„Narzeczona ujęła mnie przedsiębiorczością i kreatywnością. Okazało się, że ma w naszej współpracy interes”

Mój facet chciał, żebym go utrzymywała fot. Adobe Stock, Wayhome Studio
„Zaprosiłem ją do siebie, żeby się pochwalić gospodarstwem... Brat z bratową trącali się porozumiewawczo łokciami, mała Weronka, moja bratanica, ściskała pluszaka i wodziła za Olgą rozpromienionym wzrokiem. Nie dziwota. Była prawdziwą duszą towarzystwa i doskonale odnajdowała się jako niania dla małej bratanicy”.
/ 26.03.2023 19:15
Mój facet chciał, żebym go utrzymywała fot. Adobe Stock, Wayhome Studio

Tego dnia akurat byłem w mieście. Chciałem kupić coś dla mojej bratanicy, więc w sklepie z zabawkami wyszukałem ogromnego pluszaka, a w prezencie dostałem gratis zabawnego słonika z jakiejś ceramiki. Resztę niedzielnego przedpołudnia spędzałem w jednej z dużych galerii handlowych, wśród straganów z wiejskimi kiełbasami, smalcem, kiszonymi ogórkami oraz miodem. Z tym, że akurat na miód już patrzeć nie mogłem. Sam miałem ponad dwieście uli, ale nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, żeby wystawać ze swoimi wyrobami na straganie!

Nie miałem czasu na takie głupstwa

Wszystko uczciwie oddawałem do skupu, płacili piętnaście złotych od kilograma za lipowy i gryczany, a takie właśnie produkowały moje pracowite pszczoły. Kokosów nie zbijałem i czasem martwiłem się, co będzie, jak trafi się nieurodzaj…

– Przepraszam – usłyszałem głos tuż za swoimi plecami. – Czy ma pan też może wosk?

Dziewczyna, nawet niebrzydka, świdrowała sprzedawcę zielonymi kocimi oczami. Spróbował jej wcisnąć słoik miodu, ale guzik się znał na swojej robocie – zachwalał miód gryczany jako napotny, a przecież wszyscy wiedzą, że gryczany jest dobry na układ krążenia! Normalnie bym się nie odezwał, bo to nie mój cyrk i nie moje małpy, ale krew mnie zalała na takie szachrowanie. Pociągnąłem dziewczynę za rękaw, a gdy spojrzała na mnie zdziwiona, zapytałem:

– A ile pani tego wosku chce?

– Pan sprzedaje?

– Nie. Ale mam.

– Ja potrzebuję dużo, tak ze dwa kilo.

Dziewczyno… tyle to mam w kieszeni! – zażartowałem. – A już na poważnie, dziesięć złotych za kilo, jak w skupie. Może być?

– Ewentualnie – uśmiechnęła się.

– Obgadamy interes przy kawie? – zaproponowałem i aż się zdziwiłem własną śmiałością.

Dziewczyna bez słowa wzięła mnie pod rękę i pociągnęła w kierunku kafejki.

Miała na imię Olga

Okazało się, że skończyła studia plastyczne i właśnie otworzyła własną firmę, taką jakby chałupniczą. Zamierzała robić świeczki z naturalnego wosku, ale dopiero zaczynała i wolała najpierw spróbować z małą ilością. Tak mnie ujęła swoją urodą, entuzjazmem i w ogóle, że jej obiecałem te dwa kilo wosku w prezencie. Z wahaniem zgodziła się przyjąć skromny podarunek, upewniwszy się najpierw, czy ja aby od tego nie zbiednieję. Wybuchnąłem śmiechem.

– Słuchaj, może nie uwierzysz, ale ja w zasadzie sprzedaję wosk raz w roku, jest tego z osiemdziesiąt kilogramów. Mam dwieście uli – dodałem z dumą. – Każda rodzina może wypełnić do dziesięciu ramek w roku, z tym że trzeba im trochę zostawić. No, ale z tylu rodzin to się uzbiera. Niestety, w zeszłym roku nie sprzedałem, bo nie było dobrej ceny, więc mam zapas. Co gorsza, w tym roku chyba też nie sprzedam, jak zbiorę na wiosnę… – zasępiłem się.

– Ja kupię wszystko! Pod warunkiem, że będę mogła zapłacić później, zgoda? – zaproponowała nieoczekiwanie.

– Czyli zostaniemy wspólnikami?

– Tak. A jak mi jeszcze pożyczysz tego słonia – ruchem głowy wskazała na figurkę, którą postawiłem na stoliku – to będę miała coś do zrobienia drugiej formy, bo jedną fajną już mam.

No więc dałem jej tego słonia i przyobiecałem, że wosk sam przywiozę za dwa dni. Podała mi adres gdzieś na Starym Mieście i poprosiła, żebym sobie zarezerwował dla niej cały dzień. Mieszkała na poddaszu. Cały strych miał pewnie ze sto pięćdziesiąt metrów, ale mieszkanie samo w sobie było malutkie. Większość miejsca zajmowała pracownia. Stały tam jakieś tygle na prąd, jakieś narzędzia, szlifierki i inne zupełnie niekobiece instrumenty. Olga też była dziś odrobinę mniej niekobieca, w grubym kitlu i w okularach.

Ale kawę zaparzyła wyśmienitą!

– Siadaj i patrz – wcisnęła mnie w fotel zaraz po tym, jak odebrała z moich rąk wielką bryłę wosku.

Nie będę krył, że wybrałem najjaśniejszy, najlepszy, jaki znalazłem.

– Teraz roztopimy ten wosk, tu mam bawełniany knot niemieckiej firmy, który eliminuje kopcenie i nadmierne wypalanie się świec, a tu są formy. Zrobiłam z tego słonika od ciebie, ale mi trzasnął na koniec… – zmartwiła się.

Machnąłem ręką na znak, że nic nie szkodzi. Uwijała się jak fryga, a ja z przyjemnością patrzyłem na nią przy pracy. Wosk szybko się roztopił, wprawnie napełniła formy przez metalowy lejek i zanurzyła je w wodzie. A po piętnastu minutach pierwsza partia świec była gotowa.

– Ładnie wyszły – zachwycałem się, patrząc na dokładnie odwzorowane słonie. – Ty zdolna jesteś… Kurczę, no, jakby z fabryki…

– A właśnie, kurczę! – klasnęła w dłonie i sięgnęła po drugą formę.

A za pół godziny do słoni dołączyły śmieszne żyrafy. Pracowała jeszcze przez dobre dwie godziny, aż zużyła cały wosk. W zamian uzyskała ze sto fikuśnych świeczek. Kiedy skończyła, spytała bez żadnych oporów:

Podwieziesz mnie w jedno miejsce? Bo ja mam tylko rower…

Energicznie pokiwałem głową. Wylądowaliśmy w tym samym centrum handlowym, gdzie się poznaliśmy. Pomogłem jej wynieść z samochodu dwa pełne kartony z wyrobami. Rozłożyła się z małym krzesełkiem tuż przy wejściu, na kartonach postawiła świeczki a pod nimi napisała flamastrem „cudne świeczki po pięć zet – kupuj, bo się skończą wnet!”. Potem machnęła od ręki dwa rysunki słonia i żyrafy, tak zabawne, że aż się roześmiałem. Mina mi zrzedła, gdy podszedł do nas ochroniarz. Olga nie przejęła się jednak. Okazała jakiś papier z ministerstwa, dowodzący że jest artystką i jednocześnie zezwalający na sprzedaż własnych dzieł na terenie całego kraju. Ochroniarza zamurowało, jak zobaczył te papiery z całym mnóstwem pieczątek; nawet nie stęknął, kiedy kazała mu przypilnować interesu, a sama poleciała do łazienki. Nim wróciła, wokół straganiku zebrał się niemały tłumek.

Olga natychmiast zaczęła sprzedaż

W godzinę było po wszystkim.

– Płacę za wosk i za pomoc w transporcie! – sapnęła uradowana, wciskając mi sto złotych. – Ale wosk był przecież w prezencie, zresztą nawet gdyby nie był, to wart jest dwadzieścia złotych, no a transport był gratis – krygowałem się.

– Hm, więc potraktuj to jako zaliczkę za następną partię – powiedziała z błyskiem w oku. – Możesz mi przywieźć resztę… choćby jutro. Wszystko, co masz. Kilka dni i będzie pozamiatane.

No i rzeczywiście. Wyprodukowała i sprzedała świeczek z prawie siedemdziesięciu kilogramów mojego wosku. Zużyła nawet ten gorszej jakości, ciemniejszy, bardziej zanieczyszczony. Ba! Świece z ciemnego wosku sprzedawały się lepiej, więc były droższe! Zaprosiłem ją do siebie, żeby się pochwalić gospodarstwem... Brat z bratową trącali się porozumiewawczo łokciami, mała Weronka, moja bratanica, ściskała pluszaka i wodziła za Olgą rozpromienionym wzrokiem. Nie dziwota. Dziewczyna składała zwierzaki z serwetek, rysowała zabawne figurki kredkami Weronki, a z waty barwionej żółtą farbką robiła cudne malutkie kurczaczki, które ustawiała na stole. Kiedy mała padła ze zmęczenia, Olga spoważniała i pokazała nam projekty etykiet na miód i projekty słoików, które sama zrobiła. Były oryginalne, niezwykłe. Zupełnie jak ona sama.

Została u nas dwa dni. Zdążyliśmy z bratem i bratową podjąć ważną, choć szybką decyzję. Przestajemy wozić nasze płynne złoto do skupu. Występujemy do unii o dotacje, a do banku o kredyt. Przykład Olgi dowodził, że więcej zarobimy oferując coś oryginalnego, ciekawie podanego. Zainwestowaliśmy w małą maszynę do rozlewania miodu do słoików i w produkcję szklanych cudeniek według projektu... mojej dziewczyny! Tak, zostaliśmy parą. Pszczelarz i artystka. Zlepił nas wosk – żartowała Olga. Na wiosnę wypuściliśmy na rynek pierwszą partię miodu „Złota Pasieka”, z naszym logo. A latem… kto wie? Może będzie ślub w rodzinie?

Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”

Redakcja poleca

REKLAMA