„Moje życie w USA to American dream. Po latach przyleciałam do Polski w odwiedziny. Od razu gorzko pożałowałam”

kobieta załamana przyjazdem do Polski fot. Adobe Stock
„Rodzice próbowali mną sterować nawet, gdy byłam dorosła. Ojciec wybrał mi zawód - musiałam być pielęgniarką, mimo że mdlałam na widok krwi. Chodziło głównie o to, żebym złapała lekarza na męża. W USA poczułam się wolna. Gdy ich odwiedziłam, wszystko im nie pasowało - że moja córka ma rude włosy, a mąż nie mówi po polsku...”
/ 25.03.2021 12:31
kobieta załamana przyjazdem do Polski fot. Adobe Stock

Tak naprawdę dorosła poczułam się na pokładzie samolotu lecącego do Chicago. To wtedy właśnie, pierwszy raz w życiu, byłam panią swojego losu, uczciłam to nawet paroma kieliszkami szampana… Wcześniej niewiele ode mnie zależało. Ojciec był apodyktyczny i wszystko wiedział najlepiej. Mama, moja ukochana mama, żyła niczym cieniolubna roślinka, bluszczyk oplatający jego silne ramiona, byczy kark i osadzoną na nim mocno wielką łysą głowę. Samodzielnie mama prawdopodobnie nie umiałaby istnieć.

Bardzo nie chciałam iść w jej ślady, a wiele wskazywało na to, że byłam na dobrej drodze

Tata wybrał mi zawód już w ósmej klasie podstawówki, solidny i „w sam raz dla kobiety”. Miałam uczyć się na pielęgniarkę, którą nigdy być nie chciałam, a może nawet i nie mogłam, i którą ostatecznie nie zostałam – jeśli nie liczyć epizodu z wujkiem. Po dziś dzień mdleję na widok krwi, a rozmowa o chorobach powoduje, że miękną mi nogi i serce gwałtownie przyspiesza. Ale akurat mojego ojca mało to obchodziło.

– A ty myślisz, że do czego się nadajesz? – pytał tyleż ze srogim, co lekceważącym wyrazem twarzy.

Nie umiałam odpowiedzieć. Chyba do niczego.

– Może jednak ogólniak? – piszczałam cichutko, z przymilnym uśmiechem. – Wszystkie dziewczyny idą do ogólniaka.

– I co po ogólniaku? Marchewkę będziesz sprzedawać w zieleniaku? A jako pielęgniarka zawsze znajdziesz pracę. I może złapiesz męża lekarza? Pieniędzy taki wiele nie przyniesie, chociaż… jeśli będzie bystry? Kto wie. I zawsze się lekarz przyda w rodzinie – unosił się, jakbym to ja sama miała zostać lekarką.

Mama tylko kiwała głową.

– Tak, córeczko, dobrze tatuś mówi. Mąż najważniejszy. Jak dobrze zarobi, to nawet pracować nie będziesz musiała, domem się zajmiesz, dziećmi.

Mdliło mnie od tych gadek. Nie chciałam być pielęgniarką, nie chciałam wychodzić za mąż ani za lekarza, ani za nikogo innego, nie chciałam mieć dzieci ani domu, jeśli miał choć w jednym procencie przypominać mój rodzinny. Marzyło mi się życie awanturnicze, pełne miłosnych przygód, szalone, a przede wszystkim z dala od nadopiekuńczych rodziców. Widziałam siebie jako podróżniczkę, jak Beata Pawlikowska, chciałam być Martyną Wojciechowską.

Tymczasem tkwiłam w naszej beznadziejnej dziurze i codziennie rano dojeżdżałam autobusem do pobliskiego „medyka”, gdzie przez kilka godzin walczyłam ze skłonnością do omdleń i ucieczek od rzeczywistości. Oczami wyobraźni widziałam siebie w Warszawie albo innym mieście, pośród studentów dziennikarstwa lub socjologii, na wykładach, a wieczorami w modnych knajpach i klubach. Była to wizja równie nierealna jak praca w telewizji albo podróż do Amazonii.

Po skończeniu szkoły zaczęłam starać się o etat w powiatowym szpitalu

Wcale nie było tak łatwo. A tu nagle… Słowo daję – cud!

– Bożenko, wujek Kazik jest ciężko chory. Ktoś powinien przy nim być, a Tomek i Janek – wiesz, oni się do tego nie nadają. Poza tym mieszkają w Nowym Jorku. Amerykańska pielęgniarka dużo kosztuje, więc może ty byś pojechała, w końcu nie jesteś od nich gorsza… – mama, gdy to mówiła, patrzyła na mnie z przestrachem.

Wiedziała! Czuła, że pomysł, bym wyjechała do Ameryki, będzie mi się podobał. Że otwierają się przede mną bramy. Że jak bryknę, to już po mnie, tyle mnie widzieli!

Bożena, co tu dużo mówić – szanuj się, bo jak sama nie będziesz się szanować…

Ble, ble, ble. Nawet nie słuchałam. Poza tym – przecież miałam być pod opieką wujka, rodzonego brata mamy. Po co ta mowa? Tyle że wujek był już w beznadziejnym stanie. Na ile mogłam, pomogłam, tyle że wiele nie mogłam. Głównie wzywałam karetki. Biedak skończył w szpitalu, ale byłam przy nim do końca.

Przynajmniej ja, bo dwaj jego synowie – sporo ode mnie starsi – ledwo „wyrwali się” na pogrzeb. Obaj mieszkali daleko, mieli żony, dzieci, a przede wszystkim posady. Ożeniony z Amerykanką Tomek, czyli Tom, przyjechał sam, Janek – Johnny, z polską żoną i dwiema córkami, które gadały wyłącznie po angielsku. Wszystko odbyło się szybko, żadnych ceregieli.

Dom wujka, dla mnie wzruszająco „amerykański”, jak ze starych filmów (z różową kuchnią i seledynową łazienką, z kwiecistymi lambrekinami w oknach otwieranych z dołu do góry) miał być wkrótce sprzedany. Kuzyni chcieli, abym w nim do tego czasu pozostała, potrzebowali kogoś na miejscu. Planowałam, że zaraz potem wrócę do domu. Ale kilkadziesiąt tysięcy dolarów najwyraźniej nie stanowiło dla nich problemu. A może były inne kwestie? Do dzisiaj tego nie wiem.

Czas mijał, a żaden z braci nie fatygował się z jakimikolwiek ruchami, jakby zapomnieli o domu ojca. Zdecydowałam się więc zostać (nielegalnie, bo wiza mi się skończyła). Znalazłam robotę. Miałam miły domek wyłącznie do swojej dyspozycji, wreszcie swoje własne życie.

– Córeczko – mama popłakiwała po drugiej stronie słuchawki – skoro sama się skazałaś na wygnanie, to chociaż wykorzystaj szansę. Znajdź męża, załóż rodzinę. Nie możesz być sama w takim obcym, dalekim świecie.
– Zarabiaj, dziewczyno, pracuj – podniecał się ojciec – żadna praca nie hańbi. Dolar to zawsze dobry pieniądz. Wrócisz, może jakiś biznesik założysz. Nie święci garnki lepią. Myśl o tym. Nie trać czasu. Nie próżnuj!

Nagle poczułam, że coś jest nie tak… Jakiś zegar tyka?

Nie próżnowałam. Ach, cóż to były za czasy! Otoczyłam się wiankiem przyjaciół, których pozyskiwałam bez trudu – Polaków, Amerykanów, Latynosów. Byłam młoda, ładna, wesoła. I szalona, wreszcie szalona. Moje marzenia spełniły się w nikłym stopniu, zamiast realizować programy telewizyjne, sprzątałam bogate domy, zamiast podróżować po świecie, eksperymentowałam z używkami i seksem, długi czas wahałam się, czy wolę chłopaków, czy może dziewczyny – miałam wiele okazji, by to wypróbować.

Przecież znalazłam się poza jakąkolwiek kontrolą, wolna, niezależna, szczęśliwa. Bywały okresy, gdy domek wujka stawał się istną komuną, bywało, że w samotności lizałam rany. Były górki i były dołki, ale co przeżyłam, to moje!

– Córeczko kochana… – matczyne serce przez tysiące kilometrów zdawało się wyczuwać nieustanny nastrój fiesty panujący w moim życiu – wracaj. Na co ci ta cała Ameryka? Dzisiaj my tu w Polsce mamy Amerykę. Mieszkasz w cudzym domu, pracujesz jak wyrobnica, i co się w ogóle tam z tobą dzieje?
– Pracuję, mamuś, pracuję – stękałam zachrypniętym od przepicia głosem. – Właśnie odsypiałam całotygodniową harówkę. Wiesz, jak trudno się tu utrzymać?
– No właśnie, trudno, no więc wracaj. Zegar biologiczny bije! Męża ci trzeba, Bożenko, dzieci, domu rodzinnego.

Mijały lata. Aż trudno uwierzyć, że przeszło ich tyle

Wciąż żyłam z dnia na dzień i wolność dawno mi już spowszedniała. Zamieniła się w samotność. Wszystkie moje bankietowe przyjacióły powychodziły za mąż. Albo wróciły do Polski. Pojawiały się nowe, tyle że to już nie było to. Nastrój się wyczerpał. Robiło się wokół mnie coraz luźniej i coraz smutniej.

Oczywiście zawsze miałam przy boku jakiegoś „boyfrienda”, ale były to układy niezobowiązujące. Dziś byli, jutro znikali. Trochę już miałam tego dosyć. Wrócić do Polski? I nie mieć nawet na najlichszy „biznesik”? Do ojca, którego zrzędzenia nie dało się słuchać nawet przez telefon? Do mamy przekonanej, że jej córka źle skończyła? Niedoczekanie!

Zegar biologiczny nie tyle bił, co łomotał jak młot pneumatyczny, gdy poznałam Aleksa. Był Amerykaninem od pokoleń, z rodowodem irlandzkim, miał już jedną żonę i dwoje dorosłych dzieci, ale co z tego? Dzięki małżeństwu zyskiwałam wiele – towarzysza życia, papiery, wreszcie własny dom, pozycję. Niezły pakiet.

Już nie musiałam sprzątać. Teraz sama miałam sprzątaczkę

Byłam dla niej dobra. No i dziecko, nareszcie urodziłam dziecko. Córeczkę – daliśmy jej na imię Diana. To już był naprawdę ostatni dzwonek. Oszalałam na jej punkcie.

– Mamuś, wreszcie będę mogła do was przyjechać. Poznacie Aleksa i Dianę. Tak bardzo się cieszę! – byłam naprawdę szczera.
– Wiesz, kochanie, że niczego więcej nie pragniemy. Diana jest naszą jedyną wnuczką, a my nawet jej nie widzieliśmy.
– To ją zobaczycie, ja też jestem szczęśliwa!

Tak ich kochałam, teraz, gdy już niczym mi nie grozili. Źle mówię. Za mamą zawsze bardzo tęskniłam, brakowało mi jej dobrego słowa, jej czułości, łagodności, zrozumienia. To ojca się bałam. Jego despotyzmu. Jego złej opinii o mnie. Byłam ich jedyną córką i całe życie traktowałam to jako obciążenie. Teraz na myśl o tym, że znowu spotkam mamę, wpadłam w euforię.

Z trudem doczekałam daty wylotu do kraju. Miałam walizki pełne prezentów i miłość sercu. Na lotnisku panowało wielkie zamieszanie, wiadomo. Diana spała w samolocie, ale i tak była bardzo zmęczona. Po obudzeniu marudziła, płakała, a na widok dziadków jeszcze bardziej. Ale kiedy znaleźliśmy się już w domu rodziców, rozchmurzyła się, uśmiechnęła. Przebrałam ją w świeżą sukieneczkę, zieloną, by podkreślić piękną barwę jej włosów.

Mama postarzała się bardzo. Wyglądała zupełnie inaczej niż kiedy widziałam ją ostatni raz. To zrozumiałe, tyle lat przeleciało, ale było w tym coś więcej. Patrzyła na Dianę jak na podejrzanie wyglądające ziemniaki na targu. Miała zaciśnięte usta i chmurne spojrzenie. Co jej się nie podobało we wnuczce?

Wiesz, Bożenko, ona taka ruda… dlaczego taka ruda? Przecież i ty, i nawet jej ojciec macie ciemne włosy!
– Nie wiem, może po jego rodzicach. Są Irlandczykami z pochodzenia. Ale przecież Diana ma śliczne włosy. Codziennie się modlę, żeby takie zostały.
– Rudzi są wredni, to wiadomo! – odwróciła się gwałtownie i poszła w stronę lodówki.

Z pokoju dobiegł poirytowany głos ojca:

A ten twój Alex dlaczego nie mówi po polsku? Nie możesz go nauczyć? W ogóle się z nim dogadać nie umiem!

Czułam, jak mój nastrój ulatnia się niczym ciepłe powietrze przez otwarte okno w zimę. Witaj w domu, Bożenko. Witaj w piekiełku – pomyślałam z goryczą. 

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Moja synowa to znana ginekolożka, która ma problemy z własną płodnością
Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa, ale i tak nie mam spokoju
Próbowałam żyć w chorym trójkącie - ja, Adam i jego matka

Redakcja poleca

REKLAMA