Wychodząc z osiedlowego spożywczaka, wcisnęłam do kieszeni dżinsów paragon i kupon uprawniający do wzięcia udziału w jakiejś loterii.
– No weź, masz ostatnio szczęście – namawiała znajoma ekspedientka, kiedy naprędce pakowałam do torby banany i upychałam bułki.
Zerknęłam na plakat reklamowy, ukazujący lśniący nowością rower w cudnym miętowym kolorze.
– A co mi tam! Dawaj!
Wracałam do domu z „losem na szczęście” w kieszeni na tyłku i szeroko się do siebie uśmiechałam. Koleżanka zza lady miała rację. Nie chciałam zapeszyć zbytnim chwaleniem się, ale faktycznie, od jakiegoś czasu wszystko układało się w moim życiu, jak należy. Po serii niepowodzeń w końcu odżyłam.
Przede wszystkim przestałam rozpamiętywać rozwód w kategoriach porażki, więcej, stwierdziłam, że cała ta sytuacja wyszła mi na dobre. Rzuciłam się bowiem w wir pracy, co w rezultacie przyniosło mi upragniony awans. Przestałam zaprzątać sobie głowę rzeczami, na które nie miałam realnego wpływu, a skupiłam się na obowiązkach i zadaniach.
– Dzielnie to znosisz – zauważyła moja siostra. – I świetnie wyglądasz, Marzenko. Dawno nie widziałam cię takiej promiennej. Zupełnie, jakbyś się zakochała…
– Zapomnij! – prychnęłam. – Męsko-damskich perturbacji mam po dziurki w nosie.
Szybko odkryłam, że rower to moja pasja
Choć musiałam przyznać siostrze rację: wyglądałam zdecydowanie lepiej niż w schyłkowych czasach małżeństwa. Sama z przyjemnością spoglądałam w lustro, zamiast go unikać. Przez te wszystkie życiowe zawirowania nie wiedzieć kiedy zrzuciłam nadprogramowe kilogramy. Swoje zrobiły też odświeżona fryzura, zmiana koloru włosów i nowy zestaw ciuchów, bo stare na mnie wisiały.
Mogłam się wreszcie „pindrzyć”, jak mawiała kąśliwie moja teściowa, nie obawiając się głupich uwag w stylu, że w moim przypadku wizyta u fryzjera to jak przestawianie leżaków na Titanicu. Takie kwiatki sadził mój mąż. Cóż, niedaleko pada jabłko od jabłoni, choć nie sądziłam, że aż tak blisko. Wylazły z niego takie rzeczy, jakich nigdy bym się nie spodziewała po człowieku, z którym spędziłam dziewięć lat życia. Dlatego nie zamierzałam angażować się w jakiekolwiek bliskie interakcje z mężczyznami. Miałam ich dość na jakiś czas, mocno nieokreślony. Chciałam żyć po swojemu, bez żadnych ograniczeń. I żyłam, i było mi dobrze.
Zabrany ze sklepu kupon włożyłam do kuchennej szuflady, w której trzymałam korespondencję, i szybko o nim zapomniałam. Kiedy kilkanaście dni później okazało się, że zostałam laureatką głównej nagrody w loterii, pomyślałam, że to jakiś żart. Wyrzuciłam całą zawartość szuflady na podłogę w kuchni, by znaleźć kupon, który ponoć miałam mieć, i gdy go znalazłam, uzmysłowiłam sobie, że faktycznie wzięłam udział w konkursie. Przypomniały mi się słowa koleżanki, która mnie do tego skłoniła: masz ostatnio szczęście. No, mam. Kiedyś, cholerka, musiało przyjść, żeby była równowaga.
I by nie spłoszyć dobrego losu, odebrałam moją nagrodę. Nie byłam wielką fanką kolarstwa, ale piękny, nowy rower zrobił na mnie wrażenie i autentycznie cieszyłam się z wygranej. Pomyślałam, że to dobry pretekst, by wprowadzić do mojej „diety” zdrowe nawyki. Odstawiłam zatem samochód do garażu i zaczęłam jeździć do pracy miętowym jednośladem. Tak mi się ta forma podróżowania spodobała, że wkrótce zaczęłam odczuwać niedosyt. Kiedy pojechałam na pierwszą dłuższą wycieczkę za miasto, wiedziałam już, że znalazłam hobby.
Wkrótce jednak zatęskniłam za partnerem, z którym dzieliłabym moją nowo odkrytą pasję.
– Daj mi spokój… Przy trójce dzieci padam na twarz po całym dniu, a ty chcesz mnie wyciągnąć na rower? – marudziła siostra, gdy próbowałam nakłonić ją do tego, by zrobiła coś dla siebie, a jednocześnie dotrzymała mi towarzystwa w pedałowaniu.
Zbliżał się mój urlop, a ja wciąż nie miałam konkretnych planów. Nie chciałam po raz kolejny wpaść jak po ogień do biura podróży i złapać ofertę last minute, żeby tylko wyrwać się gdzieś na tydzień. Czułam, że potrzebuję czegoś innego.
– Nie sądzisz, że to trochę ryzykowne? – wyraziła obawy siostra, kiedy podzieliłam się z nią moim planem.
– Pod jakim względem?
– Zakładając oczywiście, że ktoś w ogóle odpowie na twoje ogłoszenie – tłumaczyła, chodząc po pokoju i żywo gestykulując, co dowodziło, że naprawdę się o mnie martwi – nie będziesz znała tej osoby i…
– To poznam – ucięłam. – Przez pół życia bałam się próbować nowych rzeczy. Koniec z tym.
– Naprawdę odbiło ci na punkcie tego roweru – siostra parsknęła śmiechem.
– Raczej na punkcie życia – mrugnęłam do niej porozumiewawczo. – Najwyższa pora, żeby zacząć się nim cieszyć.
– Tylko obiecaj mi, że będziesz na siebie uważać.
– Obiecuję – powiedziałam z udawaną powagą, unosząc dwa palce jak do harcerskiej przysięgi.
Kto nie ryzykuje ten nie pije szampana
Potem usiadłyśmy razem przy komputerze i skleciłyśmy ogłoszenie, które opublikowałam na jednym z portali dla wielbicieli turystyki rowerowej. Wpadłam bowiem na pomysł, że pojadę rowerem nad morze, ale nie chciałam udać się w taką podróż sama.
Wszyscy wokół odmawiali. Koleżanki z pracy miały swoje plany, poza tym nie pokrywały nam się urlopy. Siostra miała małe dzieci, a reszta dalszych i bliższych znajomych, których obdzwoniłam, przedstawiła setkę innych wymówek. Nie pozostało mi nic innego, jak zaproponować wspólną wycieczkę komuś, kogo jeszcze nawet nie znałam. Czułam jednak, że dobrze trafię. Przecież ostatnio dopisywało mi szczęście. A potrzebowałam obecności drugiego człowieka, rozmów o wszystkim i o niczym, uczucia przyjaźni, jaka może połączyć osoby o podobnych zainteresowaniach.
Oczywiście zawsze istniało ryzyko, że pasja pasją, ale wszystko inne będzie nas dzielić i nie polubię się z moją – abstrakcyjną jeszcze – osobą towarzyszącą w podróży. Niemniej, kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije. Czy jakoś tak.
Zgromadziłam niezbędny ekwipunek, kupiłam sakwy na rower, namiot i śpiwór oraz wiele innych akcesoriów. Wciąż jednak brakowało mi osoby, z którą mogłabym pojechać. Traciłam już nadzieję na jakikolwiek odzew, aż tu pewnego dnia…
Otworzyłam rano laptopa, odpaliłam program pocztowy i odkryłam, że przyszedł mail od niejakiego Tadeusza. Dłonie mi drżały, gdy przesuwałam myszką po blacie, by kliknąć ikonkę. Tadeusz przedstawiał się i reklamował dowcipnie i obszernie. W jego opowieści odnalazłam wiele łączących nas elementów. Na przykład też był rozwiedziony. Podekscytowana, od razu zadzwoniłam do siostry.
– To facet? – zdziwiła się. – Myślałam, że celujesz raczej w przyjaciółkę…
– To jedyna osoba, która się odezwała. Mam go spławić…? Trochę to nieuprzejme – mój entuzjazm nieco opadł pod wpływem pobrzmiewających w głosie siostry wątpliwości.
– Ja bym się bała. No ale zrobisz, jak uważasz – rzuciła swoim ulubionym tekstem, którym zmuszała mnie do myślenia.
– Muszę spróbować – odparłam. – Będziemy w kontakcie.
Chyba wygrałam kolejny los na loterii...
Oczywiście, ja też się bałam i wahałam. Nie podejrzewałam jednak, by ktoś tak otwarty jak Tadeusz chciał mi zrobić krzywdę. Od razu sprawdziłam jego profil w mediach społecznościowych. Nie wyglądało na to, by kłamał. Widać było, że lubi podróże i wycieczki rowerowe. Nie zamieścił jednak żadnego swojego zdjęcia. Wiedziałam, że jest parę lat starszy, więc założyłam, że to pan w średnim wieku, który urodą nie powala, a etap romansowania ma już za sobą. I świetnie.
Nadszedł wyczekiwany dzień wyjazdu. Zacisnęłam dłonie na kierownicy mojego miętowego rumaka. Na bagażniku spoczywały porządnie przymocowane pokaźne sakwy, wyżej niewielki namiot. Zerkałam nerwowo na zegarek. Zbliżała się umówiona godzina i już się obawiałam, że pan Tadeusz wystawił mnie do wiatru, kiedy dostrzegłam wyłaniający się zza zakrętu rower.
– To co? Jedziemy? – zawołał z daleka ogorzały mężczyzna, niewyglądający na czterdziestoparolatka.
Zmieszałam się jak smarkula, gdy podjechał bliżej i zsiadł, by się przywitać. Był zupełnie inny, niż się spodziewałam. Wysoki, wysportowany, z psotnym błyskiem w oku.
Ale nie próbował mnie podrywać, zachowywał się naturalnie i przyjacielsko, bez epatowania męskością i testosteronem, jakby wiedział, że mnie to zrazi i wystraszy. Szybko przełamaliśmy lody. Wkrótce jechaliśmy ramię w ramię, gawędząc swobodnie.
Nasza podróż trwała znacznie dłużej, niż przewidywaliśmy, bo wielokrotnie zatrzymywaliśmy się po drodze, żeby zwiedzić lub obejrzeć tę czy inną okoliczną atrakcję.
– Jest świetnie! Wreszcie czuję, że żyję – szczebiotałam do słuchawki podczas rozmowy z siostrą.
– A ja się cieszę, że w ogóle żyjesz i wreszcie raczyłaś zadzwonić. Czemu zbywałaś mnie eskami? I jak ten Tadeusz? – dopytywała. – Chyba fajny, skoro byłaś taka zajęta, co?
– Już nie truj. Nie wszędzie był zasięg, bo jeździmy bocznymi drogami i dróżkami naszego pięknego kraju. A co do Tadeusza… – zawiesiłam tajemniczo głos, przyglądając się, jak Tadek wbija śledzie i przygotowuje nam miejsce do biwakowania. – Chyba wygrałam kolejny los na loterii.
– Opowiadaj!
– Potem. Daj mi się upewnić.
Ledwie kilka lat temu byłam przykładną żoną, prowadzącą jednostajne, nieciekawe życie, niemogącą mimo starań zadowolić męża i teściowej, ubolewającą nad brakiem dzieci i cieszącą się z tego, bo gdybyśmy mieli dziecko, nigdy bym się od nich nie uwolniła. Gdy się rozwodziłam, nie oczekiwałam ekscytacji ani niespodzianek, chciałam świętego spokoju. A tu proszę. Przeżyłam wspaniałą przygodę, zaś Tadeusz okazał się nie tylko niezwykle sympatycznym towarzyszem podróży, ale też bonusem od losu. Połączyły nas przyjaźń, pasja i apetyt na nowe, lepsze życie. Może wspólne…
Czytaj także:
„Po rozwodzie liczyłam na nową miłość. To dlatego oszukałam Krzysztofa, że uwielbiam jeździć na rowerze”
„Wierzyłam, że na wakacjach poznałam miłość życia. Mój habibi okazał się zwykłym krętaczem”
„Rzuciłam narzeczonego zaraz przed ślubem, bo nie chciałam zmarnować sobie życia. W dniu rozstania poznałam miłość życia