Krągłe, zielone, ozdobione czerwonym rumieńcem, z ogonkiem i z jednym, sterczącym zadziornie listkiem. Jabłko było wprost idealne. Leżało na drewnianym blacie stołu, na werandzie porośniętej dzikim winem. Kiedy je zobaczyłam, natychmiast zamarzyło mi się, aby je namalować. Niestety, nie potrafię tego robić, kredek nie miałam w ręku chyba od czasów szkoły podstawowej, czyli od blisko pięćdziesięciu lat. Zamiast tego wzięłam swoją komórkę i zrobiłam zdjęcie. Wyszło uroczo…
Wysłałam je swojej przyjaciółce. Odpisała prawie natychmiast, gnana chyba wyrzutami sumienia, że ze mną tutaj jednak nie przyjechała: „Jakie apetyczne! Skąd masz?”.
No właśnie, skąd?
Jabłko nie mogło tak po prostu spaść z drzewa, bo w ogrodzie nie było żadnej jabłoni. Ktoś je musiał tutaj położyć. Ale kto? Nie miałam pojęcia. I chyba też nie chciało mi się za bardzo nad tym zastanawiać. Po prostu wgryzłam się ze smakiem w twardy miąższ, czując prawdziwą błogość.
Tak potrafią pachnieć i smakować tylko jabłka zerwane prosto z drzewa – pomyślałam, z rozkoszą smakując każdy kęs. Dzień spędziłam na leniuchowaniu. Trochę czytałam książkę, jedną z wielu przywiezionych ze sobą w podróżnej torbie, którą pakowałam chaotycznie i raczej bez przekonania. Kiedy przyjaciółka dała mi klucze do swojego domku na wsi, mówiąc, że bardzo mnie przeprasza, ale ona musi zostać w mieście, bo jej córka się rozchorowała i ktoś musi zająć się wnukiem, więc nie może dotrzymać mi towarzystwa, tak jak obiecała, byłam zła. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy chcę tam jechać, bo co miałabym tam robić zupełnie sama?!
– Jak to, co? Nic – uświadomiła mi wtedy Nina. – Na wieś jedzie się właśnie po to, aby nic nie robić. Poza tym jesteś już na emeryturze, pamiętasz?
No tak.. Emerytura… Nadeszła tak nagle i zdecydowanie za szybko. Nie powiem, najpierw to się nawet na nią trochę cieszyłam. Myślałam o tym, że nie będę musiała wstawać co rano i jechać do biura. Tracić czasu w korkach, robić zakupów tylko w weekend. Pełen luksus! Miałam już szczerze mówiąc dosyć kolejnych reorganizacji, które wprowadzał nowy dyrektor. Każdy szef, który przychodził do pracy, zawsze chciał wszystko zmieniać, ulepszać.
Dotarło do mnie, że powinnam odejść
Nosiłam się nawet z taką myślą, że może powinnam dać sobie spokój i nie uczestniczyć już w tych przetasowaniach. No, ale przecież byłam w firmie niezbędna. Pracowałam w niej ponad dwadzieścia lat i wiedziałam wszystko o produkcji, kontrahentach, pracownikach. Nie mogłam tak po prostu sobie odejść. Kiedy nowy szef postanowił zmienić prawie wszystko w komputerowym systemie, powymyślał jakieś „działania w chmurze”, kompletnie tego nie rozumiałam. Gdy tylko zobaczyłam, ile to ma kosztować, złapałam się za głowę.
Byłam pewna, że to tylko jakieś chwilowe widzimisię, kompletnie niepotrzebne firmie, generujące zbędne koszty, a tymczasem… Dostałam od szefa propozycję nie do odrzucenia, że powinnam przejść na emeryturę. Z komentarzem, że nie znam się na tym, co jest nowoczesne i decyduje o powodzeniu firmy.
Dyrektor, który ze względu na wiek mógłby być moim synem, wytłumaczył mi, nie kryjąc swojej irytacji, że te działania w chmurze, które uznałam za niepotrzebne, przyczynią się do wygenerowania wielotysięcznych oszczędności, bo między innymi pracownicy będą mogli pracować w domu, więc nie trzeba będzie wynajmować drogiego biura. A poza tym będzie można zatrudniać ludzi także z innych, tańszych krajów. Dział IT podobno miał być zwolniony, a na to miejsce zatrudniona firma… z Indii!
Tak, przyznaję, że nie do końca rozumiałam to postępowanie, także z etycznych względów. Jak można zwolnić z firmy pracujących od wielu lat informatyków, którzy mają dzieci, kredyty i przyjąć na ich miejsce ludzi z dalekiego kraju? Nie mogłam pojąć, że od ludzi ważniejsze stały się oszczędności. Poczułam się stara, głupia i niepotrzebna.
„A pal to sześć!” – machnęłam wtedy na wszystko ręką, pamiętając, że przecież sama też już myślałam o wcześniejszej emeryturze. Zabrałam swoje zabawki i poszłam do domu. Zadziwiające, że ponad dwadzieścia lat mojej pracy zawodowej zamknęło się w jednym kartonowym pudełku, które z łatwością wrzuciłam do niewielkiego przecież bagażnika swojej micry. Stało potem to pudełko w domu przez kilka tygodni, aż w końcu – nie otwierając go, wyniosłam je na śmietnik. W całości.
Po co mi ta niedopita przy biurku rozpuszczalna kawa, niezapisane do końca notesy? – myślałam. Poczułam się naprawdę lżejsza, gdy się od tego uwolniłam. Nie wiedziałam jednak, co zrobić z wolnym czasem. Mój organizm, wytrenowany przez lata, nadal budził się rano w pełni gotowości. To Nina, moja przyjaciółka, zaproponowała mi, abym na jakiś czas zmieniła klimat.
– To ci pomoże, zobaczysz – oceniła.
Stąd właśnie wziął się pomysł z wyjazdem na jej działkę. Miałyśmy chodzić na długie spacery, czytać książki i gadać do białego rana. Niestety, w jej przypadku zwyciężyły babcine obowiązki. Zazdrościłam jej trochę tego wnuka, widząc, jak go kocha i jak potrafi zrobić dla niego wszystko… Ja nie miałam dzieci, więc nie miałam także i wnuków.
Nie planowałam tego, tak po prostu się stało, że nigdy nawet nie wyszłam za mąż. Kiedyś miałam narzeczonego, to była poważna sprawa, ale… Dość powiedzieć, że inna kobieta okazała się bardziej zdeterminowana ode mnie i mi go odebrała. Nie walczyłam o swoje szczęście, za bardzo byłam urażona. Poświęciłam się wtedy pracy i nie myślałam o związkach.
Najpierw, bo mnie bolało odejście Roberta, potem, bo się zdążyłam przyzwyczaić do swojej samotności i do tego, że sama sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem. Teraz także wiedziałam, że sobie poradzę bez Niny, w końcu nie był to mój pierwszy samotny urlop – nadal tak nazywałam wyjazd, chociaż przecież byłam już na emeryturze i teoretycznie cały czas byłam na urlopie. Odpoczywałam cały dzień, a wieczorem poszłam na spacer. Wracając, zobaczyłam na jednej z posesji starszego pana pracującego w ogródku. Kiedy mnie dojrzał, ukłonił się uprzejmie. Odkłoniłam się.
Potem w nocy spałam jak zabita odurzona potężną dawką świeżego powietrza. A następnego dnia… Na stole na werandzie znowu znalazłam jabłko…
Kto przynosi dla mnie te owoce?
Zaczynało mnie to intrygować. Kto je dla mnie zostawiał? – zastanawiałam się, wgryzając się w słodko-kwaśny miąższ. Ot, zagadka, którą zamierzałam rozwiązać. Oczywiście zadzwoniłam do Ninki zapytać ją, czy potrafi mi pomóc.
– Nie mam pojęcia, kto to może być! – najpierw się zdziwiła, a potem roześmiała. – Wiesz, na wsi generalnie jest taki zwyczaj, że jak ktoś czegoś ma w nadmiarze, to dzieli się z tymi, którzy nie mają. Nic się przecież nie powinno zmarnować.
Najwyraźniej Nina nie przykładała do tego wagi, ale mnie było źle z tym, że nie wiem, komu powinnam podziękować. Następnego dnia postanowiłam wstać wcześniej i zaczekać na tę osobę. Niestety, nie udało mi się – znowu odurzona świeżym powietrzem spałam jak zabita i gdy wyszłam na ganek, jabłko już czekało.
Tak, przyznaję, że mnie to nieziemsko intrygowało. Ja, ponad pięćdziesięcioletnia baba, byłam zaciekawiona i podekscytowana niczym pensjonarka. Kto mógł dla mnie kłaść te jabłka, jaki tajemniczy wielbiciel? Wyobraźnia zaczynała mi pracować… Kolejnego dnia wiedziałam, że nie zaśpię. Nastawiłam sobie budzik na rano w komórce i… byłam potwornie zawiedziona, ponieważ jabłko już leżało! Ktoś ewidentnie bawił się ze mną w kotka i myszkę…
Nie ma rady, muszę wstać jeszcze wcześniej, bladym świtem – pomyślałam. Kiedy kolejnego dnia wyszłam na ganek, na horyzoncie ledwie jaśniało. Ale poczułam satysfakcję – jabłka jeszcze nie było! Usiadłam w wiklinowym fotelu i owinęłam się szczelniej kocem.
– Byłem ciekaw, czy pani wstanie na wschód słońca – usłyszałam po jakimś czasie głos, a na ganek wszedł ten starszy pan, który pielił grządki, gdy przechodziłam przez wieś trzy dni wcześniej.
Poczułam rozczarowanie
Nie wiem, co ja sobie wyobrażałam! Jakiegoś rycerza na białym koniu? A to był tylko jakiś starszy jegomość…
– Staszek M. – przestawił się.
I jeszcze to archaiczne imię!… – przebiegło mi przez głowę. Miałam kiedyś wujka Staszka, był kuzynem mojego ojca. Pamiętałam jego sumiaste wąsy wiecznie pachnące papierosami, którymi mnie łaskotał, gdy musiałam go całować na do widzenia. Nie było to miłe wspomnienie.
– Małgorzata… – przedstawiłam się. – Pyszne jabłka mi pan zostawia, nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam.
– Nie musiała pani… – uśmiechnął się. – Pani jest z miasta, to pomyślałem sobie, że wy tam w tych marketach takich dobrych jabłek nie macie.
– Skąd pan wie? – zapytałam zaczepnie, mając na myśli jabłka, nie siebie.
– Mieszka pani w domku Niny, pewnie jesteście koleżankami – stwierdził.
– No tak – kiwnęłam głową. – Przyjaźnimy się. Bywałam zresztą już tutaj wcześniej…
– Jakoś nie było okazji poznać się do tej pory… – nie byłam pewna, czy nie usłyszałam w jego głosie jakiejś dwuznaczności. Milczałam, chyba udało mi się go zniechęcić, bo usłyszałam: – Pójdę już, obowiązki wzywają. Człowiek na emeryturze ma na głowie więcej spraw, niż kiedy pracował. Miłego dnia!
– Miłego… – odparłam, patrząc za nim, jak idzie do furtki. Trzymał się prosto i był całkiem dziarski – jak na staruszka.
– Gośka! Jaki staruszek? On jest tylko o pięć lat starszy od ciebie! – roześmiała się Nina, gdy do niej zadzwoniłam, by powiedzieć, kto mnie obdarowuje jabłkami. – Fajnie! Wiesz, ja myślałam raczej, że on jest takim odludkiem. Nie udzielał się nigdy towarzysko, może dlatego, że miał chorą żonę.
– A teraz już jej nie ma? – zakpiłam w przekonaniu, że się z nią zwyczajnie rozwiódł. Ilu ja miałam takich kolegów, co to po skończeniu czterdziestki albo i pięćdziesiątki nagle stwierdzali, że skoro dzieci już odchowane, to oni mogą się zająć młodszą kochanką zamiast starszą żoną.
– Zmarła – ostudziła mnie Nina.
Ach! – zrobiło mi się głupio, że go tak niesprawiedliwie podsumowałam. Ale zaraz potem ochłonęłam. Wdowiec. Nietrudno było dodać dwa do dwóch. Na wsi pewnie trudno o kandydatkę do amorów. A tutaj nagle przyjechała babka z miasta, samotna… Bóg jeden wie, czego będzie chciał od mnie za te jabłka.
Jednak wcale się tak nie stało
Nie mam o sobie wygórowanego mniemania, ale podobno jestem dość atrakcyjną kobietą. Ciekawe, że z wiekiem akurat coraz bardziej. Jestem wysoka i żylasta po ojcu. To, co kiedyś, gdy byłam młoda, wydawało mi się nieładne – lepiej wyglądałam zawsze ubrana na sportowo niż w sukienkach – teraz procentowało. Nadal miałam zwinną i zwartą sylwetkę.
Pewnie sobie pomyślał, że taka silna baba to nada się do łóżka, a może i w ogrodzie pomoże grządki kopać… Stąd to marudzenie o nadmiarze pracy – rozmyślałam.
Postanowiłam być wobec pana Stanisława stanowcza, gdyby czynił wobec mnie jakieś aluzje. „No bo teraz, kiedy już się poznaliśmy, pewnie będzie się u mnie pojawiał” – myślałam.
Jabłka nadal pojawiały się na stole na ganku, ale sąsiad nie. Przychodził najwyraźniej nadal wcześnie rano, gdy jeszcze spałam, a w ciągu dnia nie wpadał z żadną wizytą. Kiedy szłam przez wieś, widziałam go czasami w ogrodzie – zawsze mnie wtedy pozdrawiał, ale nic więcej. Nie pałał jakąś wyraźną chęcią zaczynania rozmowy.
„To dobrze” – myślałam sobie. Ale… chyba wcale nie było mi z tym dobrze. Kiedy wróciłam do domu, nie potrafiłam przestać myśleć o tym, że zachowałam się bardzo niegrzecznie podczas spotkania. Ten człowiek zupełnie bezinteresownie przynosił mi codziennie pyszne jabłka, a ja nawet nie chciałam z nim rozmawiać. I to dlaczego? Bo sobie najwyraźniej uroiłam, że chce mnie poderwać. Jestem beznadziejna…
Głupio mi było wypytywać Ninkę bezpośrednio o pana Stanisława, więc próbowałam ją jakoś podejść, żeby dowiedzieć się o nim nieco więcej.
– Był nauczycielem w liceum w pobliskim miasteczku, podobno bardzo lubianym. Uczył matematyki. To zresztą strasznie miły i spokojny człowiek. Żona chorowała mu przez ponad dwadzieścia lat na postępujący zanik mięśni, zajmował się nią troskliwie. Prawie sam wychował dwoje dzieci – Nina wyrażała się o panu Stanisławie w samych superlatywach.
Co mi odbiło, aby być taką oschłą?
Może to przyjaźń, a może coś więcej? Czułam się z tym naprawdę źle. I dlatego pewnego dnia upiekłam w domu szarlotkę – moje popisowe ciasto według przepisu babci. A potem wsiadłam w samochód. Im bliżej byłam wsi, tym bardziej się denerwowałam.
„Przecież on się mnie nie spodziewa! Jak można kogoś tak po prostu napaść w jego domu bez zapowiedzi?” – myślałam. Ale zaraz się skarciłam, że wymyślam sobie tylko preteksty, żeby tam nie pojechać. Bo tak naprawdę, jeśli chodzi o mężczyzn, to jestem zwykłym tchórzem. Zwyczajnie nie mam wprawy w kontaktach z nimi. A po drugie… Wiedziałam, że zawiniłam i było mi głupio.
Ostatkiem sił zmusiłam się, żeby nie zawrócić. Kiedy stanęłam przed płotem domu pana Stanisława, przez chwilę nie wysiadałam z samochodu, bo nadal się wahałam. A potem nagle otworzyła się brama. Zrozumiałam, że zostałam zauważona i nie pozostało mi nic innego, jak wjechać na podwórko.
– Przywiozłam szarlotkę. Z wiejskich jabłek, kupiłam na targu – dodałam szybko.
– Trzeba było przyjechać po moje, mam ich zatrzęsienie! – roześmiał się na mój widok. – Cieszę się, że panią widzę…
– A może przejdziemy jednak na ty? – zaproponowałam, rumieniąc się jak te jego jabłka.
Pokiwał głową, wprowadzając mnie do środka. Weszłam, czując, że to chyba będzie początek przyjaźni. A może i czegoś więcej?…
Czytaj także:
„Zrezygnowałam z macierzyństwa, bo mąż nie chciał dzieci. Na starość zostałam sama, a on zrobił sobie bobasa z jakąś siksą”
„Mój brat dostawał od mamy miłość na tacy, ja musiałam o nią zabiegać. Matka mnie nie kochała, a jego wychowała na nieudacznika”
„Dziadek na starość chciał zaznać miłości i znalazł sobie młodszą żonę. Tylko moja matka odbierała mu prawo do szczęścia”