Jak to mówią, tylko krowa nie zmienia poglądów. Dlatego wcale nie ukrywam, że w kwestii ślubu dołączyłam do grona tradycjonalistów. Tradycja jest piękna! Pamiętam, jak jakieś pięć lat temu, kilka tygodni przed ślubem kuzyna, mama błagała mnie, abym na ten jeden dzień przeistoczyła się w zwyczajną dziewczynę i włożyła jakąś kieckę w kolorze lukru…
Nie było takiej opcji
Uparłam się, że albo pójdę na swoich warunkach, albo nici z mojego uczestnictwa w tej rodzinnej imprezce. Zapadła decyzja, że idę, zresztą chciałam być na tym ślubie, bo po prostu lubię Wojtka. W końcu to moja bliska rodzina. Do kościoła przyszłam ubrana cała na czarno, w bluzie, w glanach i bawełnianych, dresowych spodniach. Taki miałam wtedy styl. Rodzina była zgorszona.
Mówiono podobno, że jestem jakąś szarlatanką i nie powinnam w ogóle przekraczać progu świątyni. Jakieś ciotki patrzyły na mnie z pogardą. Zastępy panienek ubranych w powłóczyste kreacje szeptały za moimi plecami. Panna młoda na mój widok zagotowała się ze złości, natomiast pan młody, mój ulubiony kuzyn, powitał mnie lekko drwiącym uśmieszkiem, ale życzenia przyjął. Prezentu ode mnie nie dostali, bo sama idea dawania kasy, kompletu kieliszków czy żelazka po prostu mnie mierziła.
Cała ta ślubna szopka i weselne przyjęcie zawsze stanowiły dla mnie ogromny dysonans. Panna młoda niczym puszysta beza, pan młody wyprasowany w kancik i cały jakiś taki błyszczący wydawali mi się istotami z obcego świata. Ale najgorszą męką była dla mnie muzyka, a właściwie coś, co miało nią być. Ja słuchałam wtedy rapu i metalu i wszystko inne kojarzyło mi się z tandetą i strasznym obciachem. Szybko się urwałam i resztę wieczoru spędziłam w towarzystwie Maćka i Bidy, moich najlepszych przyjaciół.
Niedługo po tamtym weselu okazało się, że przyjęto mnie na studia, a razem ze mną na ten sam kierunek dostała się Bida. Nasza przyjaźń trwała nieprzerwanie od podstawówki. Miałyśmy takie same poglądy, podobnie się ubierałyśmy, w ten sam sposób myślałyśmy o naszym przyszłym życiu: byłyśmy zdeklarowanymi singielkami, a męskie towarzystwo traktowałyśmy z dużą dozą rezerwy i ograniczonym zaufaniem.
Jedynym facetem, którego traktowałyśmy poważnie i dopuszczałyśmy do naszych tajemnic, był Maciek, zakochany w motocyklach nieszkodliwy wariat, z którym Bida bawiła się jeszcze w przedszkolu. Byłyśmy po drugim roku, kiedy Bida spytała mnie pewnego dnia:
– Aga, wychodzę za mąż, będziesz moją świadkową?
Wróciła z Bułgarii, dokąd ja nie pojechałam z powodu poprawki.
Byłam w szoku
– Co ty bredzisz? Jaki mąż? – nie mogłam uwierzyć w słowa przyjaciółki.
Okazało się, że Bernadetta poznała w Słonecznym Brzegu jakiegoś super gościa, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia, łamiąc tym samym nasze wspólne postanowienie o wiecznym życiu w pojedynkę. Obejrzałam sobie tego jej Jarka już następnego dnia. Gość na pierwszy rzut oka rzeczywiście był w porządku, ale i tak nie mogłam pojąć, jak Bida mogła się w nim zakochać.
– Czy ty nie widzisz, że on do ciebie nie pasuje? Te wyglansowane buciki, biała koszulka, krawacik…
– Jest poważnym biznesmenem, ale ogólnie to normalny facet. I zobacz, jak mnie kocha – Bida pomachała mi przed nosem pierścionkiem, który tkwił na jej palcu.
Wystraszyłam się, bo to znaczyło, że ślub jest przesądzony.
– Jesteś w ciąży? – spytałam przyciszonym głosem.
– Nie, no coś ty! – zaprzeczyła stanowczo. – Na razie, bo potem na pewno zrobimy sobie dzidziusia – roześmiała się, a ja w wyobraźni już zobaczyłam Bidę otoczoną gromadą dzieciarów.
– Oj, Bida, jeszcze będziesz płakać. Lepiej mnie posłuchaj i daj sobie spokój, chociaż do dyplomu poczekaj – przestrzegałam przyjaciółkę, używając racjonalnych argumentów.
W odpowiedzi Bernadetta tylko pokręciła przecząco głową. Przestałyśmy się spotykać po zajęciach. Bida nie miała dla mnie czasu, bo razem z narzeczonym organizowała ślub i weselne przyjęcie. Impreza miała się odbyć w styczniu.
– Ale włożysz sukienkę… Już ci coś wybrałam, pojedziemy po zajęciach, to przymierzysz – zastrzegła Bida.
– Sorry, na mnie nie licz. Ja tego badziewia nie włożę, zapomnij! – zaprotestowałam żywo, kiedy mnie zawlokła do sklepu z kieckami. – Albo idę w swoich ciuchach, albo wcale! – oznajmiłam, a Bida… w ryk:
– Naprawdę chcesz mi zrobić takie świństwo? Agata! Przyjaciółce?!
W końcu jakoś dała się przekonać, że nie muszę być jej świadkową i odpuściła. Widziałam jednak, że jest jej przykro, a po wszystkim sama byłam na siebie zła, bo w jakimś sensie zawiodłam najlepszą przyjaciółkę. Wciąż jednak uważałam, że zawsze powinnam być sobą. Po przerwie semestralnej odnalazłam Bidę w znakomitej formie. Wybaczyła mi (tak twierdziła!) idiotyczny upór w kwestii ubioru, i obiecała, że nie zrobi mi żadnego świństwa, jeśli kiedyś będę miała stanąć na ślubnym kobiercu.
Niedoczekanie…
Wracając któregoś wieczoru z uniwerku, zatrzymałam się przy bankomacie. Włożyłam kartę, wystukałam PIN i… nic się nie wydarzyło. Nerwowo przyciskałam klawisze: enter, kasuj. Zaczęłam walić w ekran. Bezskutecznie. Moja karta wciąż tkwiła wewnątrz piekielnej maszyny. Po kilku minutach ustawił się za mną ogonek. W poczuciu kompletnej bezradności i paniki rzuciłam się biegiem w poszukiwaniu najbliższego oddziału mojego banku. Dopadłam do drzwi za trzy osiemnasta.
– Już zamknięte – warknął ochroniarz, ja jednak, niczym wytrawny glina, zdążyłam jeszcze wepchnąć stopę między drzwi a futrynę i wrzasnąć na całe gardło:
– Bankomat pożarł mi kartę!
– Proszę zablokować kartę dzwoniąc na infolinię – usłyszałam głos dochodzący zza wysokiego kontuaru.
– A pan nie może mi pomóc? – błagałam niemal ze łzami w oczach.
Zza kontuaru wychylił się młody mężczyzna. Dłuższą chwilę stał, patrząc na mnie jakoś niepewnie.
– Panie Sławku, proszę wpuścić klientkę i zamknąć drzwi – zwrócił się nagle do ochroniarza.
Moja sprawa została załatwiona błyskawicznie. Poprzednią kartę anulowano, następną dostałam jeszcze tego samego wieczoru. Cud! Mój wybawca siedział ze mną w zamkniętym oddziale jeszcze kilka minut po załatwieniu sprawy. Na koniec spytał, czy mogę podać mu numer swojego telefonu. Na pierwsze spotkanie z Mateuszem poszłam w… czarnych szpilkach. Trochę się męczyłam, stąpając po wrednych kratkach, które służyły za wycieraczki przed wejściem do kawiarni.
Potem było już lepiej
Na walentynki poszliśmy potańczyć. Nie mogłam przecież iść w glanach, więc wskoczyłam w szpilki i sukienkę, na którą wydałam wszystkie zaskórniaki. Gdy wracaliśmy w środku nocy, byłam w Mateuszu zakochana na zabój i nie przeszkadzało mi, że on jest jakby z innego świata niż ten, w którym żyłam dotychczas. Przy nim szybko dojrzałam i zobaczyłam, jak głupio zachowywałam się, trzymając się za wszelką cenę kanonów jakiejś idiotycznej mody. Nasz ślub odbędzie się w tym roku. Wszystko ma przebiegać zgodnie z tradycją, tak jak chce mój narzeczony. Dziś już wiem, że i ja tego pragnę. Nasze niedawne zaręczyny też były tradycyjne.
Rodziców Mateusza zaprosili na obiad moi rodzice. Mój ukochany zjawił się z bukietami dla mnie i dla mamy, butelką koniaku dla przyszłego teścia, i zanim usiedliśmy do stołu, wygłosił mowę, w której oficjalnie poprosił o moją rękę. Przy ołtarzu wystąpię w pięknej białej sukni. Bernadetta nie będzie mi świadkować, bo jest w zaawansowanej ciąży, ale wiem, że ubierze się stosownie i elegancko. Dopóki nie pokochałam naprawdę, myślałam, że ślub to tylko urzędowa formalność, i otoczka, w jakiej się odbywa, nie ma większego znaczenia. Teraz już wiem, że małżeńska przysięga to doniosłe wydarzenie dla obojga młodych, trzeba je więc uczcić jak największe święto.
Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”