„Musieliśmy zaciągnąć kredyt na in vitro. To paranoja, że bezpłodne pary muszą zapłacić 10 tys. żeby mieć własne dzieci"

Para, która dowiedziała się, że nie może mieć dzieci fot. Adobe Stock, fizkes
„W Polsce, przypomnę, półtora miliona par ma problem z zajściem w ciążę. Całkiem potężny elektorat, prawda? Jednak lekceważony… Paranoja! Zwłaszcza, jak człowiek chciałby mieć dzieci, a okazuje się, że go nawet na zapłodnienie nie stać. I gdzie się podziała ta cała polityka prorodzinna, co?"
/ 27.08.2021 13:44
Para, która dowiedziała się, że nie może mieć dzieci fot. Adobe Stock, fizkes

Bałem się stracić tak piękną dziewczynę. A co będzie, jeśli mi ucieknie? Nie spieszcie się z dziećmi – mówili nam wszyscy, choć nikt ich o zdanie nie pytał.

Moim marzeniem zawsze był motocykl. Wyobrażałem sobie, jak ubrany w kask i skórzany kombinezon pędzę nim przez polne drogi, zostawiając za sobą smugę piaskowego kurzu, a na tylnym siedzeniu przytula się mocno do moich pleców blondynka. Blondynki najlepiej wyglądają na motorach, zwłaszcza wtedy, gdy wiatr rozwiewa ich długie włosy.

To było moje chłopięce marzenie w gimnazjum, potem w liceum. A jak poszedłem na studia, to kupiłem sobie... rower. No bo niby skąd miałem wziąć na motocykl? Rodzice biedni, a stypendium ledwo mi wystarczało na akademik i ciepłe obiady co drugi dzień.

Czasami na ramie roweru podwoziłem na zajęcia Kasię. Była blondynką, więc kiedy zaczęliśmy ze sobą chodzić, wiedziałem już, że marzenia spełniają się na raty. Wprawdzie wciąż nie miałem motocykla, ale miałem już blondynkę, którą woziłem rowerem. Czyli byłem już w połowie drogi do realizacji mojego wielkiego marzenia.

Mężczyzn, którzy nie wiedzą, muszę ostrzec, że takie podwożenie dziewczyny może być dla kawalera bardzo niebezpieczne. Dziewczyna siedzi przed tobą, oboje trzymacie dłonie na kierownicy, co i rusz dotykasz jej rąk przedramieniem. Choćbyś nawet nie chciał. No ale przy braniu zakrętów nie da się nie dotknąć.

A jak chcesz dotykać z własnej woli i świadomie, to robisz to na swoją odpowiedzialność. Z takiego małego dotykania od razu chce ci się dotykać coraz więcej i więcej. W dodatku cały czas masz twarz tuż przy jej włosach i nie możesz się nadziwić, jak one pięknie pachną.

Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, że włosy kobiet pachną tak cudownie. Albo jak łąka, albo jak rozgrzane słońcem owoce, albo – w ostateczności – jak kisiel żurawinowy. Zawsze jest to zapach ujmujący i na tyle ulotny, że wciąż go mało. Dlatego mówię wam, że niebezpieczne jest podwożenie dziewczyn na rowerze.

Po raz pierwszy podwiozłem Kaśkę, kiedy oboje byliśmy w połowie trzeciego roku. No a przed wakacjami już jej wyznałem miłość. Potem spędziliśmy ze sobą miesiąc na Mazurach. Jeszcze była ostrożna, wzięła swój śpiwór, ale po kilku dniach spaliśmy już w jednym.

Uwielbiałem ją. Jej głos, oddech...

Jej gesty, śmiech, minę, kiedy się na mnie boczyła. Bałem się, że to tylko z jej strony wakacyjny flirt, że wraz z końcem wakacji Kasia ode mnie odejdzie. Tak bardzo się bałem, że to minie jak lato, jak wszystko, co piękne, że pod koniec sierpnia się oświadczyłem.

Nie spodziewała się, że wszystko między nami potoczy się tak szybko. Pamiętam Kasi oczy szeroko otwarte ze zdumienia, a potem radosny uśmiech, który rozpromienił jej twarz.

– Jesteś wariat! – krzyknęła. – Sypiamy ze sobą dopiero dwa miesiące, a ty chcesz się już żenić?

– Tak! Tak! Tak! Po trzykroć tak! – objąłem ją w talii. – Chcę z tobą zamieszkać i mieć pół tuzina dzieci. A każde ma być do ciebie podobne.

Odsunęła się, udając przerażenie.

– Sześcioro dzieci? Czyś ty zwariował? Nikt tyle nie ma.

– Dlatego, jak będziemy ich tyle mieć, to dostaniemy duże mieszkanie komunalne – zażartowałem.

– Urządzimy w nim prywatne przedszkole, dostaniemy dotację z budżetu miasta i nic nie będziemy robić tylko się kochać, a dzieci będą nas utrzymywać.– Kasia podchwyciła konwencję żartu.

– I będą za nas sprzątać.

– I nam gotować.

– I przynosić nam książki z biblioteki.

– Albo filmy DVD z wypożyczalni.

– A ja nauczę je jeździć na motorze, żeby obsługiwały nas jak najprędzej.

Ślub zorganizowaliśmy tuż przed Gwiazdką, żeby na Święta być już razem. Od razu zapowiedzieliśmy, że nie chcemy żadnych prezentów, tylko koperty z pieniędzmi, co łaska, bo chcemy kupić motocykl.

Zarówno moi rodzice, jak i Kasi byli naszym pośpiechem przerażeni. Radzili, żeby poczekać przynajmniej do końca studiów, a jeszcze lepiej – do czasu, w którym znajdziemy dobrą pracę. Ale oboje wiedzieliśmy, że na dobrą pracę może przyjdzie nam czekać latami, a miłość jest niecierpliwa.

Miłość nie znosi czekania!

Pobraliśmy się mimo nieśmiałych protestów rodzin i zdumienia znajomych. Zupełnie nie rozumieliśmy, dlaczego niemal każdy przestrzegał nas, żebyśmy nie spieszyliśmy się z dziećmi. To było wręcz chore – prawie wszyscy mówili, żeby się nie spieszyć, chociaż nikt ich przecież o zdanie nie pytał.

Odradzali nam te dzieci jak jakąś niebezpieczną wyprawę, z której można nie wrócić. A myśmy chcieli wyruszyć na tę wyprawę, nie baliśmy się niebezpieczeństw, przekonani o własnej miłości i wynikającej z niej sile.

– Jezu, jak ja bym chciał mieć takie małe Kasieńki – szeptałem swojej żonie każdego wieczoru, ściągając z niej nocną koszulkę. – Takie drobne dziewczyneczki, z których każda byłaby twoim małym klonem.

– A ja takich małych chłopczyków jak ty, podobnych do ciebie jak dwie krople wody – odpowiadała, obsypując mnie pocałunkami.

– Dwie krople? – udawałem zdziwienie. – Przecież umawialiśmy się na sześć.

– No dobra. Niech będzie trzech chłopczyków i trzy Kasie.

Nie używaliśmy nigdy środków antykoncepcyjnych. To chyba wstyd przyznać, ale w związku z tym, że Kasia była moją pierwszą dziewczyną, ja do dziś nie wiem jak się zakłada prezerwatywę. I chyba już się nie dowiem.

Po kilku miesiącach zaczęliśmy się niepokoić. Okres Kasi za każdym razem przychodził regularnie jak w zegarku, pozbawiając nas złudzeń. Najpierw próbowaliśmy różnych diet, zmian pozycji, wszystkiego, co można było wyczytać w poradnikach dla niedoszłych rodziców oraz w internecie.

W końcu wybraliśmy się do lekarza

Pierwszego, drugiego, trzeciego. Wreszcie do kliniki. Przeszliśmy cykl badań, po których okazało się coś wprost dla nas niewiarygodnego. Kasia jest absolutnie zdrowa i może mieć dzieci. Ja jestem absolutnie zdrowy i mogę mieć dzieci. A jednak ich nie mamy. Dlaczego?

Wiecie, dlaczego często udaje nam się uniknąć chorób, chociaż zmarzliśmy, przewiało nas lub w pracy wszyscy kichają, rozsiewając wokół wirusy lub bakterie? Bo mamy układ odpornościowy, który rozpoznaje wirusa tak jak wartownik rozpoznaje zwiadowcę obcej armii i potrafi go zwalczyć. Dokładnie tak samo jest ze mną i z Kasią.

Lekarz prowadzący wyjaśnił nam, że układ odpornościowy Kasi rozpoznaje moje nasienie jako takiego obcego najeźdźcę i wysyła przeciwciała, które z plemnikami walczą. Fachowo nazywa się to niepłodnością immunologiczną i dotyczy mniej więcej co dziesiątego przypadku niepłodności.

Nie mogłem tego zrozumieć. Był to dla mnie cios. „Jak to możliwe, zastanawiałem się, że organizm kobiety, którą tak bardzo kocham, zabija moje nasienie? Jak to możliwe, że broni się przede mną, przed tym, abyśmy mieli dzieci?”. Kasia przeżyła to jeszcze bardziej. Rozpłakała się i zaczęła przepraszać, jakby to była jej wina.

– Boże, to okropne – szlochała. – Przecież to jest tak, jakbym ja sama zabijała własne dzieci.

– Głuptasku, przecież plemniki to nie dzieci – przekonywałem, całując jej zapłakane oczy. – Nikogo nie zabijasz, po prostu masz zbyt silny układ odpornościowy.

– No to się będę przeziębiała, żeby go osłabić... –  wyszlochała.

Rozpłakałem się i płakaliśmy razem

Lekarz zostawił nas na kwadrans. Po powrocie wyjaśnił, że proces zwalczania plemników zachodzi głównie w obrębie szyjki macicy, więc trzeba doprowadzić do zapłodnienia, ją omijając. Nie bardzo to rozumiałem.

– Są dwie metody – wyjaśnił. – Unasienienie, czyli bezpośrednie wstrzyknięcie plemników do komórki jajowej oraz zapłodnienie in vitro, czyli pobranie komórki jajowej z organizmu kobiety, zapłodnienie laboratoryjne i ponowne przeniesienie do wnętrza macicy. Unasienienie jest bez porównania prostsze, ale in vitro jest zdecydowanie skuteczniejsze. Czasami pacjenci podejmują kilka prób, po czym jednak decydują się na in vitro. Dlatego biorąc pod uwagę także wyniki pozostałych badań, stanowczo radziłbym skorzystać od razu z metody pewniejszej.

Zdecydowaliśmy się od razu. Nie wzięliśmy tylko jednego pod uwagę. Ceny. Jakoś naiwnie myśleliśmy, że skoro oboje mamy ubezpieczenia zdrowotne, a kolejne rządy od lat mówią o polityce prorodzinnej, to zabiegi takie są refundowane.

Tymczasem okazuje się, że Kościół jest przeciwny tym zabiegom m.in. dlatego, że niemoralne jest oddawanie spermy poza łonem kobiety. Ja nie chcę w to wnikać, bo chodzę do kościoła, ale to mi się trochę wydaje dziwne.

Nie mam pojęcia, dlaczego kwestią religijną stało się moje oddawanie spermy. Tym niemniej właśnie z tego powodu potępiane jest przez Kościół unasienianie, nie mówiąc już o bardziej złożonym in vitro. Oba zabiegi to u nas sprawa polityczna.

Tak jakby partie nie miały ważniejszych problemów na głowie niż dyskusja nad drogą nasienia do komórki jajowej. Paranoja! Zwłaszcza, jak człowiek chciałby mieć dzieci, a okazuje się, że go nawet na zapłodnienie nie stać. A w Polsce, przypomnę, półtora miliona par ma problem z zajściem w ciążę. Całkiem potężny elektorat, prawda? Jednak lekceważony…

In vitro kosztuje 11–12 tysięcy złotych. Tyle trzeba w Polsce zapłacić z własnej kieszeni, mimo iż od dawna Światowa Organizacja Zdrowia uznała niepłodność za chorobę społeczną. Na motocykl w prezencie ślubnym dostaliśmy pięć tysięcy. Część rodziny nie posłuchała naszej prośby i naznosiła jakichś niepotrzebnych przedmiotów (mamy na przykład dwa ekspresy do kawy, chociaż żadne z nas kawy nie pija).

Resztę pieniędzy trzeba będzie pożyczyć w banku. To idiotyczne. Trafia mnie szlag na myśl, że przez jakąś idiotyczną politykę muszę brać w banku kredyt na zapłodnienie. Zobaczcie, jak to paranoicznie brzmi: muszę wziąć kredyt na zapłodnienie. Czy nikt w naszym kraju tego nie słyszy?

Czytaj także:
„Teściowa sfałszowała badania DNA, by rozbić nasze małżeństwo. Wszystko przez to, że ona sama była samotną matką”
„Prawie zginęłam. A potem... postanowiłam zmienić swoje życie. Zerwałam z narzeczonym, by w pełni zaznać miłości”
„Mąż zmarł, a rodzina pochowała mnie razem z nim. Według nich moje życie już się skończyło, a ja mam dopiero 57 lat"

Redakcja poleca

REKLAMA