„Nienawidzę świąt. Ciągle znosiłam docinki, chamstwo, pytania o dzieci i męża, ale mam tego dosyć. Czas pomyśleć o sobie”

Szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, Victoria Chudinova
„Moje siostry utopiłyby mnie w łyżce wody. Miałam wrażenie, że zostałam podmieniona w szpitalu. Byłyśmy do siebie zupełnie niepodobne. Każda z nich – obarczona, obdarzona? – trójką dzieci i mężem, miała do mnie pretensje, że wciąż zwlekam z założeniem rodziny. Jakby to był jakiś, kurde, obowiązek”.
/ 22.12.2022 12:30
Szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, Victoria Chudinova

Miałam dość tych głupich świąt. Co roku powtórka z koszmarnej rozrywki. Trzy dni obżarstwa u matki, z siostrami, które mnie nie znosiły, z ciotkami, które będą się zmieniać przy stole każdego dnia, ale wszystkie będą tak samo wścibskie i nietaktowne, do tego telewizja w tle i umieranie na bolącą wątrobę. Nie miałam już na to siły. Gdzie są te cudowne rodziny z reklam, na których domownicy i goście uśmiechają się do siebie, pani domu robi kawę w czerwonej sukience, a dzieci bawią się grzecznie nowymi zabawkami? Ano w świecie reklam i bajek.

Tym razem się postawiłam mamie

Postanowiłam wyjechać. Powiedziałam, że na turnus rehabilitacyjny, ze względu na kręgosłup, że święta to idealny czas, sporo wolnego, można odpocząć, poćwiczyć, popływać w basenie…

– Chyba zwariowałaś – podsumowała moją chęć ucieczki matka. – Nie ma żadnych wyjazdów, przychodzisz i będziesz ze mną kroić sałatkę jarzynową, jak co roku.

No tak… co to za święta bez nieśmiertelnej sałatki? Krojonej do miednicy na pranie, bo ciotki potrzebowały takiej ilości, żeby trzy dni non stop ją trawić.

– Co to za fanaberie w ogóle? Święta spędza się z rodziną, a nie gdzieś tam, na jakichś wyjazdach czy turnusach.

– Mamo…

– Twoje siostry nie mogą się doczekać spotkania.

– Jasne…

Moje siostry utopiłyby mnie w łyżce wody. Miałam wrażenie, że zostałam podmieniona w szpitalu. Byłyśmy do siebie zupełnie niepodobne. One ciemne, ja blondynka. Ja spokojna, one hałaśliwe. Inaczej patrzyłyśmy na życie, politykę, religię, właściwie na wszystko. Każda z nich – obarczona, obdarzona? – trójką dzieci i mężem, miała do mnie pretensje, że wciąż zwlekam z założeniem rodziny. Jakby to był jakiś, kurde, obowiązek.

– Wpłaciłam pieniądze, jadę. Jakoś wytrzymacie beze mnie, choć wierzę, że będzie wam bardzo przykro – tym ironicznym pożegnaniem zakończyłam rozmowę.

Najważniejsze załatwione: mama poinformowana

Prezenty dostarczę parę dni przed świętami i będę mieć ich wszystkich z głowy. Dwa dni przed Wigilią spakowałam walizkę i wsiadłam do samochodu. Skierowałam się na południe. Gdzie spędzać Boże Narodzenie, jeśli nie w górach? Tam przynajmniej były szanse na śnieg. I rzeczywiście, tuż za Krakowem zaczęło się robić biało. Od tak dawna nie widziałam śniegu, że cieszyłam się jak dziecko. Włączyłam świąteczne piosenki w odtwarzaczu i śpiewałam na cały głos razem z wykonawcami.  

Hotel przywitał mnie lampkami zawieszonymi przy dachu i na balkonach, choinkami we wnętrzu, girlandami z jedliny. W moim pokoju też stała mała choinka. Szkoda, że sztuczna, ale z drugiej strony nie wyobrażałam sobie, jak mieliby utrzymać porządek w pokojach, walcząc z sypiącym się igliwiem. Zatem trudno, w tym roku będzie taka.

Przeszłam się po Zakopanem. Wszędzie dekoracje, światełka, które w zapadającym szybko zmroku wyglądały magicznie. Zjadłam pyszny obiad w karczmie, gdzie udało mi się wypatrzyć i zająć miejsce w pobliżu kominka. Siedziałam z książką, zabraną w ostatniej chwili z domu, i popijałam grzane wino, wczytując się w kolejny rozdział. I kolejny. I następny… Nie pamiętam, kiedy ostatnio w tak błogim spokoju mogłam sobie czytać, bez przejmowania się, że muszę coś jeszcze zrobić, do kogoś zadzwonić, nastawić pranie, wysłać maila. Urlop to jednak wspaniały wynalazek. A urlop bez gdakającej nad głową rodziny – to istny raj.

Mogłam spacerować, iść na basen i masaż, z czego nie omieszkałam skorzystać, a potem położyć się wcześnie do łóżka i czytać albo oglądać film, nie gryząc się tym, że jutro trzeba stawić czoła całej rodzinie. Trochę jednak obawiałam się tej „nowej” Wigilii. Z tłumem obcych ludzi. Jak tu dzielić się opłatkiem?  I jakie życzenia składać? Jakieś bezosobowe, wszystkim mówić to samo? Spełnienia marzeń, zdrowia i szczęścia?

Zaczęło mnie to stresować

Zupełnie niepotrzebnie. Owszem, w jadalni siedziało mnóstwo nieznanych mi osób, które kojarzyłam tylko z posiłków, ale za to wszyscy się uśmiechali. Nie pytali o chłopaka, dzieci, czy wreszcie dostałam awans. Serio, nikogo to nie obchodziło. Niesamowite. Rozglądałam się po sali, żeby znaleźć jakieś miejsce, kiedy podeszła do mnie dziewczyna w moim wieku.

– Też jesteś tu w pojedynkę? Zapraszamy do naszego stolika. Jestem Dorota.

Skorzystałam z zaproszenia i usiadłam z pięcioma innymi osobami, których imion uczyłam się na bieżąco. Na środku stołu leżały opłatki, które tak mnie stresowały. Dorota sięgnęła, wzięła jeden do ręki i… po prostu go zjadła.

– Nie będziemy chyba robić szopki ze składaniem sobie życzeń, co? Wiadomo: wszystkiego, co najlepsze, i dajcie nam karpia! – roześmiała się, a z nią cała reszta.

Poszliśmy też za jej przykładem w kwestii opłatka: każdy zjadł swój. Kolacja była przepyszna. Na stole pojawiały się kolejne smakołyki, a my, grupka przypadkowych osób, przeskakiwaliśmy z tematu na temat i co rusz wybuchaliśmy śmiechem. Przy innych stolikach też był gwar. Dzieciaki biegały po sali i jakoś nikomu to nie przeszkadzało. Może dlatego, że każdy miał gdzieś, co pomyśli sobie o nim lub jego potomstwie osoba, którą za kilka dni przestanie widywać na korytarzu hotelowym. To było oczyszczające i wyzwalające uczucie. Kiedy postawiono przed nami miskę z kutią, zgodnie jęknęliśmy.

– Nie wiem, czy wcisnę w siebie choćby ziarnko maku… – wystękała Dorota.

– To nie wciskaj, będzie więcej dla mnie. To jest przepyszne! Niebo w gębie – Dominik, siedzący obok mnie, natychmiast dołożył sobie kopiastą łychę do małej porcyjki, którą miał na talerzu. –

Chrzanić to, jutro pójdę pobiegać. Rzuciliśmy się na kutię, która smakowała całkiem inaczej niż to, co ciotka Genia przywoziła na Wigilię, a co przekładała z puszki kupionej w supermarkecie do jakiejś ładnej miski. Nie wiedzieliśmy, jak się potem dotoczymy do pokojów, ale… cytując Dominika, chrzanić to. Zresztą chrzan tutaj też był pyszny.

Tymczasem do jadalni wkroczyła góralska kapela i zaczęła „rżnąć” kolędy. Światła przygaszono, między stolikami przechadzał się Święty Mikołaj, rozdając drobne upominki od hotelu – ja na przykład dostałam ciepłe skarpetki, a Dorota kubek ze zdjęciem gór.

Cisza tam była niesamowita!

Pierwszego dnia świąt, po uroczystym obiedzie, zorganizowano kulig. Sanie jechały, konie parskały, dzwonki dzwoniły, pochodnie oświetlały drogę, twarze same się uśmiechały. Potem piekliśmy kiełbaski nad ogniskiem. Zmarzliśmy, ale co z tego. Było warto. Dawno tyle się nie śmiałam. Drugiego dnia świąt pod wieczór hotel prawie opustoszał. Wyjechały rodziny z dziećmi i większość par. Ja zostawałam jeszcze trzy dni i wracałam do domu dopiero na sylwestra. Moi nowi znajomi wyjeżdżali dopiero nazajutrz, więc wybraliśmy się na wycieczkę po Zakopanem, żeby połazić po karczmach. I znowu świetnie się bawiłam.

Cisza kolejnego dnia była niesamowita. Jeszcze wczoraj wieczorem śmialiśmy się i szaleliśmy, a teraz byłam sama, choć równie zadowolona. Mogłam robić, co chciałam, czytać lub spacerować, mogłam też nie robić zupełnie nic, ot, napawać się spokojem. Wróciłam wypoczęta jak nigdy. Wyspana, wyśmiana, najedzona, zrelaksowana, rozluźniona. Pierwszy raz od czasów dzieciństwa przeżyłam świąteczny tydzień bez stresu, bez gryzienia się w język i sztucznego uśmiechania się. Zaraz po powrocie zadzwoniłam do mamy, która chwilę po przywitaniu zaczęła jojczyć.

– Wszyscy byli potwornie rozczarowani twoją nieobecnością. Naprawdę – podkreśliła, co mogło oznaczać dwie rzeczy. Albo nikt nie zauważył, że mnie nie ma, albo właśnie zauważali, bo zabrakło im kozła ofiarnego do czepiania się. – To wyjątkowo samolubne, żeby zostawiać rodzinę w takim czasie.

Nie odmówiła od razu…

– Czasem trzeba być egoistą, to zdrowe. Mieliście siebie nawzajem, a ja odpoczęłam tak świetnie, że odtąd każde święta będę spędzać w taki sposób.

– Ale…

– Nie, mamo – ucięłam dyskusję. – Nie wpędzaj mnie w poczucie winy. To nie w porządku. Za to… może za rok pojedziesz ze mną, hm?

Cóż, czasem trzeba wyłamać się z tradycji, odsunąć na bok to, co doskonale znamy, by świeżym okiem spojrzeć na nasze życie, na to, co daje nam szczęście, a co go nas pozbawia. By poznać kogoś ciekawego. Odetchnąć. Zrelaksować się. W tym roku jadę na Mazury.

Zabieram mamę, choć wciąż się kryguje i broni się przed tym wyjazdem, jakby to była jakaś zdrada narodowa. Czuję jednak, że jest jej to potrzebne, taka nowa świecko-świąteczna tradycja.

Czytaj także:
„Co roku w Wigilię biorę dodatkowy dyżur. Wszystko przez to, że nie mam ochoty siedzieć z rodziną”
„Włożyłem ogrom serca w remont domu po dziadku. Ale syn z rodziną nie chce do mnie przyjeżdżać, woli obcych”
„Co roku sama przygotowywałam święta, a rodzina tylko mnie krytykowała. Koniec z tym. Chcą świąt, to niech zrobią je sami”

Redakcja poleca

REKLAMA