„Postawiłem sprawę jasno. Albo yorki, albo ja. Wybrała psy i rozwiedliśmy się. Teraz mieszka w kawalerce z 10 psami”

kobieta zakochana w swoim yorku fot. Adobe Stock
„Namawiałem Marylę na dziecko, ale ona wolała kupić psy. Twierdziła że to nasze dzidziusie. Nie miałem nic przeciwko, ale one były naprawdę nieznośne. Gdy za karę zamknąłem je w łazience, krzyczała że stresuję psy.”
/ 26.02.2021 09:31
kobieta zakochana w swoim yorku fot. Adobe Stock

Kto by pomyślał, że ten mały, wrogo do mnie nastawiony mieszaniec tak bardzo zmieni moje życie? W dzieciństwie obaj z bratem marzyliśmy o psie. Zadręczaliśmy prośbami o niego rodziców przez lata. Tata nie był tak bardzo na nie, ale mama nigdy nie dała się przebłagać.

– Będziecie mieć własne domy, to będziecie mogli je zamienić sobie w psiarnię! – ucinała każdą rozmowę na ten temat.

Na pocieszenie dostaliśmy świnkę morską

Z domu rodzinnego wyprowadziłem się dopiero po zaręczynach z Marylką. Poznaliśmy się w pracy. Stała za ladą w sklepie, do którego co rano przywoziłem pieczywo. Pobraliśmy się rok później. Ja liczyłem, że wkrótce zaczniemy się starać o potomstwo. Ale ona nie paliła się do macierzyństwa.

– Wojtek, mam dla ciebie nowinę – przywitała mnie kiedyś cała w skowronkach. Serce zabiło mi mocniej.– Spójrz, to będą nasze dzidziusie – zapiszczała i odsłoniła stojący na stole koszyk.

W nim siedziały dwa małe kudłate stworzenia z kokardkami na czubkach głowy.

Dolly i Molly. Yorki, z rodowodem! Słodkie prawda?

Nic nie powiedziałem. Życie z tymi psami było upiorne

Nie spotkałem nigdy bardziej hałaśliwych i złośliwych stworzeń. Suczki tolerowały tylko Marylę. Zabierała je ze sobą wszędzie, gdzie się dało. Nosiła je w torbie. Biegała z nimi do weterynarza i salonu piękności. Przy Maryli zachowywały się dość poprawnie. Ale gdy tylko zostawałem z nimi sam – pokazywały swoją prawdziwą naturę. Warczały na mnie i szczekały.

Przez sześć lat poszarpały mi kilkanaście par spodni. Zasikały kapcie. Pogryzły do krwi kilka razy. Na spacerze cały czas jazgotały. Wymyśliłem im przezwisko: „szczekające wiewiórki”. Pasowało jak ulał. Tak samo jak mnie traktowały każdego gościa. Czasem nie wytrzymywałem i zamykałem je w łazience. Goście oddychali z ulgą.

– Wojtek, jak mogłeś, wypuść je, pomyśl, jak one muszą się stresować – wołała Maryla, gdy tylko zauważała, co zrobiłem.

Wytrzymałem sześć lat. I postawiłem sprawę jasno. Albo yorki, albo ja

Moja żona, tak jak podejrzewałem, wybrała psy. Rozwiedliśmy się. To było osiem lat temu. Nie utrzymujemy kontaktu, ale kiedyś spotkałem na ulicy siostrę Maryli.

– Wiesz, chyba dobrze zrobiłeś. Ona w swojej kawalerce ma teraz dziesięć yorków. Prawie zerwała jakiekolwiek kontakty z ludźmi – opowiedziała mi eksszwagierka.

Po doświadczeniach z Molly i Dolly moje uczucia wobec psów znacznie ochłodły. A już kompletnie straciłem do nich sympatię, gdy pode mną zamieszkała pani Bronisława. Z Luckiem. Lucek to czarny, pokraczny kundel w nieokreślonym wieku. Uważałem, że nie lubi ludzi chyba równie mocno, co Molly i Dolly. A może nie lubił tylko mnie?

– To znajda ze schroniska, nie wiadomo, co przeszedł. Jesteśmy razem już trzy lata. Mówię panu, to tak naprawdę dobry pies. Szczeka, bo się boi – tłumaczyła sąsiadka. – Proszę spróbować coś do niego powiedzieć. Musi pana poznać.

Kiwałem głową, ale wolałem unikać bliższych kontaktów z Luckiem. Koło drzwi pani Bronisławy zawsze skradałem się na paluszkach. Ale ta bestia za każdym razem mnie wyczuła. I zaczynała wściekle ujadać. Czasem, jak już na klatce słyszałem, że sąsiadka wyprowadza psa na spacer, to czekałem na półpiętrze, żeby sobie poszli.

Ale nie zawsze udawało mi się uniknąć spotkań z Luckiem. Kilka razu próbował złapać mnie za łydkę. Raz mu się udało. Sąsiadka przepraszała, mówiła, że nigdy nikogo nie ugryzł, że nie wie, co w niego wstąpiło.

Rok temu pani Bronisława musiała iść na operację. Szukała kogoś, kto zaopiekuje się Luckiem. Kategorycznie odmówiłem. Po pierwsze – bałem się tego kundla. Po drugie – na samą myśl o kilku spacerach dziennie robiło mi się słabo.

Po rozwodzie prowadziłem życie kanapowca

W drodze z pracy kupowałem pizzę albo kebaba. W domu od razu zasiadałem na kanapie z pilotem. Obiad popijałem kilkoma piwami. Meczyk, jakiś film przyrodniczy i spać. Przy wzroście 182 centymetrów ważyłem 108 kilo. Po wejściu na trzecie piętro dyszałem jak po maratonie. Jasne, raz na rok po urodzinach obiecywałem sobie, że się za siebie wezmę. Kilka razy posunąłem się nawet do tego, że kupiłem karnet na siłownię.

Niestety, od samego posiadania karnetu brzuch nie malał. W swoim lenistwie posunąłem się tak daleko, że trzymałem koło kanapy lodówkę turystyczną z piwem – żeby się nie fatygować do kuchni. Wstawałem tylko, żeby iść do toalety. Rok temu Lucek trafił w końcu do hotelu dla psów. Sąsiadka wydała na niego wszystkie oszczędności.

Po dwóch tygodniach pies wrócił wychudzony i jeszcze bardziej nerwowy. To było zaraz po majówce. Wracałem z pracy. Koło drzwi pani Bronki zatrzymałem się zdziwiony. Lucek nie szczekał. Może są na spacerze? Choć to nie ich pora. Rano też cisza. Wieczorem usłyszałem wycie. Przeraźliwe i głośne. Coś było nie tak. Zszedłem piętro niżej. Długo dzwoniłem. Nikt nie otwierał. Pies drapał w drzwi.

Zrozumiałem, że coś się stało. Przyjechała straż, policja i pogotowie

Wyważyli drzwi. Pani Bronisława leżała w kuchni na podłodze. Jeszcze żyła, ale lekarz powiedział, że to pewnie wylew, i po takim czasie szanse, że wyzdrowieje, są prawie żadne. Pojechałem z nią do szpitala. Wiedziałem, że jest wdową i nie ma dzieci. Jej jedyną rodziną był daleki kuzyn mieszkający w Chorzowie. Ale nie znałem jego telefonu. Sąsiadka zmarła nad ranem.

Przygnębiony wróciłem do domu. Już na parterze usłyszałem skomlenie. Lucek. Na śmierć o nim zapomniałem. Pewnie w całym tym zamieszaniu uciekł na klatkę. Pies leżał na wycieraczce mieszkania właścicielki. Cicho pojękiwał. Gdy podszedłem, nie zaczął warczeć. Położył uszy po sobie.

Po raz pierwszy dał mi się pogłaskać. Zabrałem go do domu. Był bardzo głodny. Podzieliłem się z nim klopsikami ze słoika i kaszą. Do obroży Lucka przywiązałem kawałek sznurka. Smycz była w zaplombowanym mieszkaniu sąsiadki. Chciałem zabrać psa na spacer, zanim zdecyduję, co dalej z nim zrobić. Ale pod drzwiami pani Broni Lucek się położył. I nie chciał iść dalej. Ścisnęło mnie w gardle.

Zrozumiałem, że właścicielka była dla niego całym światem. Udało mi się w końcu zaciągnąć go na dwór. Z powrotem wniosłem go na rękach. Zadzwoniłem do paru kumpli, ale nikt nie chciał podstarzałego kundla. Nie miałem wyjścia. W schronisku powiedzieli, że działają do osiemnastej. I oczywiście, jak nie ma innego wyjścia, to go przyjmą. Zaniosłem Lucka do samochodu i wsadziłem do bagażnika. Gdy otworzyłem drzwi, siedział już na fotelu pasażera i na mnie patrzył.

– Tu chcesz jechać? W porządku, niech będzie – mruknąłem.

Po drodze Lucek ciekawie przyglądał się ulicom, ludziom, samochodom. Z panią Bronią nigdy nie chodził dalej niż na nasze podwórko i park. Na parkingu koło schroniska Lucek nagle się położył na fotelu. Zza uchylonych okien słuchać było ujadanie dziesiątek psów.

– Lucek, musisz tu zostać. Twoja pani nie żyje – zagadnąłem i wyciągnąłem do psa rękę.

A on zaczął mnie po niej lizać i cicho skamleć. Nie dałem rady. Zapaliłem silnik i wróciliśmy do domu. Pod drzwiami pani Broni Lucek się zatrzymał i zaskamlał, ale dał się zaprowadzić piętro wyżej.

To co. Będziemy teraz kumplami? – zapytałem Lucka w domu. – Żadnego warczenia i podgryzania?

W odpowiedzi pies wskoczył na kanapę i położył mi łeb na udzie.

Tak zostałem właścicielem Lucka

Następnego dnia po drodze z pracy zaszedłem do sklepu. Kupiłem posłanie, miskę, karmę i smycz. I książkę o wychowaniu psów. Po miesiącu ćwiczeń Lucek przestał warczeć na ludzi. Z psami do dziś bywa różnie. Okazało się, że uwielbia ganiać za piłką. I biegać. Przez niego kupiłem buty do biegania. Wieczorem zamiast spacerować – truchtamy. Latem po raz pierwszy od dawna wszedłem na wagę. Dziewięćdziesiąt pięć kilo. Dwucyfrowej wagi nie miałem od lat!

Ostatnio ważyłem już tylko osiemdziesiąt osiem. Wymieniłem całą garderobę. Wieczorem z Luckiem robimy już po dziesięć kilometrów. Bez zadyszki. Za to po takiej przebieżce pies śpi jak zabity do siódmej rano. Zacząłem korzystać wreszcie z karty na siłownię. W internecie znalazłem ofertę; „Weekendowe spacery integracyjne dla psów”. Co jak co, ale integracja Luckowi przyda się na pewno – uznałem. Byliśmy na pierwszym spacerze tydzień temu. Luckowi poszło tak sobie, ale ja bardzo miło zacząłem się integrować z panią Jolą, właścicielką trzyletniej Sary. „Sara się dopytuje, czy Lucek będzie w sobotę na spacerze” – takiego esemesa dostałem przed chwilą. Oczywiście okraszonego na końcu buźką z przymrużonym okiem. „Jasne, Lucek już się nie może doczekać. Przebiera wszystkimi czterema łapami!” – odpisałem. 

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Już przed ślubem prowadziłem podwójne życie. Moje kochanki to głównie mężatki
Uciekłam od męża alkoholika do swojej pierwszej miłości. To był błąd...
Gdy straciłem pracę, zostałem kurą domową. To wstyd, ale odpowiada mi ta rola

Redakcja poleca

REKLAMA