„Nie lubiłem ludzi, bałem się kobiet, więc zostałem księdzem. Wszystko się zmieniło, gdy poznałem Kacpra”

Historia księdza fot. Adobe Stock
Przełożeni widzieli, że nie potrafię ściągnąć do kościoła ludzi, więc odsuwali mnie od znaczących probostw, hojnych wiernych, którzy źle znosili flegmatycznych, wyobcowanych księży. Ja także nie czułem się wśród nich na swoim miejscu i z ulgą przyjąłem zesłanie.
/ 02.03.2021 07:43
Historia księdza fot. Adobe Stock

Zostałem księdzem, bo chciałem służyć Bogu i ludziom. Po wielu latach kapłaństwa, zgorzkniały i nieszczęśliwy, zastanawiałem się, czy nie popełniłem błędu.

Przystanąłem przed moim ulubionym obrazem przy bocznym ołtarzu, na którym malusieńki Jezus wpatrywał się z dziecięcą ufnością w Maryję. „Ileż w nim wiary? Ile nadziei, że choćby nie wiem, co się stało, to ona zawsze będzie przy nim” – zamyślony pochyliłem głowę. Nie przeżegnałem się. Już dawno temu zobojętniałem na Słowo Boże.

Pozornie wszystko biegło utartymi ścieżkami

Odprawiałem msze, odwiedzałem parafian, spowiadałem i rozgrzeszałem, ale coraz bardziej czułem się obco w kościele i w sutannie. Kiedy ponad dwadzieścia lat temu zostawiłem dla Boga licealną miłość, wydawało mi się, że postępuję słusznie. Na niewiele zdała się rozpacz rodziców, że ich jedyny syn, zamiast przedłużać ród, wybiera stan duchowny.

– Nie możecie sprzeciwiać się powołaniu – tłumaczył im mój proboszcz, a ja kiwałem ze zrozumieniem głową.

– Ale dlaczego mój syn? Dlaczego on? – pytał ojciec.

– Niezbadane są wyroki boskie – odpowiadał ksiądz.

– Po prostu czuję, że powinienem tak postąpić – powtarzałem zapłakanej mamie. – Przepraszam, ale w ten sposób, najlepiej jak umiem, będę mógł służyć Bogu i ludziom. „Czy na pewno?” – pomyślałem teraz, chowając się w zakrystii. Nie lubiłem ludzi. Latami udawałem, że jest inaczej, kryjąc swoją niechęć pod maską pobłażliwości. Bałem się kobiet. Nawet dziewczyna, którą kochałem, wzbudzała we mnie strach, ale jeszcze bardziej bałem się odpowiedzialności – za siebie, za nas, nasze dzieci i starzejących się rodziców.

Wiem, byłem młody i wszystko jeszcze mogło się zmienić, ale ja postawiłem na jedną kartę. Kochałem Boga, służyłem do mszy jako ministrant, ślubowałem czystość, wyjeżdżałem na oazy i rekolekcje, więc proboszcz nie miał wątpliwości, że moja decyzja jest szczera i podyktowana potrzebami serca. Nie pytał, czy w ten sposób nie uciekam przed światem, a ja się nie tłumaczyłem. Marzyłem o karierze naukowej, zgłębianiu teologicznych ksiąg w zaciszu uniwersyteckiej biblioteki, na to jednak nie starczyło mi talentu.

Wylądowałem więc w parafii

Najpierw w całkiem sporej, w jednym z wojewódzkich miast, później w powiatowej mieścinie, a na końcu tutaj, gdzie podlegały mi trzy biedne, wyludniające się wsie. Przełożeni widzieli, że nie potrafię ściągnąć do kościoła ludzi, więc odsuwali mnie od znaczących probostw, hojnych, zaangażowanych i światłych wiernych, którzy chcieli działać dla swojej społeczności i źle znosili flegmatycznych, wyobcowanych księży. Ja także nie czułem się wśród nich na swoim miejscu i z ulgą przyjąłem zesłanie.

Na tym końcu świata, zapomnianym przez Boga i opiekę społeczną, już niczego nie mogłem zepsuć. Całe dnie i noce miałem dla siebie. Starsi ludzie ledwie docierali do kościoła w weekendy. Młodzi nie mieli dla mnie czasu. Mężczyźni albo pili, albo pracowali za granicą, a ich żony za bardzo zajęte były dziećmi, domem i ledwie przynoszącymi jakieś plony gospodarstwami, żeby jeszcze zaprzątać sobie głowę Bogiem. Nie karciłem ich za to. Nie śmiałbym w obliczu własnych wątpliwości.

Nawet się nie zdziwiłem, kiedy do niedzielnej mszy przyszedł mi służyć tylko jeden ministrant.

– Co z Kacprem? – rzuciłem do chłopaka, nie oczekując odpowiedzi, jednak ten się rozgadał.

– Psze księdza, jak do niego poszedłem, to mówił, że jest chory, ale ja tam wiem, że to bujda. Kłamie jak z nut, zdrowy jest jak ryba – zaśmiał się.

– Aha – mruknąłem, bo wcale nie miałem ochoty wdawać się w dyskusje. Sergiusz, podobnie jak jego mama, nie należał jednak do milczków. Przeciwnie, dzielił się swoimi wiadomościami na prawo i lewo. Musiałem więc posłuchać, jak to podpatrywał kolegę przez okno w jego mieszkaniu, a potem schowany w krzakach poczekał, aż Kacper wyjdzie na zewnątrz, myśląc, że Sergiusz już sobie poszedł.

– I on, psze księdza, wyszedł boso – roześmiał się chłopak.

– Może lubi chodzić boso – odpowiedziałem poirytowany jego wścibstwem i gadulstwem.

– E tam, lubi! Kto by lubił w taki deszcz. Buty mu się rozleciały, psze księdza, i nie ma na nowe. Ojciec też mu nie kupi, bo całe dnie leży pijany pod płotem. Moja mama mówi...

– Wystarczy! – nie wytrzymałem. – Jak możesz śmiać się z bliźniego? – upomniałem go.

– Jaki on mój bliźni, psze księdza? – prychnął, poprawiając komżę. Nie było sensu dłużej dyskutować z Sergiuszem. Jego ojciec pracował w Anglii na budowie, mama co jakiś czas wyjeżdżała do Niemiec na plantacje szparagów. Rodzinie żyło się całkiem dobrze, choć dzieci nie widziały rodziców czasami przez pół roku. Zajmowała się nimi babcia, ale poza tym cała czwórka Janiaków miała wszystko, czego dusza na takiej prowincji zapragnie, nawet laptopa i nowiuśkie adidasy ze sklepu, a nie z targowiska.

Odprawiłem mszę, porozmawiałem ze starszymi parafianami i poszedłem do domu na niedzielny obiad. Jednak sprawa Kacpra nie dawała mi spokoju.

– Co pani wie o jego rodzicach – zapytałem gosposię.

– Ojciec przepija wszystko, co dostaną z opieki, a matka od lat na rencie. Niezaradna kobieta, nie umie dziada pogonić ani zmusić do pracy. On w sumie nawet mądry chłop jest, ale jakiś taki przetrącony... A czemu ksiądz pyta?

– A tak sobie... – westchnąłem. – Dzisiaj Kacper nie przyszedł służyć do mszy świętej.

– Pewnie ojcem musiał się zająć. Najstarszy z całej piątki, to ksiądz proboszcz rozumie. Podobno czasem do szkoły nawet nie chodzi, jak trzeba za ojca pole obrobić. Biedny chłopak... „Bardzo biedny” – pomyślałem, chociaż bardziej zaabsorbowały mnie jego buty niż życie. Nie mogłem uwierzyć, że w XXI wieku, w całkiem zasobnym kraju, jest dziecko, którego rodziców nie stać na buty. Ale co ja mogłem wiedzieć o moich parafianach?

Nigdy dotąd nie zastanawiałem się nad ich losem

Niby słuchałem ich, odwiedzałem w domach po kolędzie, patrzyłem na skromnie urządzone wnętrza i dzieci ubrane w pocerowane portki i sprane bluzy, ale żyłem w takim zatrzaśnięciu, że nie docierało do mnie, jak bardzo mogą być nieszczęśliwi. Dopiero teraz poruszyły mnie buty Kacpra. Niełatwo jednak jest wyjść z własnej skorupy. Minęło kilka dni, nim zebrałem się na odwagę i pojechałem do niego. Krążył po podwórku, pojąc kaczki i kury, zamiast być o tej porze w szkole.

– Zrezygnowałeś z nauki? – zażartowałem, udając, że nie widzę jego bosych, czerwonych z zimna stóp. – Chory jestem – wybąkał po tradycyjnym: „Niech będzie pochwalony”.

– Chory, a boso biegasz? Gdzie rodzice? – nie odpuszczałem.

– Mama w domu szykuje obiad. Już księdza prowadzę, zapraszamy – pobiegł przodem lekko przygarbiony. Widziałem, że się wstydzi. Nigdy wcześniej nie przyglądałem mu się tak uważnie. Zapadnięta klatka piersiowa, kręgosłup niemal na wierzchu, zniszczone spodnie, przetarta koszulka... Wiedziałem, że Kacper lubi się uczyć, pociągała go zwłaszcza matematyka, ale tutaj może najwyżej podliczać niezapłacone przez ojca rachunki.

Jego mama była szarą, przytłoczoną przez życie kobietą. Wystraszyła się na mój widok i odskoczyła od garnka z parującym krupnikiem, żeby pośpiesznie posprzątać ze stołu.

– Nie trzeba – powstrzymałem ją. Ona również wstydziła się swojego życia – bardziej to wyczułem niż zauważyłem. Jakimś szóstym zmysłem odesłałem Kacpra na podwórko, żeby nie musiała wstydzić się swojej biedy przed najstarszym synem.

– Kacper nie przyszedł służyć do mszy, nie chodzi do szkoły, może mi pani powiedzieć, dlaczego? – zacząłem.

– Choruje – odparła niepewnie.

– Choruje, a biega boso po podwórku? Przez te wagary syn nie zda do następnej klasy, a szkoda by było, bo dobry z niego uczeń. Co się stało, pani Marianowa? Proszę powiedzieć prawdę, jak na spowiedzi. Kobiecie napłynęły łzy do oczu.

– Buty mu się rozleciały, a nie mam pieniędzy na nowe. Nie stać mnie nawet na głupie trampki za dwadzieścia złotych, bo mąż przepił całą moją rentę, a mamy dopiero połowę miesiąca. Znikąd nie dostanę już ani grosza. Jemy to, co sami wyhodujemy, ale na ubrania nas nie stać... Nie mogę prosić o pożyczkę, bo wszędzie mamy długi.

Nic nie mówiąc, wyjąłem z portfela pięćdziesiąt złotych i położyłem je przed nią. Broniła się, nie chciała jałmużny, wyznała, że dłużej nie wytrzyma takiego życia, jeśli mąż się nie zmieni, nie zacznie zarabiać.

– Toniemy w długach – rozpłakała się. – Nie nadążam oddawać.

– Mnie nie musi pani oddawać – stwierdziłem, chociaż ja również nie należałem do zamożnych. Na takiej ubogiej parafii nie można się było niczego dorobić. Z zainteresowaniem spojrzałem na stół. Dobrze, że kobieta nie zdążyła z niego posprzątać, bo dzięki temu zobaczyłem robótkę. Równy ścieg, piękne warkocze... Trochę znałem się na tym. Moja babcia i mama wyczarowywały na drutach istne cudeńka.

Dzisiaj włóczkowe swetry, kamizelki i szale znowu wróciły do łask – tak przynajmniej twierdziła mama i kuzynki, które na każde święta obdarowywały mnie jakimiś wydzierganymi przez siebie rzeczami. Przyjmowałem je z wdzięcznością, bo daleko od domu przypominały mi o bliskich i cieple rodzinnego ogniska.

– Piękna robótka – pochwaliłem.

– E tam, taka sobie, co chwilę przerabiam stare swetry i szale, bo nie stać nas na nowe – wzruszyła ramionami. I wtedy mnie olśniło! Dołożyłem kobiecie drugą pięćdziesiątkę i kazałem kupić włóczkę na sweter dla nastolatki. Dałem jej tydzień na wykonanie, a gdy już go wydziergała, pojechaliśmy do Janiaków i Sergiusz zrobił zdjęcia swetra.

Potem założyliśmy konto na jednym z portali aukcyjnych i wystawiliśmy sweter na sprzedaż. Dzieło mamy Kacpra sprzedało się na pniu, a kupująca go pani zapytała, czy nie mielibyśmy jeszcze jednego. Za zarobione pieniądze kupiliśmy kolejną włóczkę, a za to, co zostało, spłaciliśmy dług w wiejskim sklepiku. Za następne pieniądze pani Marianowa sama kupiła lepszej jakości wełnę i zrobiła z niej cudną kamizelkę oraz sweter. Najpierw pracowała „na czarno”, ale kiedy interes się rozkręcił, założyła własną małą firmę. Przyznam, że z moją pomocą.

Byłem z siebie naprawdę dumny, ale nabrałem też ochoty, a przede wszystkim odwagi, żeby pomóc innym naszym mieszkańcom. Ponieważ sam niewiele mogłem zdziałać, pojechałem do urzędu pracy i zmusiłem dyrektora, żeby zaczął starać się o unijne dotacje.

– Założymy spółdzielnię socjalną! A jeśli nam się uda, to i dwie. Mamy tu wspaniałe hafciarki i pszczelarzy. Trzeba ich rozruszać, ale bez państwa pomocy nie poradzimy sobie. Wy wiecie, jak pisać podania o dotacje i się z nich rozliczać. Zorganizujcie też tym ludziom jakieś kursy, szkolenia. Dajcie im szansę. Pana za to pochwalą przełożeni, a ludzie znajdą sobie zajęcie – powiedziałem, łechcąc próżność dyrektora.

Rybka chwyciła przynętę

Rozpoczęły się szkolenia i warsztaty. Niełatwo było wyrwać ludzi z wieloletniej, a nawet wielopokoleniowej bezradności – wielu się wycofywało, ale na ich miejsce przychodzili kolejni, uparci, wytrwali i zdeterminowani. Dzięki nim, po roku mieliśmy dwie całkiem dobrze prosperujące spółdzielnie. Mogłem być z siebie dumny i pewnie puszyłbym się jak paw, gdybym któregoś ranka nie spotkał w naszym kościele ojca Kacpra. Siedział pochylony w modlitwie.

Kiedyś minąłbym go bez słowa, ale teraz nabrałem takiej pewności siebie, że podszedłem do niego i przeszkodziłem mu w rozmyślaniach. Podniósł na mnie przekrwione oczy.

– Od dwóch dni nie piję, proszę księdza, ale nie dam rady dłużej. Nie mam sił, Bóg też nie chce mi pomóc – wyznał. Spojrzałem na obraz małego Jezuska w ramionach Maryi, na jego ufne, pełne miłości spojrzenie i uśmiechnąłem się.

– Właśnie teraz Bóg ci pomaga – powiedziałem i dotknąłem jego ramienia. Mężczyzna rozpłakał się jak dziecko, a wtedy przytuliłem do siebie tego zniszczonego przez nałóg człowieka. Już wiedziałem, co zrobię. „Założę klub AA, ściągnę z miasta psychologów i mężczyzn, którzy mają za sobą doświadczenie alkoholizmu, pokażę ojcu Kacpra i innym, że „miłość wszystko zwycięża” – postanowiłem. Znowu spojrzałem na obraz. Tym razem z wdzięcznością i ze wzruszeniem.

– Dzięki ci, Boże – wyszeptałem. – Jesteś wspaniały i wielki. Nigdy już nie będę w ciebie wątpił, bo nauczyłeś mnie kochać ludzi. To jest właśnie wiara.

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Już przed ślubem prowadziłem podwójne życie. Moje kochanki to głównie mężatki
Uciekłam od męża alkoholika do swojej pierwszej miłości. To był błąd...
Gdy straciłem pracę, zostałem kurą domową. To wstyd, ale odpowiada mi ta rola

Redakcja poleca

REKLAMA