„Podczas jazdy motocyklem zawsze byłem przesadnie ostrożny. Jeden raz chciałem zaszaleć i prawie zginąłem”

Wypadek motocyklowy fot. Adobe Stock
Zawsze byłem przesadnie ostrożny. Tylko ten jeden jedyny raz pozwoliłem sobie na odrobinę szaleństwa. To wystarczyło.
/ 26.03.2021 08:20
Wypadek motocyklowy fot. Adobe Stock

Moją pasją są motocykle. Jest coś niesamowitego w mocy silnika, osadzonego na dwóch kołach. W rajdzie przed siebie, gdy od niebezpieczeństwa odgradza cię tylko szyba kasku i skórzana kurtka. Pędzisz setką i składając się do zakrętu, widzisz, jak świat zwalnia, czujesz, jak twoje serce przyśpiesza.

Byłem typową „trzęsidupą”

Można by pomyśleć, że ktoś, kogo stać na takie ryzyko, w życiu też jest odważny i nic nie stanowi dla niego większego problemu. Jednak moje relacje z rówieśnikami, nawiązywanie kontaktów z dziewczynami – nie wyglądały najlepiej. Nie miałem dobrej „gadki” ani superwyglądu, nie mogłem się też pochwalić żadnym talentem. Byłem życiowym asekurantem. Może dlatego tak pociągały mnie motocykle, bo oferowały wolność, której na co dzień nie czułem.

Pierwszy motor kupiłem za zarobione podczas wakacji pieniądze. Miałem dziewiętnaście lat i piętnastoletnia yamaha była spełnieniem moich marzeń. Każdy odłożony grosz inwestowałem w naprawę lub benzynę. Dzięki nowej pasji powiększyło się moje grono kolegów, a właściwie zacząłem mieć jakichś bliższych znajomych. Organizowaliśmy wspólne wypady za miasto albo spotykaliśmy się na skwerze, gdzie rozmawialiśmy do późna o naszych maszynach.

Jednak nadal byłem postrzegany jako ktoś przesadnie ostrożny. Unikałem ryzyka podczas jazdy i zwracałem uwagę na kwestie bezpieczeństwa przy każdej okazji. Wystarczyło, że na początku mojej motocyklowej przygody z powodu braku wprawy wywróciłem się kilka razy. Nie były to groźne sytuacje, ale skoro po wywrotce na parkingu miałem sine plecy, to co by było, gdybym się wyłożył na autostradzie? Niepotrzebne ryzykowanie zdrowia i życia, by poczuć większy dreszczyk emocji i silniejszy przypływ adrenaliny, kompletnie mnie nie kręciło.

Znajomi z paczki czasem nabijali się ze mnie i nazywali trzęsidupą, ale żartobliwie, nie po to, by nakłonić mnie do jakichś niebezpiecznych akcji. Sami doskonale wiedzieli, czym kończy się nieodpowiedzialna jazda. Każdy miał na koncie bolesną wywrotkę, każdy też słyszał o kimś, kto przeszarżował i w efekcie ostro się poobijał, został kaleką albo nawet zginął. Kilku idiotów niszczyło innym motocyklistom wizerunek, przez co zwali nas „dawcami organów”. Przeważająca większość unikała jednak groźnej brawury.

Niemniej ja zachowywałem się nazbyt ostrożnie, jakbym cały czas kroczył po polu minowym. Taki już byłem, w życiu i na drodze. I nic nie mogłem na to poradzić, chociaż zdawałem sobie sprawę, że z takim podejściem wielkiej kariery nie zrobię. Nawet dziewczyny nie poderwę, zwłaszcza takiej, na której mi zależało. Owszem, była taka. Niestety, obawa przed odrzuceniem kazała mi się trzymać na dystans. Lęk przed porażką to zmora, której ulegałem, jakby ktoś rzucił na mnie klątwę.

Dlatego też mimo opinii, że niezły ze mnie mechanik, z wyczuciem i papierem technika samochodowego, mimo zachęt, abym otworzył własny warsztat, zamiast tyrać u kogoś – nie umiałem się zdecydować na ten krok. Bałem się przegranej, długów, i sparaliżowany tym lękiem, nie robiłem nic. Kto by pomyślał, że szansę da mi wypadek, że odważę się na ryzyko po zajściu, w którym mogłem zginąć…

Zazdrościłem mu i motocykla i dziewczyny

Mój kuzyn, młodszy o kilka lat, niestety zaraził się ode mnie pasją do motocykli, i kiedy tylko już mógł, zapisał się na kurs nauki jazdy. „Niestety”, bo był inny niż ja. Studziłem jego emocje, ale niespecjalnie się przejmował moim gadaniem. Akurat grzebałem przy swoim starym motocyklu, gdy zjawił się Paweł z nowiną.
– Niezła maszyna jest do kupienia!
– No i? – mruknąłem bez entuzjazmu.
Wiedziałem, że chciał kupić motocykl jak najszybciej, aby móc go dosiąść, gdy tylko zda egzamin. Bałem się ewentualnych skutków tej popędliwości.
– Pojedź ze mną. Jakbym się zdecydował, to go przyprowadzisz, okej?
– Pewnie. Nie waż się sam na niego wsiadać. Zrozumiano?
– Jasne, przecież dlatego cię proszę…

Wyruszyliśmy następnego dnia rano, aby około południa dotrzeć na miejsce. Starszy gość sprzedawał motocykl z polecenia syna, który pracował za granicą. Ojczulek niewiele wiedział, więc sam oceniłem stan maszyny. Silnik odpalił bezproblemowo, motocykl nie nosił śladów poważniejszej krasy i był zadbany. Krótko mówiąc: okazja. Problem polegał na czym innym. Niedoświadczony Paweł porywał się na sportową hondę o mocy silnika ponad 100 koni mechanicznych. Na swój pierwszy w życiu motocykl nie mógł chyba wybrać niczego bardziej niebezpiecznego. Ja zaczynałem na maszynie, która miała połowę tej mocy, a i tak wydawała mi się zbyt mocna dla nieopierzonego jeźdźca. Zwłaszcza tak narwanego jak Paweł.

Oczywiście smarkacz nie chciał mnie słuchać, zakochał się w hondzie od pierwszego wejrzenia i nie zamierzał jej sobie odpuścić. Fakt, maszyna była piękna, czarno-szara, bez najmniejszej skazy na lakierze. Robiła wrażenie już z daleka. Wróciłem nią do domu, tak jak obiecałem. Jazda była czystą przyjemnością, a przyśpieszenie wyrywało nadgarstki. Sam chętnie bym przyjął taki motocykl, ale dla Pawła to było zbyt wielkie wyzwanie jak na początek.

Doprowadziłem mu ją pod dom i podziwiałem, czując niepokój i zazdrość, kiedy niespodziewanie pojawiła się Milena. Dziewczyna, w której od dawna się podkochiwałem, ale nie miałem śmiałości, by zaprosić ją na randkę.
– Hej, ale maszyna! – Milena zrobiła wielkie oczy. – Kupiłeś sobie nowy motocykl? – zwróciła się do mnie, bo wciąż stałem w kurtce i z kaskiem pod pachą.
– Dziecinko, to moja maszyna – odparł dumny jak paw Paweł, zanim zdążyłem otworzyć usta. – Jak się nie boisz, to właśnie zbieram zapisy na przejażdżkę. Kolejka chętnych laseczek już się ustawia, ale specjalnie dla ciebie wygospodaruję wolną godzinkę. Matko, skąd on brał takie teksty?
– Nie rozpędzaj się. Ja przyjechałem tą hondą, ty nawet prawka nie masz. Nikogo na razie wozić nie możesz, nawet siebie. Musiałem to wyjaśnić, dla dobra Mileny.
– Nie zachowuj się jak pies ogrodnika – odbił piłeczkę Paweł. Drań. Wiedział, że Milena nie jest mi obojętna, a mimo to brnął w ten głupi podryw.

Może robił mi na złość, może chciał mnie sprowokować, nie wiem.
– Okazja czyni złodzieja – kontynuował. – A ja mam ochotę skraść to oto dziewczę, choćby na godzinkę, nie mówię, że dziś… – popatrzył się na nią tym swoim słodko-kpiącym wzrokiem, błysnął zębami w czarującym uśmiechu i… szlag by to trafił, podziałało! Dała mu swój numer, by zadzwonił, jak już zrobi prawo jazdy. A ja stałem jak ten kołek w płocie. Za jakie grzechy Bóg pokarał mnie takim kuzynem? Nie dość że gorączka, to jeszcze podrywacz.

Ja przy dziewczynach traciłem rezon do reszty, a do niego panny lgnęły jak muchy do miodu. Nawet Milena, która była od niego starsza i wydawała się rozsądna. A jeśli ona naprawdę się z nim umówi? I jak coś z tego wyjdzie? Czułem się tak, jakby Paweł wbił mi nóż w plecy! Może dlatego nazajutrz poprosiłem go, by pożyczył mi swoją hondę na przejażdżkę testującą. W ramach rewanżu i dla poprawy humoru. Nawet słowem nie zaprotestował. Może sam czuł, że przeholował?

Dał mi kluczyki, nie pytał, na jak długo jadę. Powiedział tylko, żebym schował maszynę do garażu, jak już wrócę. Wskoczyłem na siodełko i ruszyłem przed siebie. Po wizycie na stacji paliw pokręciłem się chwilę po mieście w nadziei, że może spotkam Milenę. Facet na hondzie od razu ma dziesięć punktów w męskości więcej, jak twierdził Paweł. Ale Milena nie czekała, żebym mógł się przed nią popisać.

Nieco zawiedziony, mimo wszystko, odpuściłem sobie szpanowanie i obrałem trasę po okolicznych miasteczkach. Postanowiłem zrobić siedemdziesiąt kilometrów po dobrych drogach ze sporą ilością zakrętów. Wymarzona trasa dla kogoś, kto umie jeździć, i choć raz chce ciut zaszaleć. Agresywnie pokonywałem kolejne kilometry. To nie był mój styl jazdy, ale honda szła jak po sznurku, a ja pewnie brałem zakręt za zakrętem.

Jeden raz zaszalałem. O jeden za dużo

Przyśpieszając, czułem się jak w odrzutowcu na pasie startowym. Wszelkie zmartwienia, wątpliwości, kompleksy zostały gdzieś daleko za mną. Na dłuższym odcinku prostej drogi zacząłem się nawet ścigać z kierowcą sportowego bmw i po krótkim sprincie przez las udowodniłem swoją wyższość. Osiągnąłem tam prędkość ponad dwustu trzydziestu kilometrów na godzinę, co było moim osobistym rekordem. Duma mnie rozpierała.

Skręciłem w kolejną drogę krajową i wtedy zaczęły się kłopoty. Jakiś dziadek wyjechał mi autem z bocznej drogi wprost pod koła. Refleks oraz fakt, że nic nie jechało z naprzeciwka, uratowały mi skórę. Za to moje obawy wróciły ze zdwojoną siłą. Co by było, gdyby coś wyjechało z boku podczas mojego wyścigu z bmw? Zresztą w lesie zawsze może wyskoczyć na jezdnię dzik albo jeleń. I co wtedy?

Potem przypomniała mi się sytuacja z Mileną. Żadna honda nie zrobi ze mnie bohatera. Co z tego, że ją przyprowadziłem, skoro numer telefonu dała Pawłowi, bo ja nie miałem nawet odwagi, by się do niej bezpośrednio odezwać? Palant! Robiłem sobie wyrzuty, że jestem do bani, że nie potrafię przezwyciężyć swojej cholernej nieśmiałości i braku pewności siebie. Byłem na siebie wściekły, czułem się jak pies przykuty łańcuchem do swej budy, skazany na tę bezpieczną budę do końca życia. Dłoń mimowolnie odkręciła manetkę.

Nim się zorientowałem, znowu pędziłem ponad setkę pustą drogą. Już sto pięćdziesiąt. Szybko, ale warkot silnika jak nic innego przynosił mi radość oraz ukojenie. Na wyższych obrotach grał po prostu pięknie. Zbliżając się do kolejnej wsi, odpuściłem gaz i pozwoliłem hondzie wytracić prędkość. Przede mną był łagodny zakręt, który prowadził przez całą długość wsi. Byłem już spokojniejszy, chwila szaleństwa pozwoliła mi rozładować część negatywnych emocji…

Nagle dostrzegłem, że zakręt w połowie długości ostrzej się zawija, na dodatek pośrodku wybudowano wysepkę! Pochylony, zbyt rozpędzony na taki wiraż, zacząłem instynktownie hamować. Mimo ogarniającej mnie paniki próbowałem się ratować i wjechałem na przeciwległy pas, gdzie było więcej miejsca. Jadący z naprzeciwka kierowca rodzinnego peugeota niemal stanął w poprzek drogi, chcąc uniknąć czołowego zderzenia. Potem widziałem już tylko barierki przed przejściem dla pieszych, ku którym nieuchronnie pędziłem…

Uderzenie było potwornie silne, rzuciło mną jak szmacianą lalką. Ocknąłem się w trawie, kilka metrów dalej. Przeleciałem przez barierki, chodnik, cudem ominąłem kiosk. Wokół mnie stała już grupka ludzi. W szoku poderwałem się na równe nogi i rozejrzałem wkoło. Motocykl leżał przewrócony na środku jezdni, wokół walało się pełno części. Trzy słupki przed przejściem, złamane u podstawy, wisiały na łańcuchach. Rozbita maszyna tarasowała drogę, już robił się mały korek, więc podszedłem i spróbowałem ją podnieść. Matko Boska! Przeszył mnie potworny ból w lewej ręce.

Spojrzałem w dół i zobaczyłem, jak krew wysącza się z pomiędzy ochronnych wstawek na rękawicy. Nie zemdlałem, ale niewiele brakowało. Ktoś odwiózł mnie do szpitala. Ponoć nalegałem, aby nie wzywać pogotowia. Nie chciałem afery, procedur, policji i całego tego zamieszania, jakby to ode mnie zależało. Ból w ręce był otępiający, nie pozwalał mi myśleć jasno. Przecież doszło do wypadku, spowodowałem zagrożenie na drodze, mogłem kogoś zranić. Choćby kierowcę i pasażerów peugeota. Chryste…

W szpitalu podałem numer do ojca, który niebawem się zjawił. Policja też przyjechała, zarządziła pobranie krwi i spisała moje zeznania. Nie zamierzałem ściemniać. Przyznałem, że jechałem nieco za szybko jak na taki zakręt. Byłem gotowy przyjąć karę, jaką uznają za stosowną. Nie byłem pijany ani naćpany, co wykaże badanie krwi. Może skończy się na mandacie i punktach karnych, może dostanę kolegium. Nie miałam pojęcia. Czekała mnie operacja, ale grunt, że przeżyłem, i że nikomu nic się nie stało.

Paweł przyjechał po południu ze swoimi rodzicami. Dowiedział się o wszystkim od mojego ojca, który w międzyczasie udał się z przyczepką po wrak motocykla. Wszyscy zapewniali mnie, że motocykl to nie problem, najważniejsze, że żyję. Niby racja, ale i tak czułem się podle. Zniszczyłem taką wspaniałą maszynę… W głowie miałem jeden wielki chaos.

Śmierć dosłownie zajrzała mi w oczy na tym zakręcie. Los ze mnie zadrwił w okrutny sposób. Całe życie starałem się unikać ryzyka i niebezpiecznych sytuacji, ale widać tak się nie da. Kiedy budziłem się po narkozie, cały wypadek przeleciał mi przed oczami niczym film w zwolnionym tempie. Nie pamiętam wielu sytuacji, w których bym płakał, a wtedy rozkleiłem się jak dziecko. Jednocześnie coś we mnie pękło. Przestałem się bać. Bo co mi przyszło z asekuranctwa? Nic dobrego.

Paradoksalnie, właśnie będąc blisko śmierci, zacząłem doceniać życie. Zrozumiałem, że ciężko przez nie przejść, jeśli chce się uważać na każdy krok. Przecież patrząc wciąż pod nogi, mogę wleźć na drzewo i rozbić głowę. A już z całą pewnością, trwając w takiej pozycji, nie zdołam dostrzec  nieba nad sobą. Czy takie życie w ogóle miało sens? Czy było raczej marnowaniem czasu i przegapianiem szans? Miałem trzy złamania kości w lewej ręce, w tym jedno otwarte. Istniała obawa, że stracę czucie w dwóch palcach, ale na szczęście operacja przebiegła pomyślnie. Będę musiał sprzedać swoją yamahę, aby zwrócić kasę za zniszczoną hondę. Dobrze, że mój niemal zabytkowy motocykl posiada porównywalną wartość.

Paweł nie ma żalu, w każdym razie tak twierdzi. Sporo znajomych odwiedziło mnie w szpitalu i wszyscy mówili, że miałem wyjątkowego pecha. Przecież mnie znają, wiedzą, jaki jestem ostrożny. Nikt mnie nie obwinia, nie oskarża o nierozsądek, ale ja wiem swoje. To los dał mi prztyczka w nos. A zarazem otworzył oczy. Przyszła też Milena i nie ukrywała, że bardzo przejęła się moim wypadkiem. Płakała i wyzywała mnie od kretynów. To było naprawdę słodkie. Co więcej, wyznała, dlaczego dała numer telefonu Pawłowi – miała nadzieję, że to ja z niego skorzystam. Bo ile można czekać, jak wykrzyczała mi z pretensją.

Czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Otarłszy się o śmierć, zrozumiałem, że żyje się raz, i że drugiej szansy nie będzie. Przede mną długa rekonwalescencja, ale wiem, że dam radę. Z Mileną u boku pokonam każdy zakręt na swojej drodze… 

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Moja synowa to znana ginekolożka, która ma problemy z własną płodnością
Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa, ale i tak nie mam spokoju
Próbowałam żyć w chorym trójkącie - ja, Adam i jego matka

Redakcja poleca

REKLAMA