Jeszcze rok temu moje życie było szczęśliwie i ustabilizowane. Dopiero co skończyłam 40 lat, miałam ugruntowaną pozycję zawodową, kochającego męża u boku i córkę w elitarnej szkole. I wtedy w gabinecie lekarskim usłyszałam wiadomość, która przewróciła ten świat do góry nogami: rak lewej piersi.
W końcu onkolog zalecił całkowitą mastektomię. Stwierdził, że tylko w ten sposób można ograniczyć ryzyko przerzutów do minimum. Byłam przerażona. Bałam się choroby, oszpecenia i tego, że zostanę sama. Byłam przekonana, że gdy stracę pierś, Piotr mnie porzuci. Ta myśl omal doprowadziła mnie do szaleństwa. Nawet przyznałam mu się do tego. Spojrzał na mnie zdumiony.
– Co ci przyszło do głowy? Dla mnie zawsze będziesz najpiękniejszą i najatrakcyjniejszą kobietą na świecie – powiedział i przytulił mnie mocno.
Po prostu nie chcę, żebyś oglądał mnie nago
Prawdę mówiąc, te słowa mojego męża wcale mnie nie uspokoiły. Naczytałam się w internecie opowieści o kobietach których mężczyźni najpierw deklarowali wsparcie, a potem odchodzili, bo nie potrafili poradzić sobie w nowej sytuacji. Myślałam, że u mnie będzie podobnie. Wbrew moim obawom Piotr zachowywał się wspaniale. Po operacji był przy mnie przez cały czas.
Brał wolne w pracy, żeby zawieźć mnie na badania, do lekarza, przejął na siebie większość domowych obowiązków. I na każdym kroku powtarzał, że razem przez to przejdziemy, że wszystko będzie dobrze. Nie podzielałam jego optymizmu. Ba, denerwował mnie! Jak miało być dobrze, skoro straciłam cząstkę siebie, najważniejszy atrybut kobiecości. Stawałam przed lustrem, patrzyłam na swoje odbicie i łzy płynęły mi ciurkiem po policzkach.
Z jednej strony miałam piękną pierś, a z drugiej obrzydliwą ranę która z czasem zamieniła się w równie ohydną bliznę. Czułam się brzydka, wybrakowana… Nie jak kobieta, ale dziwoląg. Nie chciałam, żeby mąż oglądał moje okaleczone ciało. Wymyśliłam sobie, że jak zobaczy mnie nago, to nabierze do mnie obrzydzenia. Nie wierzyłam, że mogę być jeszcze dla niego atrakcyjna, pociągająca. Pamiętam, jak niedługo po operacji brałam prysznic. Piotr niespodziewanie wszedł do łazienki. Spanikowana zakryłam się ręcznikiem.
– Wynoś się stąd natychmiast! – wrzasnęłam histerycznie.
– O co ci chodzi? Wcześniej ci to nie przeszkadzało – był zdumiony.
– Ale teraz przeszkadza! Won! – aż się trzęsłam ze zdenerwowania.
Od tamtej pory zamykałam drzwi do łazienki na klucz. Nie chciałam więcej takich niespodzianek. Nie pozwalałam się dotykać, nie miałam ochoty na seks, mimo że zanim zachorowałam, kochaliśmy się przynajmniej kilka razy w tygodniu. Śmialiśmy się nawet, że mimo piętnastoletniego stażu małżeńskiego, zachowujemy się jak nowożeńcy. A teraz? Nic. Zima.
Piotr robił delikatne podchody, próbował się do mnie przytulić. Szybko studziłam jego zapędy. Odwracałam się na drugi bok, mówiłam, że źle się czuję i szczelniej okrywałam się kołdrą. A gdy nie przestawał, nalegał, po prostu wyskakiwałam z łóżka. Mówiłam, że muszę się napić, wziąć leki, poćwiczyć rękę… Wymyślałam coraz to nowe preteksty, byle tylko uciec przed bliskością. Kładłam się dopiero wtedy, gdy mój mąż znużony czekaniem, zasypiał. Początkowo znosił to bardzo cierpliwie. Ale potem moje zachowanie zaczęło go smucić, a w końcu irytować.
Długo nie mówił mi tego wprost, tyle że widziałam to po jego minie, po zwężonych źrenicach, zaciętych ustach, gdy słyszał: nie. Czułam się się z tym okropnie. Przysięgam. Kochałam go i chciałam, żeby był szczęśliwy. Miałam nadzieję, że jeszcze dzień, dwa i w końcu się przełamię. I wszystko między nami będzie jak dawniej. Ale mijały kolejne tygodnie i nic się nie zmieniało. Którejś nocy, gdy znowu odwróciłam się na drugi bok, Piotr nie wytrzymał. Wstał z łóżka i zaczął nerwowo przechadzać się po sypialni. W pewnym momencie się zatrzymał.
– Słuchaj, ja już tak dłużej nie mogę – powiedział. – Byłem cierpliwy, ale mam dość. Albo zaczniemy żyć normalnie, albo… – zamilkł.
– Albo co?
– Albo sobie kogoś poszukam – wypalił, a mnie łzy napłynęły do oczu.
– Nie kochasz mnie już?
– Kocham. Nad życie. Ale zrozum… Jestem mężczyzną, mam swoje potrzeby… – zaczął tłumaczyć.
Ogarnęła mnie wściekłość.
– W takim razie szukaj! Choćby od jutra! Mam to gdzieś! – wrzasnęłam i uciekłam z płaczem do kuchni.
Przesiedziałam tam prawie do rana. Piotr próbował mnie udobruchać, tłumaczył, że tylko tak mu się wymsknęło, że nigdy by mnie nie zdradził, ale nie słuchałam. Zmienił się.
Chyba znalazł sobie kochankę
Nie potrafiłam zrozumieć, jak mógł być tak okrutny i bezwzględny. Przecież był moim mężem, powinien wiedzieć, co przeżywam… A on postawił mi ultimatum, myślał tylko o sobie. Nie odzywałam się do niego przez trzy dni. Dopiero potem złość mi trochę przeszła i dałam się przeprosić. Od tamtej rozmowy minęły trzy miesiące. Przez ten czas mąż ani razu nie wrócił do tematu swoich męskich potrzeb.
Zauważyłam jednak, że zachowuje się inaczej niż kiedyś. Przychodzi z pracy później, częściej bierze nadgodziny, wyjeżdża w delegacje… Już nawet nie próbuje się do mnie zbliżyć. Wieczorem kładzie się do łóżka, rzuca zdawkowo „dobrej nocy”, odwraca się na bok i zasypia. Niby poza tym wszystko jest w najlepszym porządku. Normalnie rozmawiamy, snujemy plany na przyszłość, zajmujemy się córką. Ale mam wrażenie, że Piotr powoli się ode mnie oddala. Czyżby jednak spełnił swoją groźbę i znalazł sobie kochankę?
Jest bardzo przystojnym mężczyzną, kobiety ciągle się za nim oglądają, może więc jedna z nich zaciągnęła go do łóżka… Nie wiem już, co robić. Jestem potwornie zazdrosna. Mam ochotę zrobić mu karczemną awanturę, ale w ostatniej chwili rezygnuję. Boję się, że potwierdzi moje obawy, wykrzyczy mi w twarz, że to moja wina, spakuje się i odejdzie do tamtej. A ja nie chcę go stracić…
Czytaj także:
Poznałam swojego synka, gdy miał 10 lat. Po urodzeniu oddałam go ojcu
Babcia to nie darmowa agencja usługowa. I nie darmowa jadłodajnia
Na wsi nie było dla mnie przyszłości. Rodzice nawet nie przyjechali na mój ślub, bo były żniwa