Gdyby mnie ktoś spytał, jaki był Mariusz przed wypadkiem, powiedziałabym, że przede wszystkim był dobrym i niesłychanie ciepłym człowiekiem. To, co mnie w nim najbardziej urzekło, to umiejętność wczuwania się w problemy innych ludzi i zawsze był wtedy gotowy do pomocy.... Niestety to, co moim zdaniem było jego największą zaletą, w końcu go zgubiło. Wiem, że po tamtym wypadku pojawiło się mnóstwo plotek. Ludzie przeklinali mojego chłopaka i mówili o nim straszne rzeczy. Opowiadano, że jechał pijany, a nawet że brał narkotyki.
Nic bardziej bzdurnego!
Mariusz pił bardzo mało i tylko okazjonalnie. A tamtego wieczoru był kompletnie trzeźwy. A co do narkotyków, to w ogóle nie było o nich mowy. Zawsze pukał się w czoło, gdy słyszał, że niektórzy jego koledzy ze studiów biorą. Uważał to za idiotyzm i balansowanie na krawędzi. Ale ludzie lubią wymyślać niestworzone historie. I to jest bardzo krzywdzące, bo nawet kiedy prokurator i sąd wydadzą wyrok uniewinniający, to ich zdaniem stało się tak tylko dlatego, że ktoś „posmarował” albo miał znajomości. Nie dziwię się więc, że mój ukochany nie wytrzymał tej presji, chociaż naprawdę nie potrafię pogodzić się z tym, że miłość do mnie nie była dla niego wystarczającą motywacją, aby dalej żyć tak, jak sobie wcześniej zaplanowaliśmy. Poznaliśmy się u znajomych na grillu. Ja znalazłam się tam przypadkiem. Przyjechałam z wizytą do swojej kuzynki i ona postanowiła mnie zabrać ze sobą. Początkowo opierałam się, bo nie chciałam jej psuć zabawy.
– Przecież nikogo tam nie znam! – argumentowałam.
– Nie znasz, to poznasz! – Aśka jednak nie dała za wygraną i potem byłam jej za to szalenie wdzięczna.
Od razu bowiem zwróciłam uwagę na niewysokiego szatyna, który mimo że w ręku dzierżył tylko szklankę z sokiem pomarańczowym, zdawał się świetnie bawić, a wręcz być duszą towarzystwa. Pamiętam, że pomyślałam, iż dawno nie widziałam tak sympatycznej twarzy o żywej mimice, ale do głowy mi nie przyszło, że wkrótce zostaniemy parą. Dałabym sobie prędzej rękę uciąć, że facet ma dziewczyn na pęczki i nawet nie zwróci uwagi na taką gąskę z prowincji jak ja. A jednak zwrócił... Następne dwa lata wspominam dzisiaj niczym bajkę. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego chłopaka. Mariusz potrafił bowiem porozmawiać z każdym i każdego sobie zjednać. Czy była to moja prawie dziewięćdziesięcioletnia babcia, czy nastoletnia młodsza siostra. Moją mamę ujął szarmanckimi manierami, tatę – chęcią do pomocy w domowych naprawach.
– Będą z niego ludzie, chociaż po co mu te wyższe studia? – mawiał.
Sam był tylko hydraulikiem, ale prowadził firmę, dzięki której wybudował dom i utrzymywał pięcioosobową rodzinę. Jednak Mariusz kochał swoje studia i wiązał z nimi nadzieje. Był na kryminalistyce, chciał tropić przestępców.
– Samo sporządzenie profilu sprawcy to ogrom pracy! Trzeba „wejść w jego buty”, poczuć jakim jest człowiekiem, co lubi, w jakich ubraniach chodzi i jakie może mieć zwyczaje – opowiadał zafascynowany. – To sztuka z pogranicza socjologii, logiki i analizy. A także spostrzegawczości, bo każda, nawet najdrobniejsza rzecz może mieć znaczenie.
Uważałam, że Mariusz ma wszelkie predyspozycje, aby zostać doskonałym śledczym. A także, z mojego punktu widzenia, doskonałym mężem i ojcem...
Kochałam go do szaleństwa
Nadal jeszcze kocham. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mogła zapomnieć dotyk jego dłoni na moim ciele, smak ust. Nie potrafię się pogodzić z tym, że wszystko potoczyło się nie po naszej myśli. I że chyba już nigdy go nie odzyskam. Dlatego nie umiem sobie wybaczyć, że tamtego dnia zadzwoniłam do mojego ukochanego i uparłam się, aby do mnie przyjechał. Nie chciał, delikatnie odmawiał, mówiąc, że następnego dnia ma ważną rozmowę. Chciał jeszcze na studiach podjąć pracę w laboratorium kryminalistyki, aby zdobyć praktyczne umiejętności. A tam nie przyjmuje się byle kogo. Trzeba być z polecenia i mieć nieposzlakowaną opinię. Ale ja miałam wolne i chciałam miło spędzić weekend. Uznałam, że przecież Mariusz może wpaść do moich rodziców na działkę chociażby tylko na jeden wieczór, w niedzielę. A potem wrócić do domu. Postawiłam na swoim, przyjechał. Było kilkoro moich znajomych, piliśmy drinki i słuchaliśmy muzyki. Mariusz nie wypił ani kropelki, chociaż go kusiłam, bo chciałam, aby u mnie spał. On jednak wolał wracać do miasta, aby wyspać się we własnym łóżku i rano w pełni sił pojechać na tę rozmowę.
Kiedy odjeżdżał, byłam na niego zła! Aby mu to pokazać, pozwoliłam mu się tylko lekko pocałować w policzek. Jakże potem żałowałam, że nie był to nasz normalny, namiętny jak zawsze, pocałunek. Skąd mogłam wiedzieć, że będzie tym ostatnim? Mariusz pojechał i... tego wieczoru już do mnie nie zadzwonił. Obraziłam się, że nie dał znać, iż dojechał bezpiecznie do domu i postanowiłam sama się do niego nie odzywać. Do głowy mi nie przyszło, że on nigdzie nie dojechał... Kilkanaście kilometrów od działki moich rodziców jest paskudny zakręt. Nieraz zdarzały się tam wypadki, bo jest chyba źle wyprofilowany. Zamiast jednak zmienić bieg szosy, postawiono tam znak ograniczenia prędkości. Tamtego wieczoru to jednak nie wystarczyło... Jak wykazało policyjne śledztwo, Mariusz był trzeźwy i zachował prawidłową prędkość. Miał jednak pecha, bo ostatnie deszcze podmyły kiepsko wykonaną drogę i powstała dziura, w którą wpadło po ciemku jedno z kół. Mariusz stracił panowanie nad kierownicą i... wjechał na chodnik, po którym szli rodzice z małym dzieckiem w wózeczku. Jakiego trzeba mieć pecha, żeby na dwadzieścia kilometrów pustej drogi wpaść późnym wieczorem na chodnik akurat w tym jednym, jedynym miejscu, gdzie są ludzie?!
Wracali z imienin od rodziców
Kilkumiesięczny synek spał w głębokim wózku i to go uratowało. Kiedy auto Mariusza w nich uderzyło, wózek wprawdzie przeleciał w powietrzu kilkanaście metrów, ale maluchowi osłoniętemu gondolą i owiniętemu w ciepłe polarowe kocyki nic się nie stało. Niestety, jego rodzice zginęli na miejscu. Nie mieli żadnych szans z wielkim jeepem Mariusza, z którego był tak dumny, że jego spojlery polerował co tydzień specjalną pastą. Podobno Mariusz, w szoku, wyskoczył z samochodu i próbował reanimować tych ludzi, ale bez żadnych rezultatów. To on wezwał też pogotowie. Przyjechali w ciągu kilku minut, ale było już za późno. Mój chłopak siedział podobno przy ciałach tych ludzi i płakał. Zabrała go stamtąd policja. Do aresztu. Najpierw zrobili mu badanie alkomatem, a potem oczywiście pobrano mu krew do badania. Mariusz okazał się oczywiście czysty – żadnego alkoholu i narkotyków. Poza tym jeep, chociaż dość prymitywny z wyglądu, wyposażony był fabrycznie w komputer, który zapisywał ostatnią prędkość pojazdu. Nikt więc nie miał najmniejszych wątpliwości, że wypadek nie nastąpił z winy mojego chłopaka. To był tylko przykry zbieg okoliczności, że akurat wpadł w tę dziurę. I, zdaniem policji, mógł się nawet domagać odszkodowania od zarządu dróg miejskich za zniszczenie samochodu. Ale mój Mariusz nigdy o to nie wystąpił...
Tamtej nocy, kiedy po wypadku znalazł się w policyjnym areszcie, skończyło się dla niego dotychczasowe życie. Nie poszedł, oczywiście, na rozmowę o pracę. To nie miało już znaczenia. Zresztą i tak by do niej nie został przyjęty, bo kandydat musi mieć nieposzlakowaną opinię, a na Mariuszu przecież ciążyły w tamtym momencie bardzo poważne zarzuty. Ale nie to było najważniejsze, bo przecież jedną robotę można zastąpić inną. Najgorsze, że w moim chłopaku nastąpiła gwałtowna, bardzo niepokojąca przemiana... Pierwsza zauważyła to siostra Mariusza, i zaraz mnie o wszystkim powiadomiła.
Pojechałam do niego
Od razu widać było, że stał się innym człowiekiem. Jakby ktoś zgasił w nim lampę, która do tej pory paliła się jasnym światłem nie tylko rozjaśniając jego, ale i ogrzewając wszystkich dookoła. Zrozumiałam, że tak właśnie wyglądają ludzie całkowicie zrezygnowani. Przytulił mnie, ale miałam wrażenie, że myślami jest daleko stąd. Nie spodziewałam się jednak najgorszego, że już do mnie nie wróci... Kiedy Mariusz napisał podanie o urlop dziekański na studiach, wszyscy to zrozumieli. Potrzebował czasu, aby się otrząsnąć po tych koszmarnych przeżyciach. Ale gdy prokuratura oczyściła Mariusza z wszelkich zarzutów, nagle zniknął. Nie powiedział nikomu, dokąd jedzie. Zostawił tylko kartkę zaadresowaną do rodziców. Napisał, że przeprasza, ale musi pobyć teraz sam ze sobą. Do mnie nie zwrócił się ani słowem...
Szalałam z rozpaczy! Przeklinałam go najgorszymi słowami za takie postępowanie, zastanawiając się, dlaczego mi to zrobił. A z drugiej strony miałam wyrzuty sumienia, że może on uważa mnie za winną tego wypadku. Przecież to ja go namówiłam wtedy do odwiedzin, i to przeze mnie wracał tak późno do domu. Tak bardzo chciałam go zobaczyć i wszystko wyjaśnić. Marzyłam o tym, aby mi powiedział, o co mu chodzi. Na przemian w myślach wybaczałam mu wszystko i rzucałam mu się w ramiona, albo zrywałam z nim, zimno oznajmiając, że go już nie kocham. Ale kochałam. Tak bardzo kochałam. Było mi podwójnie trudno, bo rodzice Mariusza i jego siostra zarzucali mi, że na pewno wiem, gdzie jest mój ukochany, tylko nie chcę im powiedzieć.
– Przecież on cię kocha do szaleństwa! Nie mógł przed tobą zataić, gdzie teraz jest – powtarzali mi z uporem, za każdym razem swoimi słowami wbijając mi sztylet prosto w serce.
A jednak zataił! I nie mogłam się przed nimi wyżalić, i razem z nimi zapłakać, bo mi nie wierzyli. W końcu rodzina Mariusza w rozpaczy zgłosiła jego zaginięcie na policję. Początkowo nie chciano w ogóle przyjąć zgłoszenia, bo ojciec wygadał się, że syn zostawił list, w którym poinformował najbliższych, że chce pobyć sam. Dopiero usilne nalegania i argumenty, że chłopak był w bardzo złej kondycji psychicznej po wypadku z udziałem dwojga ludzi zmusiły funkcjonariuszy do działania. Znaleźli go dość szybko, ale... nie chcieli powiedzieć, gdzie jest.
– Pan Mariusz jest cały i zdrowy – oznajmił funkcjonariusz. – Prosi, aby zostawić go w spokoju. Jest dorosły i ma do tego prawo – padły argumenty.
Płakałam wtedy tak, że wreszcie mi uwierzono, iż naprawdę nie wiem, gdzie się podziewa.
– Wynajmę prywatnego detektywa i sprowadzę syna do domu siłą! – odgrażał się ojciec Mariusza. – Skoro policja dotarła do niego tak szybko, to detektyw także to potrafi!
– A ja nie wiem, czy nie powinniśmy dać spokoju naszemu synkowi. Widać musi coś sobie przemyśleć – jego matka była przeciwna pomysłowi ojca.
I w głębi duszy przyznawałam jej rację, chociaż serce mi krwawiło.
Bardzo tęskniłam za swoim chłopakiem
– Najważniejsze, że żyje, i nic mu nie grozi – powtarzałam sobie za jego mamą. – I że to wiemy...
Mijały kolejne miesiące bez Mariusza. Było mi bardzo ciężko. Nie umiałam o nim zapomnieć i nie wiedziałam, jak mam dalej żyć. Czy mogę czuć się zwolniona z danego mu słowa? Nie byliśmy bowiem wprawdzie jeszcze formalnie zaręczeni, ale wiedziałam doskonale, że przed wypadkiem był w trakcie szukania dla mnie pierścionka. Tyle razy też wyobrażaliśmy sobie, jak będzie wyglądał nasz ślub, a także dom z dziećmi! Czy to wszystko miało być jedynie mrzonką, czy tylko w naszym związku nastąpiła przerwa? I przyjdzie czas, kiedy serce mojego ukochanego znów dla mnie mocniej zabije? W pewnym momencie okazało się jednak, że to nigdy nie nastąpi... Moja kuzynka ma kilkuletniego syna, którego jestem matką chrzestną. To świetny dzieciak, bardzo go lubię i chociaż mieszka dość daleko, staram się widywać z nim tak często, jak tylko to możliwe. Kiedy byłam w związku z Mariuszem, wspólnie odwiedziliśmy kilka razy Dominika. Mój chłopak złapał z dzieckiem błyskawicznie świetny kontakt i bardzo się polubili. Nic więc dziwnego, że mały go zapamiętał i... rozpoznał podczas zwiedzania ze szkolną wycieczką jednego z zabytkowych klasztorów. Po powrocie do domu powiedział mamie jednym tchem, że widział szkielet jakiegoś szlachcica, relikwię zrobioną z drewna pochodzącego z krzyża, na którym umęczono Chrystusa oraz... wujka Mariusza.
– Dominik spotkał twojego chłopaka! – zadzwoniła do mnie od razu przejęta kuzynka. – W klasztorze na Łysej Górze!
– A co on robi w klasztorze? – byłam zaskoczona, bo Mariusz nigdy nie był za bardzo religijny.
Sądziłam, że trafił tam przypadkiem, ale Dominik się upierał, że wujek pokazywał mi rozmaite ciekawe zbiory.
– Był przewodnikiem? – spytałam.
Dzieciak przytaknął
– I nie miał na sobie takiej sutanny, jak księża? – zapytałam na wszelki wypadek ze ściśniętym gardłem.
Odetchnęłam z ulgą, gdy chłopiec zaprzeczył. Później okazało się, że wprawdzie Mariusz nie został jeszcze zakonnikiem, ale zamierzał wstąpić do zakonu. Był bowiem w nowicjacie u Oblatów. Przekonałam się o tym, gdy pojechałam z jego siostrą go odszukać. Rodzicom na razie nic nie powiedziałyśmy, aby nie rozbudzać ich nadziei. Nie miałyśmy bowiem przecież żadnej pewności, że znajdziemy go na tej Łysej Górze, gdzie dwa dni wcześniej spotkał go Dominik. Kiedy po pół godzinie wdrapałyśmy się na szczyt wzgórza i weszłyśmy przez zabytkową bramę, naszym oczom ukazał się pięknie odnowiony klasztor. Gdy przekroczyłam jego próg, owionął mnie chłód starych murów i poczułam się mała i zagubiona. Dominik powiedział, że tam była taka wystawa z różnymi rzeczami z Afryki, więc od razu skierowałyśmy swoje kroki do pomieszczeń, w których Oblaci prezentowali pamiątki przywiezione ze swoich misji. I tam zastałyśmy Mariusza.
– Spodziewałem się was po tym, jak zobaczyłem Dominika – powiedział.
Poprosił swojego przełożonego o możliwość rozmowy z nami. Mała kawiarenka i większa stołówka pełne były wycieczkowiczów, poszliśmy więc na spacer w kierunku huty szklanej. Prowadził tam szeroki szlak środkiem prastarej puszczy, ale ja nie miałam siły patrzeć na przyrodę. Martwiło mnie to, że Mariusz był taki... obcy. Niby dał się przytulić na powitanie, ale nie odwzajemnił mojego uścisku. Podobnie chyba musiała się czuć jego siostra, bo szła z drugiej strony Mariusza ze spuszczoną głową.
– Już wybrałem... – usłyszałyśmy od niego. – Zostanę zakonnikiem. W głębi serca, jak każdy, marzyłem przecież kiedyś o dalekich podróżach, a bycie misjonarzem da mi w dodatku możliwość służenia ludziom. Może w ten sposób zmażę z siebie ten grzech...
– Jaki grzech? – wyrwało mi się. – Przecież ty nic nie zrobiłeś! To był wypadek! Zostałeś uniewinniony. Nikt nie ma prawa cię oskarżać o to, co się stało.
– Sam siebie oskarżam – przerwał mi. – Co noc słyszę głuchy łoskot auta uderzającego w tamte ciała i zastanawiam się, ile było w tym mojej winy, że nie zapanowałem nad samochodem. Nic nie rozumiesz, Moniko, bo nikomu jeszcze o tym nie powiedziałem, oprócz swojego spowiednika. Ja w momencie, kiedy auto wpadło w tamtą dziurę prowadziłem jedną ręką! Tak głupio i nonszalancko trzymałem kierownicę, nic dziwnego więc, że mi ją wyrwało z ręki, a samochód zrobił co chciał, skręcając na chodnik.
Zabrakło mi tchu, musiałam wziąć głęboki oddech i spojrzałam w rozgorączkowane oczy Mariusza, a potem w przestraszone oczy jego siostry.
– Już wiecie teraz, przed czym uciekam i co chcę naprawić? – zapytał nas. – Miałbym po tym wszystkim żyć dalej, tak jak dotychczas? Założyć rodzinę, cieszyć się sukcesami w pracy i dziećmi? A tymczasem tamtego chłopca wychowuje teraz babcia, on był nawet za mały na to, aby zapamiętać swoją mamę i tatę. Jaką krzywdę mu zrobiłem!
Nic nie powiedziałam, bo nie wiedziałam, co mam powiedzieć, kiedy Mariusz wziął mnie za rękę.
– To nie twoja wina, że odszedłem, rezygnując z naszego związku. Przepraszam, jestem strasznym tchórzem, że nie wytłumaczyłem ci tego od razu, dlaczego to robię. Jestem pewien, że znajdziesz odpowiedniego mężczyznę i będziesz z nim szczęśliwa.
A ja wcale tego taka pewna nie jestem... W każdym razie jeszcze nie dzisiaj. Od wypadku Mariusza minęły dwa lata. Mój ukochany skończył roczny nowicjat i złożył śluby zakonne. Na uroczystości byli jego rodzice i siostra, ale ja nie pojechałam, chociaż podobno byłam zaproszona. Nie miałam siły patrzeć na to, jak mój ukochany oddala się ode mnie i od życia. Cały czas myślę, że to wszystko, co się stało, to była moja wina. Gdybym tylko mogła cofnąć czas…
Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”