Firma była moim życiem. Mąż żartował, że to moje trzecie dziecko. Ale cóż się dziwić, założyłam ją sama i prowadziłam od początku. Zdobyłam miejsce na rynku i byłam z siebie dumna. Teraz mogłabym odpocząć.
Złożyłam te dolegliwości na karb wieku
Marek, mój syn, radził sobie wspaniale, spokojnie mogłam powierzyć mu prowadzenie firmy. Ale nawet o tym nie pomyślałam. Nie wyobrażałam sobie życia bez ukochanej firmy. Nadal więc pracowałam na pełnych obrotach, nie zważając na wiek i dolegliwości zdrowotne. Uważałam, że intensywna praca pomoże mi nie dać się choróbskom.
Obawiałam się, że jeśli przystopuję, to zacznę mieć problemy ze zdrowiem. Tak więc mimo próśb bliskich i ostrzeżeń lekarki nie zwolniłam tempa. Nawet wnuki musiały nieraz ustąpić firmie, kiedy trzeba było sfinalizować ważny kontrakt czy dopilnować produkcji.
Nadal spędzałam w pracy nieraz i po kilkanaście godzin, doglądałam wszystkiego, byłam wszędzie, gdzie działo się coś istotnego. W pewnym momencie zauważyłam, że łatwiej się męczę, często dokuczają mi bóle głowy, kołatania serca, ból w klatce piersiowej, częściej się denerwuję. Złożyłam jednak te wszystkie dolegliwości na karb wieku.
To było jesienią, w ponury, wietrzny wieczór. Siedziałam jeszcze w firmie nad bilansem. Markowi urodziło się drugie dziecko, chciałam, żeby miał więcej czasu dla żony i maluszka.
W tej chwili zawalił mi się świat
Przeglądałam dokumenty, kiedy nagle poczułam potworny ból głowy. Zrobiło mi się jakoś duszno i nieswojo. Wstałam, żeby uchylić okno, i to była ostatnia rzecz, jaką zapamiętałam. Resztę wiem z opowiadania bliskich.
Znalazł mnie Marek. Nieprzytomną, leżącą na podłodze. Zadzwonił po pogotowie. Miałam szczęście, że szybko do mnie dotarł. Dzwonił do mnie wcześniej na komórkę, a ponieważ nie odbierałam, zatelefonował do domu.
Od ojca dowiedział się, że jeszcze nie wróciłam. Domyślił się, że siedzę w biurze, i pojechał tam. Zanim jednak do mnie dotarł, minęło sporo czasu od mojego zasłabnięcia. Zapadłam w śpiączkę.
W szpitalu stwierdzono, że doznałam wylewu krwi do mózgu, a w konsekwencji udaru. Lekarze wybudzili mnie ze śpiączki, ale lewą stronę ciała miałam sparaliżowaną. Pamiętam, że kiedy się obudziłam, chciałam coś powiedzieć, poruszyć się, ale z moich ust wydobył się tylko bełkot.
W ogóle nie czułam mojego ciała, nie panowałam nad nim. Byłam przerażona. Czułam się tak, jakby mój świat się zawalił. Zadawałam sobie pytanie, po co ja jeszcze w ogóle żyję.
Chciałam umrzeć. Kiedy moi bliscy mnie odwiedzali, odwracałam głowę. Moje życie legło w gruzach i nie wiedziałam, co ze mną będzie.
Naprawdę okropnie się bałam
Jednak kiedy tak leżałam bezwładna na szpitalnym łóżku, miałam dużo czasu na myślenie. Przed oczami przesuwało się całe moje życie. I właściwie tych wspomnień nie było wiele. A przecież miałam sześćdziesiąt pięć lat!
Trochę miłych chwil z dzieciństwa, a potem już tylko praca i praca, firma i firma. Kiedy tak sobie rozmyślałam, uzmysłowiłam sobie, jak wiele mnie ominęło – tyle ważnych chwil w życiu moich dzieci, dla których nie miałam czasu, bo ważniejsza była firma, rodzinne uroczystości, z których uciekałam do pracy, wnuki, które widywałam od wielkiego święta. Od wszystkiego właściwie uciekałam w pracę, obowiązki zawodowe…
„Czy ja w ogóle żyłam przez te lata?” – pytałam samą siebie. Odpowiedź była druzgocąca. A teraz, kiedy wreszcie mogłabym poświęcić trochę czasu bliskim, przyszła choroba i unieruchomiła mnie, odebrała mi mowę… Zdałam sobie sprawę, że gdyby nie mój szalony pracoholizm, może mogłabym jej uniknąć…
I wtedy, w szpitalu, podjęłam niezłomne postanowienie, że wszelką swoją energię i siły, które mi zostały, poświęcę na walkę ze skutkami udaru, aby chociaż te lata, które mam jeszcze przed sobą, przeżyć na nowo, inaczej.
Rodzina była zdumiona. Dotychczas leżałam bierna, apatyczna, zrezygnowana i nieobecna, teraz wprost rwałam się do rehabilitacji, leczenia, zajęć z logopedą. Mój stan był kiepski, a lekarze i tak mówili, że byłoby jeszcze gorzej, gdyby syn mnie nie znalazł i nie wezwał pomocy. Ale ja się nie poddawałam.
Z taką samą determinacją, z jaką walczyłam o kontrakty dla firmy, teraz pokonywałam kolejne etapy rehabilitacji. Z zapałem ćwiczyłam rękę i nogę, choć poprawa następowała bardzo powoli.
Każdy ruch był wyzwaniem, a ja w dodatku byłam niecierpliwa, musiałam więc nauczyć się cierpliwości i pokory wobec swojego cierpienia. Widząc moją determinację i wolę walki, bliscy zapewnili mi dodatkową rehabilitację w najlepszych ośrodkach, u najlepszych specjalistów.
Staram się także dla nich
Wozili mnie tam sami i spędzali razem ze mną długie godziny na salach ćwiczeń. Bardzo im byłam za to wdzięczna, bo przecież pamiętałam, jak ja sama uciekałam do pracy od chorych dzieci, którymi zajmowała się płatna opiekunka, jak nawet w rocznicę ślubu nie potrafiłam spędzić z Januszem, moim mężem, wieczoru w domu, a rodzinne uroczystości organizowałam w lokalach, żeby mieć z nimi mniej zachodu.
Kiedy dziękowałam Januszowi, Markowi i Joasi, odpowiadali niezmiennie, że po to są. Płakałam, bo rozumiałam, że ja też jako żona i matka byłam „po coś” dla nich, a nie potrafiłam się z tego wywiązać. A wtedy oni ganili mnie i kazali brać się w garść, bo jestem im potrzebna…
Ocierałam więc łzy i walczyłam o każdy ruch, każde słowo. Zwłaszcza walka o odzyskanie mowy była bardzo żmudna. Język w ogóle nie chciał mnie słuchać. Bełkotałam tylko i płakałam ze złości, że nie potrafię powiedzieć tego, co czuję i myślę.
Przez długi czas porozumiewałam się za pomocą tablic z literami i słowami, które pokazywałam zdrową ręką. U logopedy tysiące razy powtarzałam te same sylaby, ćwiczenia, zanim zaczęłam mówić na tyle wyraźnie, by można mnie było zrozumieć.
Powoli, w ciągu kilku lat, odzyskałam władzę w kończynach, choć dalej nieco „ciągnę” nogę. Do firmy już nie wróciłam, zostawiłam Markowi wolną rękę. Za to zaangażowałam się w życie moich wnuków. Zawsze mogą liczyć na swoją babcię, która teraz ma dla nich mnóstwo czasu.
Chyba że spędzam go z Januszem. A to zdarza się bardzo często. Chodzimy do kina, na spacery, jeździmy na wycieczki sami albo z klubem seniora, w którym znaleźliśmy miłych znajomych.
Dostałam szansę i nie zamierzam jej zmarnować
Nauczyłam się cieszyć z każdego drobiazgu: porannej kawy, ciekawej książki (nawiasem mówiąc, wreszcie mam czas na czytanie), kwiatów na balkonie, chwili z bliskimi. Dostrzegam teraz piękno świata wokół mnie i ono mnie fascynuje do tego stopnia, że zaczęłam je uwieczniać na fotografiach.
Dzieci kupiły mi na imieniny dobry aparat, a ja nie zmarnowałam prezentu. Najlepiej świadczy o tym fakt, że w naszej bibliotece wkrótce zostanie otwarta wystawa moich fotografii. Dostałam szansę i nie zamierzam jej zmarnować.
Pilnuję też teraz, aby moi najbliżsi nie zatracili się w pracy, aby umieli cieszyć się zwykłym dniem, rodzinnym życiem i nie uciekali od niego w obowiązki. Zmądrzałam, choć trzeba było porządnego wstrząsu, żeby to nastąpiło.
Ale teraz już wiem, co jest naprawdę ważne. Dobrze, że choć u schyłku życia zdołałam to zrozumieć.
Czytaj także:
„Żyłam w dwóch związkach: z mężem i kochankiem. Skończyłam sama z brzuchem. Nie wiem, który z nich jest ojcem”
„Mąż obiecał swojej babci, która była na łożu śmierci, że się ze mną ożeni. Ja za ten ślub dostałam bezcenną biżuterię”
„Naiwna siostrzyczka sponsoruje swoją rozrzutną córkę, a jej ciągle mało. Biedaczka przez nią nie ma nawet na ogrzewanie”