„Po 40 latach małżeństwa nie poznawałam własnego męża. Gdzie ja miałam oczy, jak wychodziłam za tego starego marudę?!”

para z 40letnim stażem małżeńskim fot. Adobe Stock
„Zobacz, same stare panny tu są. Męża szukają. Myślą, że chłopa najlepiej ustrzelić przy wodopoju” - Wojtek cały czas gadał głupoty. I wiecznie mnie krytykował!
/ 03.03.2021 17:13
para z 40letnim stażem małżeńskim fot. Adobe Stock

Już 40 lat męczę się ze swoim mężem. Kiedy starsza córka zadzwoniła w sobotnie popołudnie i spytała, jak zamierzamy świętować rocznicę ślubu, dosłownie mnie zmroziło.

– Ale jaką rocznicę, Adusiu? – wydusiłam, bo świętowanie było zdecydowanie ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę.

A już na pewno nie z Wojtkiem! Przecież ja ledwie patrzeć mogłam na tego człowieka, którym stał się mój mąż.

– Nawet sobie nie żartuj, mamo – usłyszałam po drugiej stronie słuchawki zaniepokojony głos Ady. – Przecież to wasza czterdziesta rocznica ślubu. Zapomniałaś?
– Nie zapomniałam – jęknęłam, w myślach dopowiadając: „Choć najchętniej wymazałabym tę datę z pamięci”. – Po prostu jeszcze nie ustaliliśmy z tatą, jak będziemy świętować.
– To niczym się nie martwcie – wyraźnie poweselała Ada. – My o wszystko zadbamy. Zostawcie to nam.

Wtedy naprawdę się zaniepokoiłam. Teoretycznie nie mogłam narzekać

Dobrze wychowaliśmy dzieci. Choć wszyscy założyli już własne rodziny, cała trójka regularnie nas odwiedzała i dbała o to, żeby starszym rodzicom niczego nie brakowało. Ale z racji wieku byli tak różni od nas… Aż strach było pomyśleć, jak zamierzają uczcić naszą rocznicę ślubu! Normalnie podzieliłabym się swoimi wątpliwościami z Wojtkiem, ale ostatnio tak bardzo oddaliliśmy się od siebie, że zwyczajnie nie miałam ochoty nawet na rozmowę z nim.

Mąż, który wcześniej śmiał się z osób spędzających pół życia przed telewizorem, teraz sam zasiadał w każde popołudnie do ulubionego serialu. Przez to wieczne siedzenie przytył kilka kilogramów. Trudno było w nim rozpoznać przystojnego i pełnego werwy mężczyznę, którym był przez większość naszych wspólnych lat.

Poznaliśmy się z Wojtkiem na studiach. Pobraliśmy się zaraz po obronie. Byliśmy szczęśliwi. Mieliśmy swoje pasje, przyjaciół, lubiliśmy swoją pracę. Po ślubie szybko przyszedł czas na dzieci. Najpierw urodziła się Ada, rok po niej Ania i Krzyś. Nasze życie płynęło bez fajerwerków, ale byliśmy szczęśliwi. Mieliśmy swoje ciche chwile szczęścia, kiedy siadaliśmy wieczorem na werandzie z kieliszkiem domowej roboty wina z porzeczek i rozmawialiśmy o minionym dniu. Znajomi obok rozwodzili się i wchodzili w nowe związki. Nas szczęśliwie wszystkie burze omijały.

Aż do czasu aż przyszła ta jedna, za to o sile huraganu! Wojtek przeszedł na emeryturę. Zapowiadało się na to od kilku lat, jednak mąż wciąż trzymał się posady inżyniera w niewielkim burze projektowym. Mnie i dzieciom tłumaczył, że zależy mu na dorobieniu kilku groszy, ale my wiedzieliśmy, że po prostu nie wyobrażał sobie życia bez pracy. Czasami żartowałam, że przy desce kreślarskiej zastanie go zawał.

Może by i tak nawet było, gdyby nie zmiany, które postanowił wprowadzić Wojtka szef. Nagle wszystkie projekty miały powstawać tylko w komputerze. Mąż potrafił obsługiwać komputer, nauczył się tego kilka lat wcześniej, ale nowe oprogramowanie okazało się za trudne. Po dwóch miesiącach od wprowadzenia innowacji do firmy, Wojtek złożył podanie o przejście na emeryturę. Dopóki to się nie stało, nie miałam pojęcia, jak wielki wpływ na nasze życie będzie miała ta decyzja.

Mój mąż z dnia na dzień oklapł. Zachowywał się tak, jakby uszło z niego powietrze jak z balonika

Przestał o siebie dbać, przestał umawiać się z kolegami na partyjkę „oszukańca”, zaczął nawet unikać spacerów z psem, zasłaniając się bólem nogi. Jednym słowem, w ciągu kilku miesięcy mąż mi zdziadział. Oczywiście na początku usiłowałam z tym walczyć. Proponowałam Wojtkowi wspólne wyjścia do klubu seniora albo na kolację do dzieci. Kiedy jednak Wojtek kilka razy na moje propozycje wynikające z dobrego serca odpowiedział tak opryskliwe, że poczułam się, jakby ktoś mnie zimną wodą polał – odpuściłam.

Twojemu ojcu chyba na stare lata coś się w głowie pomieszało – poskarżyłam się tylko raz i drugi córce.

Może to, a może wizyty u nas w domu, sprawiły, że dzieci bardzo poważnie wzięły sobie do serca organizację naszego przyjęcia rocznicowego. Przez długi czas trzymały jego miejsce w tajemnicy. Zdradziły się dopiero dwa tygodnie przed zaplanowaną uroczystością.

– Zapraszamy was na obiad do eleganckiej restauracji – powiedziała z tajemniczym uśmiechem Ania. – Oczywiście nie zabraknie wyjątkowego prezentu.
– Nie wykosztowujcie się – jęknęłam, w ostatniej chwili gryząc się w język, by nie dodać: My i tak długo razem nie pobędziemy. – Zbędny wydatek.
–A co mamy świętować, jak nie długie i szczęśliwe pożycie naszych rodziców? – obruszyła się Ada, zupełnie nieświadoma tego, że jej ojciec w tym momencie lekceważąco wzruszył ramionami.

Ależ ten człowiek mnie denerwował! Skoro dzieci się tak postarały, mógł chociaż udawać entuzjazm! Przyjęcie było rzeczywiście bardzo eleganckie. Po nim dzieci podeszły do nas z dużym pakunkiem.

– Długo się zastanawialiśmy, co wam podarować – zaczął Krzyś. – I przypomniało nam się, jak opowiadałaś kiedyś, mamuś, że lubiliście siadywać z tatą na werandzie z kieliszkiem wina domowej roboty…

Otworzyłam ze zdumienia oczy. Chyba dzieci nie chciały nam podarować jakiegoś upiornie drogiego trunku?! Krzyś tymczasem kontynuował:

–Wiemy, że siły już nie te, żeby robić własne wino. A może i pomysłów brak. Dlatego postanowiliśmy was zainspirować. Wykupiliśmy wam… kurs w winnicy. Ma bardzo dobre opinie. Pięć dni, wspaniali ludzie, będziecie tylko we dwoje…

Musieliśmy mieć z Wojtkiem niewyraźne miny, bo Ania spojrzała na nas badawczo:

– Nie podoba się wam? To pewnie można oddać. Chociaż…
– Nie, super… – trąciłam Wojtka w ramię.

Po głowie kołatało mi się: „Będziecie tylko we dwoje”. Nasze dzieci były cudowne, ale jak mogły nie pomyśleć, że przecież my z ich ojcem ciągle jesteśmy we dwoje! Nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, że miałabym gdzieś z Wojtkiem jechać sama na pięć dni! Przecież mój mąż ciągle marudził! Jego starość nie przypominała w najmniejszym stopniu wina. Jeśli już, to była kwaśna jak ocet. Wojtek też nie pałał entuzjazmem.

–Wyrzucanie pieniędzy – sarknął, gdy w końcu goście wyszli i zostaliśmy sami. – Gdzie będziemy na stare lata jeździć? Bo to źle nam tutaj?
– Ale przecież nie możemy tego zrobić dzieciom. Bardzo się starały – powiedziałam cicho, choć też nie byłam przekonana do prezentu.

I tak zupełnie bez zapału wybraliśmy się na warsztaty winiarskie w urokliwym gospodarstwie położonym wśród lasów i pól. Niestety, Wojtek nawet podczas naszej podróży nie wychodził z roli malkontenta. Najpierw zatruwał mi drogę narzekaniem na smród w pociągu. Później zatopił się na długo w nudnej gazecie ekonomicznej.

A już najgorzej było, gdy dojechaliśmy na miejsce. Nic mu nie odpowiadało.

– Zobacz, same stare panny tu są – syknął, gdy zobaczył, że w warsztatach biorą udział w większości samotne kobiety. – Męża szukają. Myślą, że chłopa najlepiej ustrzelić przy wodopoju.
– Co ty gadasz! – zdenerwowałam się, przestraszona, że któraś z kobiet mogłaby mojego nietaktownego męża usłyszeć. – Naprawdę czasami cię nie poznaję. Gdzie ja miałam oczy, jak za ciebie wychodziłam?

Chciałam dodać jeszcze kilka gorzkich słów. Na szczęście właśnie w tym momencie podeszła do nas prowadząca.

– Panie Wojtku, ale do wina trzeba podchodzić z miłością, jak do żony – zaczęła, a mój mąż parsknął na nią, nie kryjąc zniecierpliwienia.
– Co pani tam wie! – powiedział tak głośno, że aż się kobiety przy sąsiednim stoliku obejrzały. – Jak ja robiłem wino ze swoich porzeczek, to pani jeszcze na świecie nie było.
– I co, smaczne było? – zainteresowała się prowadząca z dziwnym błyskiem w oku.
– Pewnie, że smaczne! – rozpromienił się Wojtek. – Wszyscy sąsiedzi na to wino przychodzili. No i żonę na nie poznałem. Jak inaczej dałbym radę utrzymać taką kobitkę przy sobie? – roześmiał się nagle, a kobiety koło nas zachichotały.
– Szczęściara z pani – szepnęła jedna z nich, podchodząc do mnie. Już miałam otworzyć usta, by powiedzieć, że nic podobnego, nie wiem, co Wojtka napadło, normalnie to siedzi jak chmura gradowa i z kijem do niego nie przystąp, gdy usłyszałam:
Ja swojego Ryśka pochowałam dwa lata temu. Zawał. Też lubił wino. Kochał. Życie kochał, proszę pani. W naszym wieku trzeba się cieszyć tym, co jest.

Zrobiło mi się głupio i nic już nie powiedziałam. Kątem oka zerknęłam tylko na Wojtka

Znowu miał tę swoją marsową minę i z wyraźnym znudzeniem przeglądał wyłożone na stole odmiany winogron, o których opowiadała prowadząca. Nie wiem, jak to się stało, ale w jednej chwili ten obraz przed moimi oczami zniknął. Zamiast niego zobaczyłam siebie obok Wojtka, jak siedzimy na werandzie i śmiejemy się głośno, pijąc to marne wino porzeczkowe, które nazywaliśmy „podlaskim cabernet”, a które nawet koło żadnego z modnych szczepów jak choćby Skarb Panonii nie stało…

– Pyszne było to twoje porzeczkowe wino – powiedziałam nagle mężowi do ucha, uśmiechając się filuternie.

Zobaczyłam, że przez chwilę Wojtek otwierał usta, chyba żeby powiedzieć mi jakąś złośliwość – ale później jego twarz też rozjaśniła się w uśmiechu.

– Było obrzydliwe – powiedział szczerze i oboje parsknęliśmy śmiechem tak głośno, że kobiety przy sąsiednich stolikach obejrzały się na nas – z mieszaniną złości i zazdrości.
– A może byśmy się tak stąd urwali? – powiedziałam nagle.

Sama nie wiem, skąd mi się to wzięło. Może, choć do końca sobie tego nie uświadomiłam, wciąż nie mogłam zapomnieć gorzkich słów kobiety: „Zawał. Życie kochał, proszę pani”. Może moment, w którym usłyszałam to wspomnienie, sprawił, że zdałam sobie sprawę, że choć ten mój Wojtek tak bardzo się zmienił – nie przestał być moim mężem i najukochańszą osobą. A może sprawił to zapach wina, trochę kwiatowy, trochę piwniczny, przywodzący na myśl sekretne mikstury średniowiecznych mnichów i romantyczne chwile kochanków w upalne lato. Nieważne, jaka była przyczyna tego nagłego zrywu.

Ważne było tylko to, że Wojtek uśmiechnął się do mnie jak młody chłopak i powiedział:

– Chętnie! Tylko nie zapomnijmy o butelce wina. W końcu jesteśmy na warsztatach winiarskich!

A potem jednym ruchem porwał ze stołu jedną z przygotowanych do degustacji butelek i razem ze mną nieomalże wybiegł na świeże powietrze. W tamtej chwili nie interesowało nas, co pomyśli sobie o nas prowadząca i inni uczestnicy warsztatów. Usiedliśmy na pomoście. Od jeziora ciągnął jesienny chłód, a my piliśmy to świeże wino z węgierskich winogron wyhodowanych na polskiej ziemi i rozmawialiśmy, rozmawialiśmy, rozmawialiśmy… Jakbyśmy chcieli nadrobić te wszystkie ciche miesiące pełne uraz i niewypowiedzianych pretensji do losu.

– Wiesz, myślałem, że nic mnie już dobrego nie czeka po tym, jak przeszedłem na emeryturę – przyznał Wojtek. – Nie wyobrażałem sobie, że jeszcze długo będę tak żył, uwięziony między telewizorem na kanapą.
– Ale dlaczego nic mi nie powiedziałeś? – szepnęłam, przytulając się do szorstkiej twarzy męża. – Ja bym ci pomogła.

– Uważałem, że ciebie zawiodłem – równie cicho powiedział Wojtek. – Słyszałem, jak skarżyłaś się na mnie dziewczynkom, że jestem leniwy, gnuśny, że nic mi się nie chce. A ja po prostu nie potrafiłem znaleźć sobie celu w życiu.

– Tylko mi nie mów, że teraz znalazłeś! – roześmiałam się. – Jak to mówią? In vino veritas? W winie prawda?
– Nie kpij sobie ze mnie, nie kpij – parsknął Wojtek. – Wbrew temu, co mówi ta niedouczona dziewczynka, umiem robić doskonałe wino.
– Nie tylko to umiesz – szepnęłam. – Zawsze byłeś dobry w wielu rzeczach. Nie wiem, jak bym sobie bez ciebie poradziła.

To był wyjątkowy wyjazd. Nie nauczyliśmy się podczas tych warsztatów robić dobrego wina z polskich winogron. Prawdę mówiąc, nie mieliśmy kiedy się nauczyć. Następnego dnia po „nocnej ucieczce” na pomost nie mogąc znieść spojrzeń innych uczestników i prowadzącej – po prostu spakowaliśmy się i pojechaliśmy do domu. Chociaż przepraszam, nie udaliśmy się prosto do domu. Wstąpiliśmy do niewielkiego sklepiku na rogu, w którym można kupić mydło i powidło. Tam kupiliśmy wielki gąsior, korek, rurkę do fermentacji i wszystko to, co niezbędne jest domowemu winiarzowi. Nasze dzieci były przekonane, że te wszystkie akcesoria kupiliśmy na warsztatach, które nam zafundowali. Nie wyprowadzaliśmy ich z błędu. W dobrym małżeństwie musi być troszeczkę tajemnicy. Ona nadaje życiu smaku jak dębowa beczka nadaje smak winu. Dobrze, że odkryliśmy tę prawdę – nim było za późno.

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Już przed ślubem prowadziłem podwójne życie. Moje kochanki to głównie mężatki
Uciekłam od męża alkoholika do swojej pierwszej miłości. To był błąd...
Gdy straciłem pracę, zostałem kurą domową. To wstyd, ale odpowiada mi ta rola

Redakcja poleca

REKLAMA