„Jestem adoptowana i wszystko wskazuje na to, że mój narzeczony jest moim... przyrodnim bratem”

Kobieta, która ma złamane serce fot. Adobe Stock
Ta podróż niczego już nie zmieni – myślałam. Ale robiłam to dla Marcina...
/ 29.11.2020 18:51
Kobieta, która ma złamane serce fot. Adobe Stock

Za co los tak mnie ukarał? Po co dał miłość, skoro i tak ją odebrał. Dlaczego odnalezienie brata musiało stać się największą tragedią mojego życia? Byliśmy tacy szczęśliwi... Nie wiedziałam, że nad nami już zbiera się burza.

Tłukliśmy się autobusem już chyba ze dwie godziny. A przedtem całą noc pociągiem. Ale nie czułam zmęczenia. Właściwie nic już nie czułam. Nawet żalu, nawet wzruszenia, choć wczoraj wieczorem, gdy wsiadaliśmy do pociągu, zobaczyłam Marcina po raz pierwszy od dwóch miesięcy. Tak bardzo chciałam się do niego przytulić. I przez cały czas spędzony w pociągu, kiedy siedzieliśmy sztywno ramię przy ramieniu, i teraz. Ta cała podróż wydawała mi się bez sensu. Po co rozdrapywać ranę, która jeszcze się nie zagoiła? I pewnie nie zagoi się nigdy. Dwa miesiące nic nie zmieniły. Nadal kochałam Marcina tak samo, jak zawsze, od dnia w którym się poznaliśmy.

Zaczęło się od wpadki

To było pół roku temu. Chciałam ufarbować włosy. W sklepie skusiła mnie specjalna farba do pasemek. Porządna, renomowanej firmy. Kupiłam ją i zaraz następnego dnia nałożyłam na głowę. I wtedy zadzwoniła Alicja, moja koleżanka z pracy. Powiedziałam, żeby chwilkę zaczekała, owinęłam głowę folią, żeby szlafrok mi się nie pobrudził i wygodnie usadowiłam się ze słuchawką na brzegu wanny. Ala opowiadała jakąś szalenie skomplikowaną historię i nawet nie spostrzegłam, kiedy minęła godzina.
– O matko jedyna, Alka, mam farbę na głowie, muszę kończyć – zawołałam.
Wsadziłam głowę pod kran i zmartwiałam. Włosy wychodziły mi dosłownie garściami. Złapałam pudełko po farbie i przeczytałam instrukcję. No tak – wszystko jasne. Napisane było jak wół: nałożyć farbę i zostawić na 15–20 minut. A ja trzymałam ją trzy razy dłużej. I jeszcze pod folią... Przerażona zadzwoniłam na numer infolinii podany na pudełku. O dziwo, trafiłam nie na automat, tylko na żywa osobę. Niemal z płaczem opowiedziałam, co się stało.
– Proszę o numer telefonu, skontaktuję się z naszym laboratorium i do pani oddzwonię – kobieta wydawała się szczerze przejęta moim nieszczęściem.

Oddzwoniła po kilkunastu minutach. Powiedziała, żeby się nie martwić, bo po prostu spaliłam włosy – ta farba do pasemek jest bardzo silna – ale cebulki powinny być nienaruszone, więc włosy z czasem odrosną.
– Proszę mi podać swój adres, zaraz wyślę do pani kuriera z odżywką – zaproponowała życzliwie.
Podałam jej adres, ale prawdę mówiąc byłam pewna, że to tylko takie gadanie. Ale nie. Jeszcze tego samego popołudnia, kurier naprawdę przyjechał. Przywiózł mi całe pudło najrozmaitszych odżywek, płukanek, szamponów. I formularz do wypełnienia. Tym kurierem był Marcin.

Niespodziewanie zbliżyliśmy się do siebie

Właściwie wypełniliśmy formularz wspólnie. Trwało to dobrą godzinę i przez ten czas zdążyłam mu opowiedzieć całą historię. Nie mógł powstrzymać się od śmiechu, ale nie miałam o to pretensji.
Przez te parę godzin zdążyłam ochłonąć i nie bałam się już, że wyłysieję, więc śmiałam się razem z nim. Zresztą, od pierwszej chwili czułam w nim bratnią duszę. Nie znałam nikogo, z kim rozmawiałoby mi się tak dobrze jak z nim. Przy nim jakoś zapomniałam, że zwykle jestem nieśmiała. Dlatego, kiedy wychodząc, zapytał, czy moglibyśmy się spotkać, zgodziłam się bez wahania.

Dwa tygodnie później byłam już po uszy zakochana. Na szczęście z wzajemnością. I moi rodzice go polubili, a ja powiedziałam Marcinowi nawet to, że jestem adoptowana. Fakt ten nigdy nie spędzał mi snu z powiek, może dlatego, że wiedziałam o tym od samego początku, bo rodzice nigdy tego przede mną nie ukrywali, ale jednak nie lubiłam o tym mówić.
– Ja nie miałem tyle szczęścia – uśmiechnął się Marcin. – Wychowałem się w domu dziecka... Raz tacy jedni chcieli mnie adoptować, ale oni marzyli o grzecznym złotowłosym chłopczyku, który będzie grał na pianinie. A ja byłem trochę dzikus. Raz zabrali mnie do siebie na święta, potem na wakacje, a potem przepadli. Długo na nich czekałem, ale więcej się nie pojawili. Wtedy zaciąłem się, uznałem, że dam sobie w życiu radę sam, że nikogo nie potrzebuję. Nigdy nie próbowałem nawet odnaleźć biologicznych rodziców. A ty? Szukałaś matki? – zapytał jeszcze.

– Tak. Miałam okres buntu – uśmiechnęłam się trochę niepewnie na wspomnienie „rozrywek”, jakie fundowałam wtedy rodzicom. – Ale matki nie znalazłam, tylko ojca. Powiedział, że odeszła od niego zaraz po moim urodzeniu, zostawiając mu mnie na pamiątkę. Póki żyła moja babcia, jakoś tam mnie oboje wychowywali. Kiedy zmarła, ojciec oddał mnie matce. Ale matka widać wiele się nie zmieniła od czasu mojego urodzenia, bo opieka społeczna szybko uznała, że w domu dziecka będzie mi lepiej. Powiadomili o tym ojca, a on nie protestował. Nie musieli nawet odbierać mu praw rodzicielskich, kiedy miałam iść do adopcji. Sam się ich zrzekł. Dla mojego dobra, jak twierdził.
– Utrzymujesz z nim kontakt? – spytał Marcin jakoś tak dziwnie miękko.
– Nie. Zmarł kilka miesięcy po naszej jedynej rozmowie. Wtedy, kiedy jeszcze miałam do niego pretensje, że się mnie wyrzekł – odparłam sucho.
– A już nie masz?
– Nie mam. Myślę, że naprawdę zrobił to dla mojego dobra. Był alkoholikiem, ale pewnie na swój sposób mnie kochał. Kiedy go odnalazłam, popłakał się ze wzruszenia. Zresztą, wszystko jedno dlaczego to zrobił, skoro i tak wyszło mi to na dobre. Tylko trochę trwało, zanim to zrozumiałam. I o to do dziś mam do siebie pretensje. Ale matki już nie chciałam szukać – z tego, co mówił ojciec wynika, że byłam z nią bardzo krótko...

Przez następne parę miesięcy nie wracaliśmy do tego tematu. Aż do tego dnia, kiedy Marcin po raz pierwszy wspomniał o ślubie...
– Przykro mi trochę – zaczął niepewnie, gdy po pytaniu, czy za niego wyjdę i mojej odpowiedzi, emocje już nieco opadły – Wiesz, wesele i sam ślub. Głupio tak, że człowiek sam jak palec...
– Nie masz żadnej, choćby dalekiej rodziny? – spytałam.
– Nie wiem. Podobno byłem nieślubnym dzieckiem. W metryce, w rubryce „ojciec” miałem wpisane NN – nazwisko nieznane. Wiem tylko, że miałem przyrodnią siostrę. Do domu dziecka trafiliśmy, kiedy miałem 6 lat, a ona niecałe 3. Matki nigdy nie szukałem, ale siostry tak. Ale ją zabrali do innego domu. Właściwie nie wiem, dlaczego, bo przecież rodzeństw się nie rozdziela. Parę lat temu próbowałem ją odnaleźć, ale tamten dom już nie istnieje. Dowiedziałem się tylko, że jak go likwidowali, to wszystkie młodsze dzieci poszły do rodzin zastępczych...

Wtedy jeszcze nic mnie nie niepokoiło. Ale Marcin w czasie tej rozmowy był taki smutny, że nie mogłam przestać o tym myśleć. Wieczorem mama zauważyła, że jestem jakaś nieswoja i zapytała, co się stało. No więc opowiedziałam jej wszystko. Byłam tak przejęta, że nie zwróciłam uwagi, jak w trakcie naszej rozmowy nagle wciągnęła powietrze. Przez kilka następnych dni z kolei ona chodziła jak struta. Wieczorem zamykali się z ojcem w swoim pokoju. Światło paliło się u nich do drugiej, trzeciej nad ranem. Po kilku dniach zaczęło mnie to niepokoić, ale myślałam, że mają jakieś kłopoty. W pracy może. W każdym razie ani przez sekundę nie pomyślałam, że chodzi o Marcina.

Nie mogłam w to uwierzyć

W sobotę przyjechał po mnie motorem. Zrobiła się piękna pogoda i chcieliśmy pojechać za miasto. Byłam jeszcze w łazience, kiedy przyszedł.
– Zaraz będę gotowa, usiądź na chwilę – zawołałam przez drzwi. Nie odpowiedział.
Kiedy wyszłam, wszyscy troje siedzieli w dużym pokoju. Rodzice mieli grobowe miny, a Marcin wydawał się jakiś zmieszany.
– Twoi rodzice chcą z nami porozmawiać – zaczął, ale ojciec mu przerwał.
– Siadaj, Michasiu. To ważne – powiedział stanowczo.
Usiadłam, nie rozumiejąc, co się dzieje.
– Po pierwsze, chcemy od razu wyjaśnić pewną sprawę – zaczęła mama – Oboje bardzo cię lubimy, Marcinie. I cieszyliśmy się, kiedy Misia powiedziała, że myślicie o ślubie. Ale teraz... Teraz wiele się zmieniło. Może to przypadek. Może coś opowiedziałeś niedokładnie, albo my coś źle zrozumieliśmy. Najpierw chcieliśmy rozmawiać o tym tylko z Michaliną, ale... – mama zamilkła, bo zabrakło jej tchu.
–... ale zdecydowaliśmy, że lepiej, jeśli o wszystkim dowiecie się razem – dokończył ojciec. – Fakty są takie - 21 lat temu, kiedy już wiedzieliśmy, że nie będziemy mieć dzieci, byliśmy na wczasach. Mieszkaliśmy na prywatnej kwaterze, tuż obok domu dziecka. Dzieci było tam niewiele, bo placówka miała być zlikwidowana. Tak jak ta, w której była twoja siostra, Marcinie. Przez kilka dni, co rano widywaliśmy małą dziewczynkę, jak stała przy furtce. Raz czy dwa, zagadnęła nas, gdy przechodziliśmy. Potem zniknęła. Dopiero wtedy oboje zrozumieliśmy, że dziecko zapadło nam w serce. Poszliśmy do dyrektorki. Od niej dowiedzieliśmy się, że mała trafiła do rodziny zastępczej. To była Michalina. Pozwolono nam ją odwiedzić i już w czasie pierwszej wizyty zdecydowaliśmy się na adopcję. Bardzo szybko udało się załatwić wszystkie formalności. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że mała ma o 3 lata starszego brata, ale dyrektorka powiedziała, że rodzeństwo prawie się nie zna, bo chłopca wychowywała matka, a dziewczynkę ojciec – znów to dokładnie taka sytuacja, jak w przypadku ciebie i twojej siostry – tata unikał wzroku Marcina.

Zamilkł, ale po chwili ciągnął dalej:
– Spytała, czy nie chcemy adoptować rodzeństwa. Pewnie zdecydowalibyśmy się na dwójkę, ale po krótkim czasie dyrektorka powiedziała, że chłopiec też ma iść do adopcji. Jakaś rodzina już go raz zabrała na święta, mieli razem spędzić wakacje... – znów to jest twoja historia, chłopcze. Uznaliśmy więc sprawę za zamkniętą... – ojciec zamilkł.
– Musisz nam powiedzieć, co wiesz – mama, zwracając się do Marcina, przejęła pałeczkę, bo ojciec miał tak ściśnięte gardło, że mówił z trudem.
– Nie pamiętam, jak miał na imię brat Misi, ani w jakiej miejscowości był ten dom dziecka, w którym przebywał. Ale ty musisz wiedzieć, gdzie trafiła twoja siostra. I jak miała na imię. Bo wiek się zgadza...
Siedziałam, jak skamieniała, a Marcin po ostatnich słowach mojej mamy nagle zrobił się blady jak ściana.
– Nie wiem, jaka to miejscowość, chyba nikt mi nie mówił – zaczął – A ja nie pytałem. U mamy byliśmy z siostrą razem tylko kilka miesięcy. Mama mówiła, że ona jest chorowita i dlatego mieszkała u jakiejś cioci w górach – Marcin mówił coraz ciszej i uporczywie wpatrywał się w podłogę.
– A jak miała na imię? – spytał tata.
– Nie pamiętam. Mama mówiła na nią Masia albo Misiek – szepnął.
– Zakręciło mi się w głowie. Masia? Misia? Czy Michalinę można zdrabniać Masia? Pewnie tak. Zwłaszcza, że jest jeszcze ten Misiek. Rozpłakałam się i uciekłam do swojego pokoju. Kiedy wróciłam, po dobrych kilkudziesięciu minutach, Marcina już nie było, a rodzice siedzieli w fotelach dokładnie w takich samych pozach, jak wtedy, gdy wybiegłam. Mama ściskała w dłoni wyrwaną z zeszytu kartkę w kratkę.
– Marcin prosił, żeby ci to dać – powiedziała łamiącym się głosem.
Wzięłam kartkę. Widziałam kilka linijek napisanych zamaszystym pismem, ale przez łzy nie mogłam ich odczytać. Tata objął mnie i podał chusteczkę. Wytarłam oczy. Spojrzałam na kartkę: „Kochanie, nie zdołam ci tego powiedzieć osobiście. Nie zobaczymy się już nigdy więcej, bo nigdy nie przestanę cię kochać. Nie mogę nawet być dla ciebie bratem – Twój na zawsze Marcin".

Następne dwa tygodnie przepłakałam. Nie chodziłam do pracy, nie jadłam, nie spałam. Rodzice załatwili mi zwolnienie lekarskie, więc szefowa nie miała pretensji, kiedy wreszcie wróciłam. Powoli dochodziłam do siebie. Przynajmniej tak to wyglądało. Bo sama czułam, jakby zawalił mi się cały świat. Wymogłam na rodzicach, że będą utrzymywać kontakt z Marcinem. Oni, nie ja. Ja nie czułam się na siłach, ale chciałam mieć pewność, że nic złego mu się nie stało.

Ciężko mi było dalej z tym żyć

Po dwóch miesiącach do mnie zadzwonił. Odłożyłam słuchawkę. Zadzwonił znowu. Przestałam odbierać telefony. To mama z nim rozmawiała i to ona powiedziała mi, o co chodzi.
– Marcin nie może się z tym pogodzić, tak jak ty – zaczęła – Przyznaje, że zbieżność wydarzeń jest zadziwiająca, ale pewności nie ma. Dlatego to zrobił...
– To znaczy, co zrobił?
– Odszukał matkę, a właściwie jej adres. To jakaś wieś na Podkarpaciu. Chce, żebyście tam pojechali. Uważa, że jeśli ją odnajdziecie, ona będzie wiedziała...
– Nie chcę! – mruknęłam.
– Tak, wiem, że to będzie trudne – mama westchnęła – Ale oboje z ojcem uważamy, że powinniście to zrobić. Jeśli się uda, przynajmniej będziecie mieć pewność... Pomyśl o tym – mama wyszła, a ja przez całą noc miotałam się na łóżku. O 6 rano zadzwoniłam do Marcina. Odebrał od razu, jakby on też wcale nie spał tej nocy. Znał już wszystkie połączenia. Umówiliśmy się w piątek wieczorem na dworcu.

No i jechaliśmy autobusem. Od kilkunastu godzin prawie nie rozmawialiśmy. Marcin próbował opowiedzieć mi, jak trafił na ślad, ale to mnie nie obchodziło. Wysiedliśmy w środku wsi. Pod sklepem zaczepiliśmy jakiegoś człowieka, podaliśmy nazwisko matki Marcina, pytając, gdzie mieszka.
– Aaaa, tam, na końcu, pod lasem po prawej stronie – wskazał kierunek ręką – Ale ona już nie żyje – dodał – Teraz mieszka tam tylko jej córka z mężem.
Załamałam się. A więc wszystko na próżno. Niczego się nie dowiemy. Nic się nie wyjaśni. Chciałam od razu wracać, ale autobus już odjechał.
– Pójdziemy tam. Może ta dziewczyna coś wie, może zostały jakieś papiery. Może to nasza siostra – Marcin nie rezygnował.

Nie chciałam, ale trzymał mnie za rękę tak mocno, że właściwie nie miałam wyjścia, kiedy ruszył w stronę chałupy pod lasem. Przecież nie będę się z nim szarpać na środku wsi. Szliśmy coraz wolniej, przy furtce oboje się zatrzymaliśmy. Na ganku stała młoda kobieta. Przysłoniła oczy dłonią. Zdrętwiałam... Ten gest. Marcin robił to samo, gdy się w coś wpatrywał. Boże, jacy oni podobni... Kobieta zeszła ze schodków, a Marcin pchnął furtkę.
– Ty musisz być Marcin – kobieta mówiła szybko, jakby bała się, że nie zdąży – Mama dużo o tobie mówiła... Ja z tej mojej rodziny zastępczej trafiłam znowu do domu dziecka i wtedy mama mnie zabrała. Ciebie nie, bo powiedzieli jej, że jacyś zamożni ludzie chcą cię adoptować. Uważała, że u nich będzie ci lepiej. Potem nie mogła sobie tego darować... – urwała, a ja zamarłam. A więc to na pewno była siostra Marcina. Ale czy także moja? Bo dlaczego ona nie mówi nic o siostrze imieniem Masia?
– Tak, jestem Marcin, a to Michalina – pociągnął mnie za rękę.
Kobieta obojętnie prześlizgnęła się wzrokiem po mojej twarzy. Jakby to imię nic dla niej nie znaczyło.
– Ja jestem Małgorzata – uśmiechnęła się, wciąż patrząc tylko na niego. – Pamiętasz? Mama mówiła na mnie Masia, ale ty podobno nazywałeś mnie Misiek...
Marcin ścisnął moją rękę:
– Słyszysz – szepnął. – To ona jest moją siostrą, nie ty. Teraz już nigdy cię nie opuszczę...

Przeczytaj więcej prawdziwych historii:W życiu nie pomyślałabym, ze mój mąż mnie zdradzi. Po 5 latach małżeństwa zabrał się za... moją siostrę!Dawał mi 200 zł na miesiąc, a nasze wspólne pieniądze wydawał na kochankęZostawiłem żonę  dla stażystki. Dopiero teraz widzę, jaki byłem głupi

Redakcja poleca

REKLAMA