Z Michałem spotykamy się już od ponad trzech lat. Niedawno mi się oświadczył. Tak się jednak złożyło, że jeszcze nigdy nie byłam w jego rodzinnym domu. Oboje studiujemy – ja pedagogikę, on logistykę. Początkowo mieszkaliśmy w akademiku. Ja dzieliłam pokój z kumpelą z roku, a mój chłopak z kolegą, którego zna jeszcze z czasów liceum.
Michał był prawdziwą duszą towarzystwa
To właśnie tam się poznaliśmy. Michał od razu zrobił na mnie duże wrażenie. Nie, nie, mój chłopak nie jest klasycznym przystojniakiem prosto z siłowni. Ma jednak niesamowity uśmiech i świetne poczucie humoru, które zjednuje mu ludzi. Gdziekolwiek się pojawi, od razu wokół niego tworzy się cała grupa.
Dokładnie tak samo było podczas tej pamiętnej imprezy, gdy wpadł mi w oko. Zwróciłam na niego uwagę od razu po przekroczeniu pokoju, w którym odbywało się spotkanie.
– A kim jest ten wysoki blondyn stojący koło okna? – zapytałam przyjaciółki, z którą przyszłam.
– Nie wiesz? To Michał. Taki nadworny wodzirej każdej studenckiej imprezy – odpowiedziała Monika, zerkając w jego stronę. – Wiesz, on zawsze potrafi rozkręcić każde towarzystwo.
– Jednym słowem: bawidamek i przebojowy chłopak – rzuciłam ze zrezygnowaniem, bo nie lubiłam ludzi, którzy przyszli na studia tylko po to, żeby na okrągło imprezować i wyrywać panienki.
– A gdzie tam. To wcale nie taki typ. Pisze do uczelnianej gazetki, prowadzi program w rozgłośni radiowej nadającej w akademiku, działa w studenckim samorządzie, pomaga w miejscowym schronisku dla zwierząt… – zaczęła wyliczać Monia, a ja robiłam wielkie oczy.
– Hm… Aktywista, tak?
– Nie, po prostu sympatyczny chłopak, który zawsze lubi być w ruchu. A co, wpadł ci w oko? – mrugnęła do mnie i złapała za rękę, ciągnąc w stronę grupki i nie zważając na moje protesty.
Okazało się, że ten chłopak to naprawdę jest fajny. Wcale nie żaden pozer czy dyżurny błazen – jak wcześniej podejrzewałam. Wystarczyło kilka spotkań, żebym przepadła. Szybko zostaliśmy parą. Przyznam, że początkowo nieco grzałam się w towarzyskiej popularności mojego chłopaka.
Świetnie się dogadywaliśmy
Z czasem jednak zaczęliśmy traktować nasz związek naprawdę poważnie. Po kolejnych wakacjach wyprowadziliśmy się z akademika i wynajęliśmy wspólnie malutką kawalerkę. Wreszcie mieliśmy nieco prywatności i dużo więcej czasu dla siebie. Nie będę kłamać, że nie spodobało mi się wracanie do naszego domu – jak zaczęliśmy nazywać wynajęte lokum. I nawet uniknęliśmy charakterystycznych dla docierającego się związku kłótni o niepozmywane naczynia, pustą lodówkę czy nieposkładane pranie.
Okazało się bowiem, że mój chłopak ma w domu dwóch braci i całkiem odpowiedzialną mamę, która przed wyjazdem na studia nauczyła go tego i owego. To znaczy dbania o mieszkanie i odpowiedzialności za siebie. Łazienkę i kuchnię sprzątaliśmy na zmianę. Michał potrafił też gotować, dzięki czemu niejednokrotnie po ciężkim dniu na uczelni czekały na mnie parujące pyszności na stole.
Tak się jednak złożyło, że w rodzinnym domu mojego chłopaka nigdy nie byłam. Michał pochodzi z Podkarpacia, a my studiujemy w Wielkopolsce. Dlaczego wybrał uczelnię akurat tutaj? Ponoć początkowo miał mieszkać u jakiejś starszej ciotki i oszczędzać w ten sposób na czynszu. Jednak nie dogadywał się ze starszą panią, dlatego, gdy tylko udało mi się dostać stypendium, przeniósł się do akademika.
Ja mieszkałam około sześćdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie studiowaliśmy, dlatego szybko zabrałam Michała do siebie. Jego rodziców poznałam dopiero tuż po oświadczynach. Ale to oni wpadli na weekend do naszego wynajętego mieszkanka.
– To okazja, żeby mama mogła pobiegać po galerii. Przy okazji zobaczą, jak mieszkamy – tłumaczył mi, gdy planowaliśmy to spotkanie.
Przyszli teściowie zrobili na mnie całkiem dobre wrażenie. Może nie zapałałam do nich ogromną miłością, ale w końcu obie strony były zestresowane, dlatego nie liczyłam na wiele. Zjedliśmy wspólny obiad, pozwiedzaliśmy miasto, wyszliśmy nawet we czwórkę do kina. Było dość sympatycznie, dlatego byłam pewna, że nasze przyszłe stosunki będą poprawne.
Zaproszenie bardzo mnie ucieszyło
Zaproszenie na całe święta do domu narzeczonego potraktowałam więc jako fajny gest w moją stronę. Byłam pewna, że w ten sposób chcą podkreślić, że już niedługo będę należeć do rodziny i wypadałoby w końcu ich odwiedzić. Nawet moim rodzice doszli do podobnego wniosku i nie protestowali, że pierwszy raz spędzą Wigilię beze mnie.
– Przyjedzie babcia Helenka z ciocią Zosią i wujkiem Staszkiem. Na dwa tygodnie przylatuje z Anglii Justyna z mężem i Kamilkiem, więc damy radę – uśmiechnęła się mama. – Owszem, wolałabym, żebyśmy tego dnia byli, jak zawsze, w komplecie. Ale takich zaproszeń się nie odrzuca – dodała i obiecała, że zamrozi mi swój popisowy bigos, który kocham od dzieciństwa.
I tak dwudziestego pierwszego grudnia wyruszyliśmy do Michała na Podkarpacie. Jego rodzice mieszkali na obrzeżach niewielkiego miasteczka.
– To właściwie takie siedlisko, bo wokół są tylko lasy i pola. Do najbliższego sąsiada jest około pięćset metrów. Owszem, widać inne domy z okien, ale są na tyle oddalone od naszej posesji, że to prawie odludzie – śmiał się mój chłopak, gdy podziwiałam zdjęcia w telefonie, które mi pokazywał.
Dom był naprawdę uroczy. Cały z drewna, z przepiękną werandą i ogromnym owocowym sadem. Już wyobrażałam sobie, że Boże Narodzenie w takim miejscu rzeczywiście będzie magiczne. Bo czy może być coś piękniejszego niż święta na ogromnej posesji otoczonej pokrytymi szronem koronami drzew? Marzyłam, że uda się nam nawet zorganizować kulig i ognisko.
Eh, ale byłam naiwna. Okazało się, że moje wyobrażenia niewiele miały wspólnego z rzeczywistością. Owszem, okolica była naprawdę piękna, ale rodzina mojego narzeczonego nie do końca przypadła mi do gustu. Teraz zastanawiam się, jak ten chłopak w ogóle wyrósł na tak pozytywnego, otwartego i sympatycznego człowieka, gdy został wychowany w tak napiętej atmosferze.
Marzyła mi się rodzinna Wigilia
Z rodzicami Michała mieszkają jego dziadkowie i starszy brat z żoną i dwójką dzieciaków. Dom jest jednak duży i wydaje mi się, że spokojnie mogliby funkcjonować w nim wspólnie, nie wchodząc sobie zbytnio w drogę. Ale do tego potrzebne byłoby odrobinę chęci, których tutaj najwidoczniej nie ma.
Wyobrażałam sobie, że zasiądziemy wszyscy przy ogromnym stole nakrytym białym obrusem, wręczymy prezenty, będziemy śpiewać kolędy i delektować się przysmakami.
– Są u was jakieś regionalne potrawy na Wigilię? No wiesz, coś oprócz typowych uszek z grzybami i barszczem, karpia i tak dalej? – spytałam Michała jeszcze przed wyjazdem.
– Babcia gotuje taki biały barszcz z prawdziwkami i kaszą. W dzieciństwie bardzo mi smakował, ale mama go nie cierpi, dlatego u niej na kolacji się go nie podaje – powiedział po długim namyśle.
Już wtedy powinny mnie zastanowić te słowa, ale w podekscytowaniu nie zwróciłam na nie większej uwagi. A szkoda, bo chyba nie plątałabym się w ogóle w tę wizytę. Dopiero na miejscu zaczęłam dostrzegać dziwną atmosferę. Pani Basia przygotowała nam dawny pokój mojego chłopaka, który teraz został przerobiony na jakiś składzik, bo na środku stało biurko, a tuż przy ścianach były poukładane skrzynki z zabawkami i jakieś pudełka. Nieco mnie to zdziwiło, ale machnęłam ręką. W końcu doliczyłam się, że w tym domu mieszka osiem osób, więc miejsca na szpargały rzeczywiście może brakować.
Atmosfera od początku była bardzo napięta. Okazało się, że nie będzie żadnej wspólnej kolacji wigilijnej. To znaczy będą, ale… trzy.
– Babcia z dziadkiem zawsze Wigilię spędzają u siebie na dole – poinformował mnie Michał. – Tak jest odkąd pamiętam. W dzieciństwie biegałem do niej na ten barszcz, ale później mama mi zabroniła – dodał, a ja mnie rozszerzyły się oczy ze zdziwienia.
Tomek z żoną i dzieciakami również przygotowywali święta oddzielnie.
– Marta kocha gotować i twierdzi, że najlepiej czują się tylko we czwórkę. W pierwszy dzień jadą do teściów.
Okazało się więc, że na kolacji będziemy sami z rodzicami mojego narzeczonego, bo jego młodszy brat nie ma zamiaru wracać na święta. Ponoć pojechał z dziewczyną w góry i mają zamiar wrócić dopiero po Nowym Roku.
W tym domu wszyscy się kłócili
To wszystko wydało mi się naprawdę dziwne. U mnie rodzina zawsze trzymała się razem. Gdy jeszcze żył dziadek, to właśnie u nich spędzaliśmy święta. Przyjeżdżało też rodzeństwo mamy z dzieciakami, dlatego było gwarno i wesoło. Tutaj powietrze można było kroić nożem – takie było gęste.
Pani Basia cały czas narzekała na teściową. Przypadkiem podsłuchałam jej pretensje do Michała, że w ogóle poszedł przedstawić mnie dziadkom. Z synową miała podobny kontakt. Tutaj nadrzędnym tematem było komentowanie każdego kroku drugiej strony. Nawet psy rodzina miała oddzielne i nikt nie dał jeść zwierzakom należącym do kogoś innego. Słychać było wieczne utyskiwanie jednych na drugich.
Uciekłam stamtąd jeszcze przed pierwszą gwiazdką i nie żałuję
Czara goryczy przelała się, gdy usłyszałam pretensje swojej przyszłej teściowej dotyczące tego, że oboje z Michałem planowaliśmy iść po kolacji wigilijnej do jego dziadków z prezentami. Doszłam do wniosku, że szkoda spędzać świąt w takiej atmosferze i zwyczajnie uciekłam stamtąd jeszcze przed pierwszą gwiazdką.
Teraz się nie dziwię, że narzeczony wcale nie miał ochoty zabierać mnie do swojego rodzinnego domu wcześniej, a spotkanie z rodzicami wolał zorganizować u nas. Nie mam pojęcia, jak dalej będą układać się nasze stosunki. Jestem jednak pewna, że do ich domu nie mam ochoty szybko wracać.
Iza, 24 lata
Czytaj także:
„Mąż wiecznie robił mi pod górkę. Bezczelny drań umarł i zostawił mnie z długami. Mam karmić dzieci zupą z mchu i kurzu?”
„Mój wieczór panieński przejdzie do historii. Przez jedną głupotę straciłam miłość, pieniądze i honor”
„Biznes to dla mnie priorytet, bo muszę wykarmić rodzinę. Mało brakło, a syn zamiast w piłkę, kopnąłby mnie w tyłek”