Miałam 62 lata, kiedy poznałam Henia. On był o pięć lat starszy. Po raz pierwszy spotkaliśmy się na wycieczce organizowanej przez klub seniora. Przyjaciółka mocno się tam udzielała i namówiła mnie na wyjazd. Ale trzy dni przed wyprawą nagle zachorowała. Żal mi było rezygnować, bo nigdy nie byłam w Sandomierzu, więc choć nikogo z uczestników wycieczki nie znałam, postanowiłam pojechać.
W autokarze było tylko jedno wolne miejsce, właśnie obok Henryka. Usiadłam, zagadnęłam… Gdy wycieczka dobiegła końca, rozmawialiśmy już jak starzy znajomi.
Zaczęliśmy się spotykać. Ja wdowa, on wdowiec, dzieci dorosłe, zajęte swoim życiem. Oboje czuliśmy się trochę samotni i potrzebowaliśmy bratniej duszy. Zapraszałam go do siebie na domowe obiady, on w rewanżu naprawiał mi krany, szafki, robił cięższe zakupy. Wieczorami chodziliśmy do teatru, do kina albo zwyczajnie, na spacery. Nawet nie wiem, kiedy staliśmy się sobie bardzo bliscy…
Miłość w jesieni życia jest inna niż ta nastoletnia. Nie wybucha gwałtownym płomieniem, lecz rozpala się powoli. Ale przez to jest trwalsza, bo tak nagle nie gaśnie. Po półtora roku znajomości wiedzieliśmy z Henrykiem, że jesteśmy w sobie zakochani. Postanowiliśmy zamieszkać razem. U mnie. Henrykowi było wszystko jedno, a ja nie chciałam rozstawać się ze swoim gniazdkiem.
Tu byłam panią, wiedziałam gdzie co leży, no i mój blok stał wśród zieleni, niedaleko parku. A on miał mieszkanie w samym centrum Warszawy. Bardzo duże i piękne, w starej kamienicy, ale… Smród spalin, samochody pod oknami, tłum ludzi. Uradziliśmy, że je wynajmiemy na kancelarię adwokacką, chętny od razu się znalazł.
Dosłownie na mnie napadła
Mój syn właściwie od początku wiedział o Henryku. I był zachwycony! Od kilkunastu lat mieszkał w Stanach Zjednoczonych i martwił się, że po śmierci jego ojca zostałam sama. Nieraz napomykał, że powinnam sobie poszukać bratniej duszy…
Tymczasem Henryk nie wspominał o mnie córce ani słowem. W ogóle niewiele o niej wiedziałam. Tylko tyle, że ma na imię Marzena, mieszka w Krakowie i jest sama. Gdy do niego dzwoniła, kłamał, że siedzi w domu i ogląda telewizję, choć tak naprawdę był u mnie. Podpytywałam go kilka razy, dlaczego jest taki tajemniczy, przecież nie mamy się czego wstydzić, ale zawsze zmieniał temat. Więc przestałam pytać. Uznałam, że skoro nie chce o tym rozmawiać, to ma swoje powody. Teraz jednak musiał się przed nią przyznać, że kogoś ma. Przecież miał zmienić adres!
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Zaprosiliśmy ją na obiad. Już wiedziała, że zamierzamy zamieszkać z Henrykiem razem, i chciała mnie poznać. Tak się starałam, żeby wszystko pięknie wypadło. Wysprzątałam mieszkanie, powiesiłam nowe zasłony. Upiekłam kaczkę i pyszny tort makowy. Na początku było nawet miło. Gawędziliśmy, jak to przy stole, o wszystkim i o niczym. Marzena pochwaliła, że mięso kruche, a tort nie za słodki. Dumna, że tak dobrze wszystko idzie, zaczęłam sprzątać ze stołu.
Marzena zerwała się z krzesła i zaproponowała, że mi pomoże. I nie czekając na odpowiedź, powędrowała za mną do kuchni. Gdy się tam obie znalazłyśmy, dokładnie zamknęła drzwi.
Nie spodziewałam się niczego złego. Myślałam, że chce mnie lepiej poznać, pogadać jak kobieta z kobietą, podpytać o nasze plany. Nic z tego! Za drzwiami czar prysł, a uśmiech na jej twarzy zamienił się w grymas wściekłości. O Boże, jak ona na mnie napadła! Zaczęła krzyczeć, że nie pozwoli skrzywdzić ojca, że zna takie cwane baby jak ja – czyhające na majątek starszych mężczyzn. I że lepiej, bym sobie poszukała innej ofiary.
– Ojciec może i zwariował, ale ja nie! Zapamiętaj to sobie! I nie myśl, że pozwolę na wasz ślub! Po moim trupie! – wycedziła przez zęby.
A potem odwróciła się na pięcie i po prostu wyszła. Słyszałam przez niedomknięte drzwi, jak mówi Henrykowi, że odebrała właśnie pilny telefon, i musi natychmiast wracać. Nieświadom niczego, podziękował jej za miłą wizytę i odprowadził do wyjścia.
Byłam tak zszokowana, że przez dłuższy czas nie mogłam ruszyć się z miejsca. Dopiero po kilku minutach dotarło do mnie, co przed chwilą usłyszałam. I się rozpłakałam. Było mi potwornie przykro. Zastanawiałam się, dlaczego potraktowała mnie w ten sposób. Przecież gdyby ze mną normalnie porozmawiała, dowiedziałaby się, że wcale nie czyham na majątek jej ojca.
Byłam niezależna, miałam własne mieszkanie, wysoką emeryturę… Dostawałam 3700 złotych na rękę. O dwieście złotych więcej niż Henryk! Ślubu też z nim nie planowałam. Owszem, oświadczył mi się, jeszcze zanim postanowiliśmy razem zamieszkać. Ale odmówiłam. Właśnie dlatego, żeby nikt nie pomyślał, że czegoś od niego chcę! Dzisiaj bardzo tego żałuję, ale wtedy myślałam, że tak będzie najlepiej.
Siedziałam sobie w tej kuchni, myślałam i płakałam. Aż Henryk zaniepokojony przyszedł zobaczyć, dlaczego tak długo nie wracam do pokoju. Biedak nawet nie miał pojęcia, jak Marzenka mnie potraktowała. Gdy wreszcie wydusiłam z siebie, co się stało, aż osunął się na krzesło.
– Jak ona mogła? Porozmawiam z nią. Musi cię przeprosić… – wymamrotał.
To właśnie wtedy przyznał zawstydzony, że chyba źle wychowali z żoną swoją jedynaczkę. Że to zapatrzona w siebie, rozpieszczona księżniczka, która nie lubi, gdy coś idzie nie po jej myśli. I może dlatego nie potrafiła ułożyć sobie życia, założyć rodziny. Już wiedziałam, dlaczego wcześniej nie chciał, żebyśmy się poznały. Chyba podejrzewał, że Marzena nie zaakceptuje naszego związku. Ale nawet on nie spodziewał się, że zrobi takie przedstawienie!
Od pół roku nie wiem, gdzie jest
Marzena nigdy mnie nie przeprosiła. Choć Henryk wielokrotnie ją o to prosił. Machnęłam ręką. Prawdę mówiąc, bardziej niż na jej przeprosinach zależało mi, by ze złości nie zerwała z ojcem kontaktu. I tak przez kilka następnych lat było. Nie odwiedzała nas, ale często rozmawiała z Henrykiem przez telefon. A jak wpadała do Warszawy, to umawiali się gdzieś na mieście. Miałam cichą nadzieję, że nasze stosunki z czasem się ułożą, że uwierzy w moje uczciwe intencje. Byłam gotowa zapomnieć, że tak niesprawiedliwie mnie potraktowała.
Żyliśmy z Henrykiem aktywnie: uniwersytet trzeciego wieku, basen, spacery z kijkami. Mieliśmy mnóstwo znajomych. Sporo podróżowaliśmy po Europie. Stać nas było. Mieliśmy przecież przyzwoite emerytury i pieniądze z wynajmu mieszkania. Wynajdywaliśmy oferty last minute i hajda na Majorkę albo do Paryża. Lato spędzaliśmy w domku na Mazurach u przyjaciół, zimą wyjeżdżaliśmy w góry. Było nam razem cudownie…
Sielanka skończyła się trzy lata temu. Henryk nagle zachorował. Udar! Wieczorem świetnie się czuł, a następnego dnia leżał na podłodze na wpół sparaliżowany. On, zawsze taki energiczny i silny jak tur, był bezradny jak malutkie dziecko. Potem szpital i wielomiesięczna rehabilitacja. Byłam przy nim każdego dnia. Wspierałam go, zachęcałam do ćwiczeń. Córka odwiedziła go ze dwa razy. Może trzy… Raz to nawet się spotkałyśmy. Henryk tak bardzo mnie wtedy chwalił, opowiadał, jak to wspaniale się nim opiekuję. I że beze mnie by sobie nie poradził.
– Niejedna żona nie skacze tak koło męża jak Zosia koło mnie – powiedział z szerokim uśmiechem.
Marzena słuchała, kiwała głową, ale nie podziękowała. Może miłe słowa nie mogły przejść jej przez gardło, a może w jej chorej głowie na słowo „żona” zapaliła się czerwona lampka?
Henryk nie odzyskał w pełni sprawności. Z trudem chodził, miał niedowład prawej ręki, szybko się męczył. Musieliśmy zwolnić tempo życia. Skończyły się wyjazdy, długie spacery. Stało się jasne, że teraz większość czasu będziemy spędzać w domu. Nie obraziłam się za to na los. Uznałam, że jesteśmy już w takim wieku, że nie wstyd zasiąść na dłużej przed telewizorem… Chociaż sama czułam się świetnie, nie planowałam żadnej podróży. Bez Henryka nie miałam ochoty nigdzie wyjeżdżać.
Ale rok temu spotkała mnie niespodzianka. Zadzwonił syn i oświadczył, że wysyła mi zaproszenie na ślub swojej córki a mojej wnuczki.
– Mamo, musisz przyjechać, tak długo się nie widzieliśmy! – oświadczył.
Wahałam się, nie chciałam zostawiać Henryka bez opieki.
Jednak on sam zaczął namawiać mnie na ten wyjazd.
– Przestań się zamartwiać. Marzena weźmie urlop, przyjedzie i się mną zajmie. Już z nią rozmawiałem. Zgodziła się. Zobaczysz, wszystko będzie w porządku – przekonywał mnie.
Tak nalegał, tak namawiał, że w końcu się zgodziłam. Gdy się z nim żegnałam, nawet nie podejrzewałam, że widzimy się po raz ostatni…
W Stanach spędziłam miesiąc. Było wspaniale. Z jednym ale… Nie mogłam dodzwonić się do Henryka. Przez pierwszy tydzień mojej nieobecności mieliśmy kontakt, a potem bach! Cisza. Zadzwoniłam do Marzeny. Mówiła, że Henryk nie może podejść, bo właśnie śpi, albo jest w toalecie. A potem w ogóle przestała odbierać telefony. Czułam, że stało się coś złego. Z niecierpliwością odliczałam dni do powrotu.
Kiedy wreszcie wylądowałam na lotnisku w Warszawie, wsiadłam w taksówkę i kazałam jak najszybciej zawieźć się do domu. Gdy weszłam do mieszkania, omal nie zemdlałam. Nie było Henryka ani żadnych jego rzeczy. Wyglądało tak, jakby nigdy u mnie nie mieszkał. Zdenerwowana zapukałam do sąsiadki.
– Na noszach go wynieśli, do karetki. A z kilkanaście dni temu. Córka powiedziała, że ojciec bardzo źle się czuje. I że więcej tu nie wróci. No i to ci kazała oddać – powiedziała, wręczając mi klucze.
Myślałam, że oszaleję Nie wiedziałam, co robić. Szukać Henryka? Ale jak? Gdzie? Marzena oczywiście nie odbierała moich telefonów. Zdesperowana zadzwoniłam do naszych wspólnych znajomych. Przyjechali natychmiast. Uradziliśmy, że wyślemy jej wiadomość: albo się odezwie i powie, gdzie jest ojciec, albo zgłosimy jego zaginięcie na policji…
Odezwała się, a jakże! Już po kwadransie. Wykrzyczała mi w słuchawkę, że Henryk jest bardzo chory, wymaga leczenia, specjalistycznej opieki. I że w związku z tym oddała go do prywatnego zakładu opiekuńczego. Bo u mnie to tylko śmierć by go czekała. Którego domu? Nie powie. Bo nie życzy sobie, bym go odwiedzała.
– Ojciec podpisał wszystkie dokumenty i dał mi pełnomocnictwo do zajmowania się jego sprawami życiowymi. Najlepiej więc o nim zapomnij, bo nigdy go już nie zobaczysz! Nawet gdybyś go jakimś cudem odnalazła, to i tak nie wejdziesz do środka. Personel wezwie policję! Skończyło się wygodne życie na jego koszt! – wrzasnęła na koniec i się rozłączyła.
Jestem zrozpaczona. Od ponad pół roku nie wiem, gdzie jest Henryk. Przez ten czas wielokrotnie dzwoniłam do Marzeny. Zostawiałam wiadomości, błagałam, żeby powiedziała mi, gdzie go umieściła, pozwoliła chociaż odwiedzić. Nie odpowiedziała. Byłam dwa razy w Krakowie, pod jej domem. Pukałam, czekałam. Nawet nie otworzyła drzwi. Nie wiem, za co mnie tak karze… I swojego ojca! Może zazdrościła nam szczęścia?
Czuję się bezsilna. Jestem na straconej pozycji. Byłam nawet u adwokata po poradę. Tego, co mu wynajęliśmy mieszkanie na kancelarię. Ale tylko rozłożył ręce. Stwierdził, że według prawa jestem dla Henryka zupełnie obcą osobą. Gdybym była jego żoną, mogłabym decydować. A tak jego los leży teraz w rękach Marzeny… To niesprawiedliwe! Byliśmy ze sobą prawie przez dziesięć lat, kochamy się. Czy to się nie liczy?
Czytaj także:
„Narzeczony zwiał, bo zaszłam w ciążę. Wprowadził się, gdy byłam w pracy i zabrał nawet meble. Drań bez honoru”
„Mąż od roku zabawiał się z kochanką. Siostra i matka obwiniały mnie o zniszczenie tego małżeństwa”
„Upadłam najniżej. Błagałam nową żonę mojego byłego męża, by wpłynęła na Jacka. Szczęście córki było dla mnie ważniejsze”