlafroku. W pewnej chwili zwróciłam uwagę na bransoletkę odłożoną na jeden z babcinych albumów. Coś mnie tknęło i zaczęłam przerzucać stare zdjęcia. I w pewnej chwili niemal krzyknęłam z wrażenia. Fotografia przedstawiała frontowy wystrój sklepiku, w którym gościłam poprzedniego dnia.
Dostrzegłam karteczkę, która wystawała zza fotografii. Wyjęłam ją i zaczęłam czytać. „12 marca 1893 roku, Hieronim Przybył-Wolski, brat mojego nieodżałowanej pamięci teścia, otworzył był sklepik z pamiątkami nieopodal wrocławskiego rynku. Jakiś czas po tym fakcie w czasie jednego z rodzinnych spotkań Hieronim opowiedział przedziwną historię. Otóż wymyślił sobie, że jeśli w dniu otwarcia w drzwiach sklepu jako pierwsza pojawi się kobieta, to interes będzie dobrze rokował na przyszłość. I rzeczywiście, tego dnia zjawiła się pewna dziewczyna, dziwnie ubrana, jak zapewniał Hieronim. Dziewczyna wybrała srebrną bransoletę z wilkami. Nie miała przy sobie pieniędzy, więc obiecała za nią zapłacić kilka godzin później. Niestety, nigdy już się nie zjawiła…”.