Mam zaledwie 36 lat, ale czuję się bardzo staro. Całe moje dotychczasowe życie okazało się fikcją. Bańką mydlaną, która pękła, kiedy pojawiły się problemy. Mój mąż okazał się zimnym, wyrachowanym człowiekiem, dla którego ani synek, ani ja nic nie znaczymy. Zbyt ślepo, zbyt naiwnie go kochałam, a teraz nadal walczę z własnym sercem.
Irka poznałam na imprezie u znajomych
Wpadł tylko na chwilę, żeby złożyć życzenia urodzinowe mojej koleżance, Ani. Nie mógł zostać na dłużej. Nie mógł nawet wychylić lampki szampana za zdrowie solenizantki – był akurat na służbie. Wysoki, przystojny, barczysty. Pięknie prezentował się w policyjnym mundurze. A za mundurem… Wiadomo…
– Ania, musisz mnie z nim poznać. To facet marzenie – szepnęłam znajomej.
– Ty uważaj, bo mamusia Irka ci oczy wydrapie! Zazdrosna jak diabli o swojego jedynaka. Wiesz, ukochany synek mamusi – ostrzegła mnie Ania.
Nie przejęłam się tym za bardzo. Długo po wyjściu Irka wspominałam jego ciemne oczy i rozchylone w uśmiechu duże, jakby murzyńskie wargi. Zauroczył mnie. Tak jak w tanich romansach – to była miłość od pierwszego wejrzenia.
Już następnego dnia „zupełnie przypadkowo” wpadłam na niego na ulicy, gdy wracał z pracy. W tym „przypadku” pomogła Ania, która patrzyła na mnie, jak na kretynkę.
– Rób co chcesz, tylko potem nie marudź. On wraca z pracy piechotą, przez Aleje Mickiewicza. Kończy o 16. – machnęła ręką koleżanka.
Jak już wspomniałam, wpadliśmy na siebie i tak jakoś potoczyła się nasza rozmowa, że Irek zaprosił mnie na kawę do pobliskiej cukierni. Byłam cała w skowronkach, że pamiętał mnie ze swojej kilkuminutowej obecności na imprezie.
„To dobry znak” – myślałam.
Zaczęliśmy się spotykać. Irek był wspaniały
Wymyślał dzikie wypady na motorze za miasto. Często dostawałam od niego kwiaty. Ot tak, bez okazji. Zwykle były to moje ukochane herbaciane róże… Nawet mama Irka, przed którą tak ostrzegała Ania, nie okazała się potworem z Loch Ness.
Sympatyczna kobieta, może trochę za bardzo biegająca wokół synalka.
Sam nie mógł sobie nawet posmarować skibki chleba!
Wtedy nie uznałam tego jednak za sygnał ostrzegawczy.
– Iruś jest zmęczony, bo miał dziś dużo pracy – te słowa mamy Irka przyjmowałam jako objaw matczynej troski.
Po pół roku chodzenia wzięliśmy ślub. Nasz synek Igorek był już w drodze, ale ja tego ślubu nie wymuszałam. Byłam w Irku ślepo zakochana. Tak, ślepo, dziś to dopiero zrozumiałam, po tych wszystkich upokorzeniach, jakich od niego doznałam…
Igorek miał 9 punktów w skali Apgar, ważył 3,5 kilograma. Urodziłam go nawet bez znieczulenia. W zasadzie nie było większych obaw o jego zdrowie. Oboje szaleliśmy ze szczęścia. W sali szpitala w Nakle przy moim łóżku miałam zawsze świeże herbaciane róże. Irek sam odświeżył wynajęty przez nas pokoik, przygotował kącik dla dziecka.
A gdy wróciłam do domu po trzech dniach od porodu, przyjął mnie z honorami, jak prawdziwą królową. Czego więcej można oczekiwać od życia? Niektóre moje koleżanki nie znalazły choćby jednego porządnego faceta, a ja miałam teraz dwóch kochanych mężczyzn!
Zaczęło się od drobiazgów
Igorek nie wodził paluszkiem za rozwieszoną nad łóżkiem karuzelą. Nawet nie wodził wzrokiem za kolorowymi pajacykami dyndającymi na sznureczkach. Jakby go to kompletnie nie interesowało. Wcale nie garnął się do siadania.
O wstawaniu i pierwszych kroczkach w jego pierwsze urodziny nawet mowy nie było. Bardzo się tym martwiłam. Irek machał ręką i mówił:
– Jakoś to będzie, przecież każde dziecko rozwija się w innym tempie.
Mnie jednak różne drobiazgi w zachowaniu synka nie dawały spokoju. Biegałam z dzieckiem od jednego doktora do drugiego. Wreszcie w Bydgoszczy, po badaniach specjalistycznych, usłyszałam wyrok: nasz synek cierpi na autyzm! Ma swój własny świat, do którego ani ja, ani Irek nie mamy dostępu.
Nogi ugięły się pode mną w kolanach, choć wtedy jeszcze niewiele wiedziałam o tym, jaka to straszna choroba. Szłam zapłakana korytarzem szpitalnym, kurczowo tuląc Igorka do piersi. Łzy ciekły mi po policzkach, nie mogłam tego opanować. Irek szedł obok. Podtrzymywał mnie, żebym nie upadła. On też nie mógł wydusić z siebie słowa.
– Może zrobimy badania w Warszawie? – zapytał cicho już w samochodzie.
Nie odpowiedziałam, zaczęłam tylko głośniej płakać
Wiedziałam, że to nie ma sensu. Czułam to i nie potrafiłam samej siebie oszukiwać. Nie wiedziałam, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Jak dalej żyć, jak pomóc synkowi...? Zaczęły się nieprzespane noce, spędzone na przeszukiwaniu Internetu.
Szukałam nadziei, ratunku, jakiejkolwiek wiedzy o autyzmie. Znalazłam tylko smutną i gorzką prawdę. Mój kochany synek nigdy nie zostanie sławnym prawnikiem, lekarzem, sportowcem. On nigdy tak na stałe nie zaprosi mnie do swojego zamkniętego świata. Gdy będę się bardzo starała, może uchyli tylko malutkie drzwiczki, które zamknie w najmniej oczekiwanym momencie…
Stopniowo oswajałam się z tą wiedzą.
W tym czasie bardzo oddaliliśmy się z Irkiem od siebie
On nagle zaczął zostawać w pracy po godzinach. Tłumaczył, że pieniądze przydadzą się na rehabilitację synka. Też tak myślałam i niby to przyjęłam. Niby, bo jednak miałam do niego żal. Coraz częściej wybuchały awantury. O wszystko – o zimny obiad, o nieumyte naczynia.
O to, że nadal nie wracam do pracy, choć od urodzenia Igorka minęły już dwa lata. Jak niby miałam pracować, skoro wciskałam się z synkiem na każdą możliwą rehabilitację?! Dosłownie wciskałam się, bo nie było to łatwe. O darmowych turnusach w zasadzie nie ma co gadać. Pozostawały płatne, a skąd brać na to pieniądze?
Składali się moi znajomi, rodzina, pomagały rozmaite fundacje. Istna studnia potrzeb bez dna. Te pieniądze na leczenie ja musiałam zdobywać kolejnymi prośbami, kolejnymi listami.
Pomagali wszyscy, tylko nie rodzice męża
Nagle okazało się, że „ich synek tak wpadł”, że „ma taki problem z Igorem”, że „jaki to biedny ten Iruś”… Słuchałam tego i nie wierzyłam własnym uszom.
– Ale to przecież Igorek jest chory, nie Irek! – nie wytrzymałam któregoś razu.
– Moja panno, zdrowe kobiety rodzą zdrowe dzieci – usłyszałam od teściowej.
Poczułam się jak zepsuta zabawka. Prawie nie kobieta. Jak ja mogłam tak unieszczęśliwić Irunia? W końcu znalazłam pracę jako ekspedientka w pobliskim sklepie, a moja mama opiekowała się w tym czasie synkiem. To jednak nie zmieniło podejścia teściowej do mnie.
A Irek? Hmm... Dopiero po latach dowiedziałam się, że mój mąż też zbierał pieniądze, rzekomo na leczenie Igorka. Zrzutkę robili koledzy Irka z pracy, mąż dostawał też regularne zapomogi na synka. Te pieniądze jednak nigdy do mnie nie dotarły, nie poszły na rehabilitację. Na co je wydał? Bóg raczy wiedzieć…
Ufałam mężowi i nigdy tego nie śledziłam.
Nie wiem, kiedy minęło siedem lat
Kompletnie wykończona po kolejnej kłótni z mężem siedziałam w kuchni. Poszło o to, że nie miałam za co zrobić zakupów. Mąż był po wypłacie. Wiedziałam, że ma gotówkę, ale z jakiegoś powodu chce mnie upokorzyć.
– Znajdź sobie lepszą robotę albo poproś matkę. Jakoś ja mogę zarabiać normalne pieniądze, a ty przynosisz grosze?! – wykrzykiwał po chamsku.
To było podłe! Dla mnie praca w sklepie była naprawdę dużym wyzwaniem i jednocześnie darem niebios. Uczynne koleżanki, które zastępowały mnie w razie potrzeby, wspaniały szef, który zawsze zgadzał się, abym pojechała z synkiem na rehabilitację. A Irek takie rzeczy wygaduje… Po prostu podłe. Zapłakana zadzwoniłam do mamy.
– Pożycz mi sto złotych na zakupy. Oddam, jak będę mogła – łkałam w słuchawkę.
– Nie pleć bzdur o oddawaniu. Ja sama nie mam, ale spróbuję pożyczyć – skwitowała mama.
Przyniosła 50 złotych, za które zrobiłam zakupy w markecie
Zaczęłam gotować obiad i mama mogła już iść do siebie. Pamiętam, jak wychodziła, jak krótko po jej wyjściu wkroczył Irek. Potem już czarna dziura, kompletnie nic… Z przekazanych mi później relacji wiem, że zaczęłam wymiotować. Irek nie miał ze mną kontaktu.
Zadzwonił… do mojej mamy! Nie na pogotowie! Jakby ratowanie mnie nie było jego obowiązkiem. Mama przybiegła i wezwała karetkę. Obudziłam się po sześciu dniach w bydgoskim szpitalu. Okazało się, że przeszłam wylew.
Jestem pewna, że to uboczny efekt tych kłótni z Irkiem. Zabawka nie wytrzymała i zepsuła się do końca. Trudno mi było jednak uwierzyć lekarzom, że już nigdy nie będę w pełni sprawna. Że mogę do końca życia leżeć w łóżku. A tak mi mówili...
– To musi przejść, poradzę sobie! Muszę, mam przecież Igorka. Kto się nim zajmie, jak nie ja – powtarzałam w zapamiętaniu.
Teraz na rehabilitację jeździliśmy z Igorkiem oboje
W tym czasie zaczęły się wielkie, niemal rewolucyjne zmiany w naszym domu. Najpierw awans Irka i zakup purpurowego Renault Megane. Miał to być wygodny samochód, którym będzie można podwieźć mnie i Igorka na zabiegi. Potem, pewnego dnia rodzice Irka odwiedzili nas i oświadczyli, że zapłacą za studia synka.
Nagle, po tylu latach, postanowili dać nam jakiś prezent. To znaczy Irkowi, nie mnie – ale zawsze. Przecież studia to kolejny krok do szybszego awansu!
– No to teraz będzie pewnie rzadziej w domu – rzuciła, jakby od niechcenia, moja mama, kiedy z wypiekami na twarzy opowiedziałam jej o wszystkim.
No tak, o tym nie pomyślałam. No cóż, w życiu wszystko ma swoją cenę.
„Jakoś sobie poradzę” – byłam optymistką.
Rok po wylewie mogłam już poruszać się bez wózka!
Lekarz aż kręcił głową i mówił, że silna ze mnie kobieta. Czy ja wiem, czy taka silna? Musiałam przecież przejąć od mojej mamy opiekę nad Igorkiem. Musiałam być zdrowa – dla niego. Jeszcze tylko prawa strona ciała działała słabiej, miałam lekki paraliż.
Mimo to coraz więcej wokół siebie robiłam, coraz częściej mogłam już być sama z synkiem. Igor był bardzo ruchliwym dzieckiem. Miał już dziesięć lat. Monotonnie powtarzał jeden dźwięk, potem zmieniał tonację i wszystko zaczynało się od początku. Rozumiał doskonale, co do niego mówiłam. Odpowiadał mi na swój sposób – nagłym, nerwowym przytuleniem, głośniej wydanym dźwiękiem.
Po tylu latach rozumiemy się doskonale. Dwa lata temu nastąpiła kolejna nieoczekiwana zmiana. Irek przyszedł po pracy i zakomunikował mi, że właśnie podjął kroki w celu kupna własnego lokum. Nie „kupił” czy „stara się”, tylko „podjął kroki”.
Kompletnie zbaraniałam. Wiedziałam, że mąż już całkiem nieźle zarabiał, ale nigdy nie rozmawialiśmy o własnym mieszkaniu.
On sam „podjął kroki” i mi w zasadzie niewiele pozostało do gadania
Usłyszałam, że weźmie kredyt i coś tam kupimy. I faktycznie bardzo szybko oglądaliśmy nowe, dwupokojowe mieszkanie w kamienicy.
Oczywiście takie nowe to ono wcale nie było, wymagało kapitalnego remontu. Za to cena była przyzwoita. Podobno, bo o szczegółach Irek nawet mnie nie poinformował, a ja nie pytałam. Cóż, to dla mnie był inny świat.
Ja tkwiłam po uszy w chorobie Igorka i swojej, to było realne i codzienne. A nowe mieszkanie to tak jakby film w telewizji. Może ciekawy, ale nierealny. Wymówiliśmy stare mieszkanko. Ja z Igorkiem zamieszkałam u mamy. W tym czasie w naszym nowym mieszkanku trwał remont. O dziwo, pomagała cała rodzina mojego męża.
Koszty łazienki pokrył Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Niepełnosprawnych – czyli Igorka i mnie. Zamieszkaliśmy w nowym mieszkanku. Jak się okazało, na krótko…
To był dzień przed wyborami prezydenckimi
Sobota. Irek wcześniej wrócił ze zjazdu studenckiego. Był trochę wstawiony, ale wiedział, co robi. Doskonale wiedział i szykował to chyba od dawna.
– Wypier… z tego mieszkania i zabierz sobie Igora w promocji! – wrzasnął.
– Co?! Dlaczego nas wyrzucasz z naszego mieszkania?! – rozpłakałam się.
– Obudź się, kobieto! Z jakiego naszego?! Z mojego mieszkania, a w zasadzie mieszkania na moją siostrę! A samochód jest na mojego tatę! Wypad! – bez ceregieli wypchnął nas za drzwi.
Byłam tak oszołomiona, że nie protestowałam. Potulnie poszłam z Igorkiem do mojej mamy. Za godzinę na wycieraczce przed drzwiami znalazłam dwie torby z ubraniami, które podrzucił Irek. Tylko tyle po dziesięciu latach małżeństwa…
Myślałam, że rano Irek przyjedzie skruszony, przeprosi...
Nic z tych rzeczy. Wniósł sprawę o rozwód, zmienił zamki w drzwiach. Miałam meldunek, więc weszłam do mieszkania z policją. Wytrzymaliśmy tam z Igorkiem zaledwie tydzień. Machnęłam ręką na to wszystko i te sprawy zostawiłam do rozwiązania sądowi.
Nasze zdrowie było ważniejsze. Dziś, kiedy to wszystko wspominam, zastanawiam się, jak mogłam być taka głupia. Jak mogłam pozwolić, żeby mąż tak mnie oszukał?! Przecież ja go zupełnie nie znałam, miałam go za kogoś innego. Nie potrafię uwierzyć, że mogłam się tak pomylić co do Irka. Nawet nie mam pretensji do niego, że okazał się draniem. Ale do siebie, że tego nie widziałam wcześniej. Nie wiem, czy jeszcze będę umiała zaufać jakiemuś mężczyźnie?
Czytaj także:
„Po ślubie moja Kalinka zmieniła się w jędze nie do wytrzymania. Szkoli mnie jak w wojsku. Ktoś mi podmienił żonę"
„Urodziłam i mąż stracił na mnie ochotę. Woli po nocach oglądać porno niż pójść ze mną do łóżka. Czuję się jak śmieć"
„Po 12 latach pracy, dzięki której wzbogacił się on, jego dzieci i jego była żona, ja nie mam nic”