Bycie nauczycielem wuefu w liceum – to same plusy. Wszyscy mówią do ciebie „panie profesorze”, a ty możesz cały dzień chodzić w wygodnym dresie. I płacą ci za grę w piłkę – czyli za to, co faceci po prostu kochają. Ponadto jesteś wzorem dla kilkudziesięciu chłopców i obiektem westchnień kilkudziesięciu dziewcząt. Jednym słowem – żyć, nie umierać!
Kochałem swoją pracę i starałem się nie ograniczać zawodowej aktywności tylko do prowadzenia lekcji. Chętnie jeździłem na obozy i brałem udział w organizowaniu tak zwanych „zajęć pozalekcyjnych”, pod warunkiem, że miały charakter sportowy. Dwa lata temu byliśmy z czwartą D na spływie kajakowym, rok temu z trzecią A w Bieszczadach, a w tym roku planowaliśmy z tą samą, teraz już czwartą A wyprawę na Mazury, na obóz żeglarski. Ta klasa stanowiła zgraną paczkę i wyjazdy z nimi były prawdziwą przyjemnością.
Ale był w niej jeden chłopak, który nie dawał się okiełznać. Zdolny sportowiec, nawet niezły uczeń, lecz straszny zawadiaka. Marek nie potrafił usiedzieć w miejscu, a na wyjazdach zawsze był pierwszy do wszystkiego, choć jego zapał szybko słabł. Jak sam twierdził, potrzebował mocnych wrażeń. Rywalizowanie z nim o przywództwo w grupie przychodziło mi póki co bez trudu, bo byłem większy, silniejszy, lepiej zbudowany, bardziej wysportowany, a poza tym – to jednak ja byłem „panem profesorem”, a nie on. Marek ciągle jednak nie dawał za wygraną.
Tego dnia wpadł na lekcję przed innymi chłopakami.
– Bomba, panie profesorze! – wykrzyknął już od progu sali gimnastycznej.
– Bomba?! W szkole?! – nie zdołałem ukryć zdenerwowania.
– Bomba, ale nie w szkole – wysapał i ciężko klapnął na ławkę. – Załatwiłem wyjazd do Ligowca na weekend.
W programie będzie przelot samolotem, a dla chętnych – skok ze spadochronem! – ostatnie słowa wykrzyczał, blednąc
z emocji.
No, to było coś! Z żalem musiałem przyznać, że ja na taki pomysł bym nie wpadł. Zatarłem ręce.
– Dobra – powiedziałem, błyskawicznie podejmując decyzję – Trzeba zrobić listę chętnych uczniów i ty się tym zajmiesz. A ja załatwię dofinansowanie ze szkoły na transport i pokrycie ewentualnych kosztów.
– W takim razie lecę! – i już go nie było.
Wyjazd doszedł do skutku, mimo lekkiego oporu ze strony pani dyrektor, która jako polonistka nie widziała sensu całego przedsięwzięcia. Na szczęście „wice” – historyk wyjaśnił jej, że taki wyjazd można połączyć z poglądową lekcją historii, więc dyrektorka zmiękła i wreszcie wyraziła zgodę. Dodatkowo przekonał ją fakt, że na wycieczkę zapisała się cała klasa bez wyjątku – trzeba przyznać, że Marek miał dar przekonywania. Wypad zapowiadał się obiecująco...
Wynajętym autokarem dojechaliśmy na miejsce w sobotę. Dzień był przepiękny
a pogoda wręcz wymarzona na wszelkiego typu zabawy na świeżym powietrzu. Humory dopisywały wszystkim. Zaczęliśmy od zwiedzania lotniska – obiektu o charakterze sportowo-rekreacyjnym.
– Tu mamy trzy hangary, tam dalej jest warsztat, stacja paliw, a tam pod lasem stoi wyciągarka dla szybowców – objaśniał nam komendant lotniska, pułkownik w stanie spoczynku.
– A gdzie „nasz” samolot? – wyrwało się Markowi.
– Tam – pułkownik wskazał ręką na wielki i stary dwupłatowiec – AN-2 to jedna z najbardziej niezawodnych maszyn latających – dodał z wyraźną dumą.
Spojrzeliśmy we wskazanym kierunku. Samolot nie prezentował się specjalnie okazale. Był dość sfatygowany i – co tu dużo mówić – po prostu stary.
– A toto poleci? – wyraził wątpliwości nas wszystkich któryś z uczniów.
– No, też coś!
– pułkownik wyraźnie poczuł się urażony.
– Zapewniam szanowną młodzież, że „toto” będzie latać jeszcze wiele lat po Waszej maturze. Może nawet dzieci Wasze polecą nim na przejażdżkę? – dodał filozoficznie.
– Śmiem wątpić – wyrwało się którejś z dziewczyn – żebym dziecku pozwoliła wsiąść do tej kupy złomu.
Pułkownik zgromił ją wzrokiem.
Faktem jest, że samolot był rzeczywiście doskonale utrzymany, w stu procentach sprawny technicznie i latał bez problemów. Jak dla mnie, trochę za szybko, za wysoko i zbyt niebezpiecznie.
Nigdy nie myślałem, że mam jakieś problemy związane z dłuższym przebywaniem w powietrzu, ale też życie do tej pory litościwie nie dało mi okazji do sprawdzania tego. Mówiąc krótko – po raz pierwszy w życiu leciałem samolotem i nie było to miłe uczucie. Ale nie mogłem sobie pozwolić nawet na najmniejszy ślad paniki – bo razem ze mną w samolocie leciała cała klasa czwarta A. I znosili lot znacznie lepiej ode mnie.
Jeśli myślicie, że najgorszą rzeczą w locie samolotem jest start, to muszę wam powiedzieć, że lądowanie jest znacznie gorsze. Przy starcie widok ziemi uciekającej spod kół może przyprawić o lekkie drżenie serca, ale widok ziemi pędzącej ku nam z nieubłaganą ostatecznością podczas lądowania jest znacznie straszniejszy. I na nic zda się racjonalizowanie zagrożenia, że właśnie dotykamy ziemi i że to już koniec udręki, bo najgorsze są te chwile tuż przed.
Samolot dokołował w okolice hangaru i z całej siły musiałem panować nad sobą, aby w pośpiechu nie uciec z niego i od niego jak najdalej. Ale jakoś mi się udało i jak przystało na najodważniejszego, wysiadłem jako ostatni. Stanąłem na twardym gruncie z wielką ulgą i z mocnym postanowieniem, że oto leciałem dwa razy – pierwszy i ostatni. Ale los znowu spłatał mi figla.
– No, a teraz czas na główną atrakcję – pułkownik zatarł ręce z uciechy. – Kto skacze?
– Ja, ja, ja!!! – rozbrzmiewały głosy zewsząd, a najgłośniej darł się Marek. Pułkownik wskazał więc na niego, a chłopak pokraśniał z dumy.
– Pójdziesz z instruktorem na drobne przeszkolenie – powiedział. – Ja tylko poproszę o zezwolenie…
– Ale… jakie zezwolenie? – zdziwił się chłopak.
– Zezwolenie na odbycie skoku – wyjaśnił cierpliwie szef lotniska. – Wymagamy takich dokumentów przed skokiem.
– To ja zaraz wszystko podpiszę! – ucieszył się Marek, ale pułkownik przecząco pokiwał głową.
– Przykro mi. W przypadku osób niepełnoletnich zgodę muszą wyrazić rodzice lub prawni opiekunowie. W innym przypadku – nici ze skakania. A szkoda, bo ten skok jest wliczony w cenę waszej wycieczki. Pieniądze się zmarnują, bo my nie zwracamy gotówki…
– No i co teraz? – zrozpaczony chłopak popatrzył na mnie. – Panie psorze, w panu cała moja nadzieja…
– Czy ja mogę wystąpić jako prawny opiekun i wydać taką zgodę? – zapytałem z nadzieją na odmowę.
Pułkownik przecząco pokręcił głową. Ale nagle twarz mu pojaśniała.
– Zgody wydać pan nie może, ale... może pan skoczyć!
– Ja?! – poczułem dreszcz na plecach.
– Tak. No, bo pan nie potrzebuje żadnej zgody, oprócz swojej własnej. Chyba się pan nie boi?
Już miałem powiedzieć, że boję się nie tylko skoczyć, ale nawet drugi raz wsiąść do samolotu, kiedy usłyszałem okrzyk:
– Odwagi, panie profesorze!
Cóż było robić? Skinąłem głową.
Jeszcze piętnaście minut temu przyrzekałem sobie, że już nigdy nie wsiądę na pokład samolotu. A teraz nie dość, że wsiadałem, to jeszcze miałem z niego wyskoczyć na wysokości ośmiuset metrów! Zgroza! Jak ja się dałem w to wpakować?! Przecież nie chodziło o to, że się zmarnuje opłata za skok – chętnie oddałbym te pieniądze z własnej kieszeni. Ale w momencie, kiedy wypadło na mnie i kiedy ujrzałem pełne podziwu spojrzenia dziewcząt z klasy i pełne zawiści spojrzenia chłopców, zrozumiałem, że muszę to zrobić. Choćby miał to być ostatni wyczyn w moim życiu.
Krótkie szkolenie, które przeszedłem w towarzystwie pryszczatego młodzieńca z naszywką „instruktor” na swetrze, miało mnie do skoku przygotować. Zamiast tego poczułem paniczny strach, którego już nie musiałem ukrywać przed uczniami, bo szkolenie odbywało się w „prasowalni”, czyli dużym pomieszczeniu, w którym składa się spadochrony.
– Nie ma się czego bać – mówił instruktor, jednocześnie zapinając na mnie skomplikowanie wyglądającą uprząż.
– Wszystko jest sprawdzone i nic nie zależy od pana, bo my czuwamy cały czas.
– Ładna mi pociecha – jęknąłem. – Skoro i tak nic ode mnie nie zależy, to po co mam skakać?
– Bo to jest frajda na maksa – powiedział, dociągając mi pasek. – A w zaufaniu panu powiem… – tu konfidencjonalnie ściszył głos – żeby pan uważał na przyrodzenie…
– Przepraszam…? – byłem naprawdę zaskoczony.
– No, na męskość – powtórzył. – Najwięcej wypadków przy skokach ze spadochronem zdarza się właśnie z powodu niewłaściwego ułożenia uprzeży w kroku.
– Pan sobie żartuje ze mnie, prawda?
– Ani mi to w głowie – obruszył się. – Po prostu jak się spadochron otwiera, to jest potężne szarpnięcie, które stawia człowieka do pionu. A paski od uprzęży, jak pan sam widzi, biegną między nogami. I jak niechcący przyskrzynią jajka, to ból jest tak silny, że można zemdleć. I jak pan wyląduje, jak pan będzie nieprzytomny? – popatrzył na mnie z tryumfem.
– A nie można tych pasków po prostu nie zapinać?
– No, co pan! Przecież by się pan mógł wysmyknąć z uprzęży! I co wtedy? Lot swobodny aż ku ziemi?
Zbladłem. Nawet nie chciało mi się odpowiadać. Odwróciłem się i na sztywnych nogach wszedłem do samolotu, cały czas myśląc o tym, jak się pod uprzężą układają moje klejnoty…
Start przeżyłem pewnie dlatego bez większych sensacji, że po prostu byłem przerażony. Instruktor stojący obok mnie żuł flegmatycznie gumę i przyglądał mi się bez cienia zainteresowania.
– Co tam? Ma pan stracha? – ni to stwierdził, ni zapytał, przekrzykując huk silnika samolotu.
– Jak jasna cholera! – odkrzyknąłem bez wahania.
– Nie ma się czego bać! – wrzasnął.
– Zawsze kiedyś musi być ten pierwszy raz – dodał filozoficznie.
– Nic nie musi! – warknąłem rozdrażniony. – Zawsze mogę nie skoczyć!
– No, coś pan! Nie zrobi pan tego. Co sobie dzieciaki pomyślą?
Prawdę mówiąc, było mi już wszystko jedno. Nogi tak się pode mną trzęsły, że z trudem mogłem stać.
– Zaraz będziemy na pułapie! – wrzasnął nagle. – Pamięta pan wszystko?
– Ja nawet nie pamiętam, jak się nazywam!
– No to zapinamy klamrę tutaj – podpiął mnie do metalowego uchwytu w suficie tuż przy drzwiach – wyskakujemy dwiema nóżkami do przodu, ręce na uprzęży… o, tutaj… i zaraz jak się otworzą drzwi i będzie zielone światło… – to mówiąc, sięgnął do uchwytu.
– Niech pan nie otwiera tych cholernych drzwi!!! – wrzasnąłem, ale było już za późno. Wiatr wtłoczył mi moje słowa rozpaczy z powrotem do gardła.
Ziemia z tej wysokości wydawała się taka odległa, że aż niemożliwością było w nią trafić! „Ja w życiu nie skoczę!” – przemknęło mi przez myśl. I wtedy zapaliło się zielone światło, a instruktor klepnął mnie po przyjacielsku w ramię, próbując dodać mi w ten sposób odwagi. Nie podziałało. Dalej stałem w otwartych drzwiach samolotu, zapierając się obiema rękami o ościeżnicę. Klepnął mnie jeszcze raz, tylko mocniej. Straciłem równowagę i poleciałem głową w dół.
Groźne dla krocza szarpnięcie nastąpiło tak szybko, że nawet nie miałem czasu krzyknąć. Przez trzy sekundy spadałem jak worek, a potem nagle zatrzymałem się w powietrzu. Czasza otworzyła się nade mną z hukiem armatniego wystrzału. Ale jeszcze nie byłem bezpieczny – czekał mnie długi lot ku ziemi, która zbliżała się do mnie wolno i szybko jednocześnie.
W ostatniej chwili przypomniałem sobie słowa instruktora i tuż nad ziemią ugiąłem nogi w kolanach. Niewiele to pomogło – grzmotnąłem jak worek kartofli, przekoziołkowałem cztery razy
a wiatr pociągnął mnie po trawie dobre dziesięć metrów, zanim ciągle wybrzuszona czasza opadła na murawę. Przez chwilę leżałem oszołomiony, nie wierząc we własne szczęście. Żyję! Wylądowałem! Hurrra!!!
Próbowałem podnieść się z ziemi, ale nogi miałem jak z waty. Parę metrów ode mnie lądował instruktor – przepisowo, obunóż, nawet się skubany nie zachwiał. Energicznym szarpnięciem zgasił czaszę swojego spadochronu, a ta posłusznie opadła na zieloną trawę, składając się na dwie idealnie równe części. Popatrzył na mnie z nie skrywaną ciekawością.
– No i jak było? Strasznie? – zagadnął, uśmiechając się szyderczo.
Już miałem na końcu języka kilka ciepłych słów o wypychaniu ludzi z samolotu, ale właśnie nadbiegała moja klasa.
Na czele długimi susami sadził Marek.
– Mogę załatwić jeszcze jeden taki wypad! – darł się do mnie. – I następnym razem na pewno będę miał zgodę rodziców na skok!
– Następnym razem żadna zgoda nie będzie ci potrzebna – wszedłem mu w słowo, opanowując wielkim wysiłkiem woli drżenie kolan. – Następnym razem... pójdziemy z całą klasą do zoo!