„Moją sąsiadka wszędzie wciskała swój ciekawski nochal. Działała mi na nerwy, ale nie zasłużyła na to, co ją spotkało”

Wścibska sąsiadka fot. Adobe Stock, Solarisys
„Jednak ludziom niewiele trzeba, żeby strącić kogoś z piedestału. Odgrywali się za to, że ich karciła. Nagle pojawiło się mnóstwo mądrych, którzy od dawna podejrzewali, że ta cała Leokadia coś ukrywa. Pozwalali sobie na dwuznaczne docinki i uśmieszki. Bohaterowie od siedmiu boleści!”.
/ 09.11.2021 18:11
Wścibska sąsiadka fot. Adobe Stock, Solarisys

Dobry sąsiad to prawdziwy skarb. Święta racja, o ile nie trafi się na emerytowaną celniczkę. Wścibską z natury i urzędu. A tak się cieszyłam, gdy po pięciu latach gnieżdżenia się u teściów mieliśmy wreszcie zamieszkać na swoim. Śmiało wzięliśmy kredyt pod hipotekę. Skoro bank wierzył, że w ciągu trzydziestu lat uda się nam go spłacić, to i my w to nie wątpiliśmy. Kłopoty w raju zaczęły się już w dniu przeprowadzki.

Sławek wyskoczył do pracy na chwilę, która trwała pół dnia i wszystko było na mojej głowie. Tragarze ruszali się jak muchy w smole, a polecenia musiałam powtarzać po kilka razy. W pewnym momencie jeden z nich stanął przede mną z kwaśną miną. Trzymał pudło z napisem „szkło”.

– To do kuchni. – Wskazałam kierunek.

– Się robi, szefowo – mruknął. I stał dalej.

– Jakiś problem? Coś się potłukło? – zaniepokoiłam się.

– A skąd! Znam się na swoim fachu, co by kto nie mówił... – skrzywił się jak po wypiciu cytryny. – Czy ta siwa babka to jakaś wasza krewna? Bo rządzi się, jakby ona nas najęła.

– O kim pan mówi, na miłość boską? – Zdenerwowałam się. I przestraszyłam.

Teściowa, która niechętnie traciła kontrolę nad swym jedynakiem, odgrażała się, że zawita z pomocą. Ale jej tu nie było.

– No o tym sierżancie w zielonym dresie! Chłopakom aż się ręce trzęsą, tak nimi dyryguje. Pójdzie szefowa i sama zobaczy.

Do wszystkiego wtykała swój czujny nos celniczki

Faktycznie. Siwowłosa, modnie ostrzyżona kobieta w zielonym dresie wydawała rozkazy tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Uważać mi z tym lustrem! Jak który upuści, latami będzie spłacał. Od razu widać, że antyk. Hej, ty tam! Śniadania nie jadłeś? Więcej bierz za jednym obrotem. Chłop jak dąb, a dwie paczuszki niesie.

– Straszna, co? – burknął cicho tragarz.

– Tu cię mam! – gruchnęło i mężczyzna wyprostował się jak struna. – Nie stój tak i się nie gap. Nikt ci za podziwianie widoków płacić nie będzie. A, witam sąsiadkę! Leokadia Miłek – przedstawiła się. – Kiedy ujrzałam ten chaos, od razu pomyślałam, że przyda się pani pomoc. A gdzie szanowny małżonek? Powinien tu być i dowodzić.

– W pracy jest, dostał awans i... – wzruszyłam ramionami.

– I w nagrodę siedzi w robocie dłużej, niż ustawa przewiduje – dokończyła z dezaprobatą. – Od czego inspekcja pracy, sądy? Znam właściwych ludzi, mogę szybko zadziałać...

– Nie, nie trzeba, proszę się nie kłopotać – zaoponowałam. Tego brakowało, żeby przez jej wojskową interwencję Sławek stracił szansę na zostanie wspólnikiem.

– Nie to nie, ale jakby co... Hej! – krzyknęła tak, że aż podskoczyłam. – Człowieku, to nie wiadro z węglem! Niech pani lepiej idzie do domu i patrzy im na ręce. Ja tu przypilnuję.

Grzecznie posłuchałam. Podobnie jak tragarze. Miała coś takiego w głosie, spojrzeniu, postawie, że wszystkich ustawiała na baczność. Bez żadnego problemu. Sławek uśmiał się z mojej opowieści.

– Niepotrzebnie się irytujesz, skarbie. W końcu ci pomogła. Przeprowadzka przebiegła szybko, sprawnie i bez szkód, a tak się bałaś, że coś poniszczą. Poza tym to małe, kameralne osiedle, a my jesteśmy nowi. Nic dziwnego, że sąsiedzi się nami interesują.

Przestało mu być tak wesoło, gdy kilka dni później pani Leokadia dopadła go w trakcie porannego biegania i przepytała pod kątem dochodów. Bo to oczywiście nie jej sprawa, ale skąd takich młodych ludzi (oboje nie mieliśmy jeszcze trzydziestki) stać na dom w szeregowcu i dwa samochody.

– Pewnie, że nie jej sprawa! – prychał mąż.

– Ale? – uśmiechnęłam się.

– Ale oczy ma jak rentgen! Wysiada przy niej urząd skarbowy i biuro śledcze. Tłumaczyłem się jak uczniak. Wszystko zeznałem: o kredycie, oszczędzaniu, nadgodzinach. Jakbym miał coś na sumieniu! Jestem bardziej wypompowany rozmową z tą panią niż dwugodzinnym treningiem.

Odtąd mój mąż unikał sąsiadki niczym zarazy. Było mu łatwiej, bo większość dnia spędzał w kancelarii. Ja projektowałam suknie ślubne i miałam pracownię w domu, więc na mnie się skrupiło. Gdy wychylałam nos za próg, pani Leokadia właśnie szła do sklepu, robiła zdrowotną przebieżkę lub zwyczajnie chciała pogadać. Tygodnie mijały, a ja, zanim wyszłam z domu, nerwowo patrzyłam przez okno, czy wścibska sąsiadka nie czai się gdzieś w pobliżu.

Wszystko chciała wiedzieć, do wszystkiego wtykała swój czujny nos celniczki. Do wizyt moich klientek. – Czemu chodzą stadami? Bo przyszłe panny młode lubiły się otaczać orszakiem złożonym z mam, sióstr, przyjaciółek albo... córek. Do naszych śmieci, których nie segregowaliśmy jak należy. Bo przecież los świata zależał od tego, czy będziemy dzielić szkło na białe i kolorowe! Do naszych zakupów, bo jej zdaniem najlepiej robić duże raz na tydzień w pobliskim dyskoncie, a ona chętnie poleci nam sprawdzone produkty. Do naszego modelu rodziny. Bo czemu nie mamy dzieci? Albo chociaż jakiegoś zwierzęcia?

Jej Pusia niedawno się okociła, ale jeżeli wolimy psa, zna pewnego hodowcę... Gdyby nie alergia Sławka, jak nic wcisnęłaby mi szczeniaka. Czemu? Żebym miała się kim opiekować. Bo pieniądze są ważne, ale nie najważniejsze, a w ogóle to niezdrowo, żeby mąż tyle pracował i zaniedbywał młodą żonę. Od tego tylko głupie myśli do głowy przychodzą. Racja. Choćby takie, żeby udusić namolną babę. Niestety, stojąc z nią twarzą w twarz, nie umiałam się postawić. Celne riposty znajdowałam po czasie. Mąż szczerze mi współczuł, ale rady nie potrafił znaleźć.


Byłam tak zdesperowana, że zamierzałam napuścić na nią teściową. Równie silna osobowość o skłonnościach do dominacji. Myślałam: spotkają się, zetną, trafi kosa na kamień... Ale zrezygnowałam. Bałam się, że zamiast wielką kłótnią, skończy się wielką przyjaźnią. Pani Leokadia zostałaby oficjalnym szpiegiem teściowej z przyzwoleniem na permanentną inwigilację. Tego bym nie zniosła!

Ci, którzy się jej bali, teraz próbowali ją zaszczuć

Więc co robić? Jak utrzeć nosa wścibskiej sąsiadce, nie czyniąc sobie szkody przy okazji? Snułam na głos coraz bardziej śmiałe i absurdalne scenariusze. Nic dziwnego, że kiedy wybuchła afera z graffiti, Sławek zerkał na mnie podejrzliwie.

Jako prawnik nie popierał niszczenia własności prywatnej. Bez obaw. Mogłam nie znosić pani Leokadii, ale nie posunęłabym się do wysmarowania jej płotu i ściany domu wulgarnymi napisami. „Kapuś”, „Mafia nie wybacza”, „Zginiesz marnie!” – że przytoczę te cenzuralne. Nie ukrywam, z początku odczułam satysfakcję. Zalazła komuś za skórę bardziej niż mnie i się doigrała. Nareszcie!

Ale kiedy do wandalizmu dołączyła paskudna plotka, osnuta wokół napisów, uznałam to za grubą przesadę. I wielką niesprawiedliwość. Pani Leokadia – strażniczka praworządności, filar lokalnego kościoła i społeczności – miała podobno brać łapówki i w zamian przymykać oko na pewne transporty zza wschodniej granicy. Oczywiście kiedy jeszcze pracowała jako celniczka. To dlatego na kilka lat przed emeryturą przeniesiono ją na zachód, do Świecka. Uniknęła wyroku, bo poszła na układ i wydała gang przemytników.

– Grubymi nićmi szyte – Sławek kręcił głową. – Czy on ukradł, czy jemu ukradli, dość, że był zamieszany w kradzież. Coś takiego tu mamy. Układ z prokuraturą i wyrok w zawieszeniu? Owszem. Ale wykluczone, by przekupny celnik zachował posadę.

Dokładnie. Jednak ludziom niewiele trzeba, żeby strącić kogoś z piedestału. Odgrywali się za to, że ich karciła, ustawiała i przepytywała niczym sroga nauczycielka. Nagle pojawiło się mnóstwo mądrych, którzy od dawna podejrzewali, że ta cała Leokadia coś ukrywa. Pozwalali sobie na dwuznaczne docinki i uśmieszki. Bohaterowie od siedmiu boleści!

Na atak frontalny nikt nie był dość odważny. Bo też pani Leokadia nie zachowywała się jak osoba winna. Nie od razu zamalowała napisy. Najpierw wezwała policję. Może to ostudziło zapędy wandali – kiedy w końcu usunęła wyzwiska, nie pojawiły nowe. Nie ukrywała się w domu. Nie zmieniła swoich przyzwyczajeń. Z godnością znosząc wytykanie palcami i szepty za plecami. Rzadko kto w takiej sytuacji umiałby się znaleźć. Ona nie wyglądała na zagubioną. Raczej niezłomną. Zaimponowała mi. I zaintrygowała. Wypatrywałam okazji, żeby pogadać i, co tu kryć, pociągnąć ją za język. Ciekawość mnie zżerała, ale bałam się wyjść na... wścibską. Pani Leokadia nie przejmowałaby się takim drobiazgiem.

Szansa nadarzyła się w kilka dni po incydencie z graffiti. Zza firanki przyuważyłam, że pani Leokadia w drodze do sklepu zatrzymała się przy moim płocie. Normalnie bym się schowała, ale teraz wyskoczyłam z domu.

– Witam. Piękna pogoda. Aż miło wyjść z domu – trajkotałam nieco nerwowo. – Tak, tak, ale dlaczego macie te koszmarne krasnale w ogrodzie?

– Dostaliśmy je od teściowej w prezencie. Mąż nie chciał jej robić przykrości...

– Rozumiem. Maminsynek. Cud boski, że się zdobył na wyprowadzkę. – Cała pani Leokadia, mistrzyni ciętych podsumowań. Co się dziwić, że miała więcej wrogów niż fanów.

– Pani też do sklepu? – zmieniła temat. – To chodźmy razem. Jeśli się pani nie wstydzi ze mną pokazywać... –  uśmiechnęła się kpiąco. Idealna okazja, żeby zapytać, minęła. Stremowało mnie jej przenikliwe spojrzenie.

Nie mogłam już dłużej słuchać tych oszczerstw

Wędrując uliczką osiedla w pełni odczułam, z czym musiała się borykać pani Leokadia. Oglądano się za nami. Komentowano. Na pozdrowienia odpowiadano z opóźnieniem albo wcale. Gdyby nie moja towarzyszka, przyspieszyłabym kroku. Ale jej się nie spieszyło. To była bardzo długa droga... W warzywniaku czekał nas dalszy ciąg przykrości. Na nasz widok zapadła cisza. Wyczekująca, jak w teatrze. Zaschło mi w gardle. Przełknęłam ślinę. Miałam wrażenie, że bardzo głośno.

– Dzień dobry – pierwsza przywitała się pani Leokadia.

– Dobry? Zależy dla kogo – mruknęła nieprzychylnie właścicielka sklepiku, a dwie klientki prychnęły potakująco. – Co podać?

I znowu pani Leokadia się nie spieszyła, przedłużając scenę wybierania jabłek i włoszczyzny w nieskończoność. Podziwiałam jej nerwy. Moje były już w strzępach. Na koniec zapłaciła i rzuciła:

– Poczekam na panią przed wejściem. Atmosfera znowu nie sprzyja pogawędce.

Kiedy tylko wyszła za próg, rozpętał się rejwach jak na targu.

– Widziała pani, jaka bezczelna? Harda sztuka! – komentowano złośliwie.

– Takim zawsze los sprzyja. Ja tam plotek nie roznoszę, ale niby skąd miała kasę na ten dom? Z łapówek! Bo przecież nie z urzędniczej pensji – zaczęły się spekulacje.

– A taką świętą zgrywała.

– Pewnie, pod latarnią zawsze najciemniej.

Gdy tego słuchałam, wszystko się we mnie gotowało. Jeszcze niedawno te plotkary jadły jej z ręki, podlizywały się, a teraz obszczekują niczym wściekłe psy.

– Nigdy! – krzyknęłam, by przebić się przez hałas. – Powtarzam, nigdy nie uwierzę, że pani Leokadia zrobiła coś niezgodnego z prawem. Może jest wścibska, namolna, złośliwa i arogancka, ale to najbardziej szczera i uczciwa kobieta, jaką w życiu spotkałam. Nie wiem, co zaszło w przeszłości, ale na pewno nie zasłużyła sobie na takie traktowanie. Ktoś ją podle obsmarował, najwyraźniej z zemsty, a wy huzia na Józia! Wstyd mi za was, i za całe to niby dobre sąsiedztwo!

Wyszłam roztrzęsiona. Zapomniałam o zakupach i o tym, że bohaterka zajścia czeka za drzwiami.

Boże, jak ją nazwałam?

– No, no… – Pani Leokadia zmierzyła mnie rentgenem swych jasnoniebieskich tęczówek. – Cóż za ikra. Cicha woda brzegi rwie.

– Przepraszam, nie chciałam pani urazić, po prostu zirytowały mnie i…

– Nie ma za co przepraszać. Wiem, jaka jestem. Wścibska i bezkompromisowa. To bywa uciążliwe. Rozumiem. Tym bardziej zdumiewa, że broniła mnie pani niczym Częstochowy. Zasłużyła pani na zeznanie z mojej strony. Co chcesz wiedzieć, dziecko?

– Naprawdę mafia panią ściga?

Zamiast odpowiedzi usłyszałam śmiech.

– Mafia? Dziewczyno, gdyby chcieli mnie dopaść, nie bawiliby się w wypisywanie epitetów na murach i rozpuszczanie plotek. Wielu przeze mnie straciło majątek i niemało trafiło do więzienia. Przekupni celnicy też. Dlatego musiałam się przenieść. Sztywny kręgosłup moralny nie przysparza popularności.

– Więc skąd napisy?

– Hm, nikogo za rękę nie złapałam, ale... Niedawno wyszedł z poprawczaka bratanek właścicielki sklepu. Grasował z koleżkami w okolicy i okradał auta. Mam pamięć do twarzy, a każdy obcy budzi moją czujność. Dokładnie opisałam gagatka policji i przez to wpadł. Smarkacz nie ma powodu mnie lubić. Jego ciotka też.

Wszystko nagle nabrało jasności. Kto nabazgrał wyzwiska, kto rozpuszczał plotki.

– Jakie to… – zabrakło mi słowa.

– Banalne – dokończyła pani Leokadia. – Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wreszcie przestała się pani chować za firanką i powiedziała, co myśli i czuje. Brawo.

Zmierzyła mnie swoim jasnym, świdrującym spojrzeniem. Pierwszy raz nie spuściłam wzroku. Może dlatego dostrzegłam, jak wiele jest w jej oczach ciepła i życzliwości. A ciekawość? Ludzka rzecz. Sama się o tym przekonałam.

Czytaj także:
„Tydzień po urodzeniu dziecka zrozumiałam, że nie kocham męża. On zagroził mi, że jeśli odejdę to zniszczy mi życie”
„Mój mąż w wypadku stracił nogi, pół twarzy i dłoń. Wszyscy mówią, że powinnam go wysłać do hospicjum, ale ja go kocham”
„Mąż mnie zostawił dla ciężarnej kochanki. Moja niepłodność stała się świetnym wytłumaczeniem jego zdrady”

Redakcja poleca

REKLAMA