– Lubię południowy zachód – mówi pani Róża – pani spojrzy na tamten jesion, dzięki niemu nie potrzebuję zegara, bo kiedy słońce wisi na najwyższej gałęzi, wiem, że jest południe.
– To która jest teraz? – pytam.
– Koło piątej – odpowiada. – Miałam smażyć placki ziemniaczane, jednak już za późno. Smażone na noc szkodzi, ale pamiętam takie czasy, kiedy jadło się je na okrągło, na śniadanie, obiad i kolację. U nas w domu była taka kuchnia węglowa, która długo trzymała ciepło, więc mama wkładała do piekarnika miskę z tymi plackami i były jak z mikrofali, tylko zdrowsze. Grube, pachniały cebulą i olejem, pycha!
– Ale placki kartoflane chyba nie powinny być grube? – wtrącam się, chociaż pani Róża zna się na kuchni i rzadko pozwala na to, żeby ją poprawiać.
– Nie powinny, oczywiście – przyznała. – Powinny być cienkie i chrupiące, z leciutko podpieczonym brzegiem, żeby chrupał w zębach i pachniał ogniskiem, ale wtedy nie chodziło o smak, tylko o to, żeby się najeść. Czasami nawet jajka się nie dodawało do tych placków, bo go nie było, dlatego nie chciały się związać, kruszyły i trzeba było je wrzucać na bardzo gorącą patelnię, co sprawiało, że całe mieszkanie śmierdziało dymem i spalenizną. Ten smród mnie prześladował przez lata. Wie pani, że potem długo nie smażyłam placków? Źle mi się kojarzyły, z biedą i jeszcze z czymś… To okropne wspomnienie!
– Proszę nie mówić, jeśli to sprawia pani przykrość – zgodziłam się.
– Nie, może właśnie trzeba opowiedzieć? Słyszałam, że nawet doktorzy radzą, żeby z siebie wyrzucać to, co w nas zalega i boli, ponieważ to podobno przynosi ulgę. Zaparzę herbatę i pogadamy, dobrze? Jaką pani woli: zieloną, czarną, białą, owocową? Mam do wyboru, do koloru!
U pani Róży parzenie herbaty to prawdziwy ceremoniał
Do każdego rodzaju są osobne czajniczki, sitka, nawet filiżanki, bo pani Róża, jak sama z siebie żartuje, w poprzednim życiu była japońską gejszą, więc zna się na herbacie i ją uwielbia. Wszyscy, którzy u niej pili herbatę, przyznają, że takiego smaku, zapachu, koloru i jeszcze czegoś nieuchwytnego nie próbowali nigdzie indziej. Dlatego wybieram czarną, a do tego dostaję galaretkę z pigwy, własnoręcznie zrobioną przez panią Różę.
Patrzymy na zachodzące słońce, które właśnie dotyka najniższej jesionowej gałęzi i milczymy. Dopiero, kiedy niebo ubiera się w szarą sukienkę z różowozłotą lamówkę na dole, pani Róża zaczyna swoją historię.
– To były lata pięćdziesiąte – wspomina. – U nas bieda, aż piszczało, ojciec ciężko chorował, a w domu była piątka dzieci, w tym ja, najmłodsza, parolatka z ropniem na prawym płucu. Lekarze kazali mnie dobrze odżywiać, ale skąd na to było brać? Mama dokonywała cudów, żeby wystarczyło nam na wszystko, ale nie zawsze się udawało. Mieszkaliśmy na skraju miasta, dlatego wieczorem albo bardzo wcześnie rano brała parciany worek i szła na pobliskie pola po kartofle. Po prostu wybierała się na szaber. Kradła, żebyśmy mieli chociaż te placki w piekarniku. Czasami udało się jej wykopać trochę marchwi albo buraków, a jak miała szczęście i był akurat sezon, to przynosiła fasolę albo kapustę. To pozwalało jej ugotować gar zupy i nas nakarmić. I jakoś to było…
Często zabierała z sobą właśnie mnie, najmłodszą. Po co? Chyba po to, żeby ugłaskać kogoś, kto by ją przyłapał na kradzieży. Pewnie liczyła na to, że wzruszy jakiegoś gospodarza, pokazując mu wymizerowaną (bo faktycznie wyglądałam biednie) córkę i mówiąc, że oprócz niej ma jeszcze czwórkę starszych dzieci.
Tego wrześniowego dnia już się zbierałyśmy do odejścia. Mama narzuciła sobie na plecy wyładowany kartoflami wór, kiedy z mgły, pamiętam, że wtedy była straszna mgła, wyszedł na nas chłop z wielkim, groźnie warczącym psem. Tak się przestraszyłam, że nawet nie mogłam płakać. Za to mama płakała i prosiła tego chłopa, żeby ją puścił. On wrzeszczał, czymś jej groził, ale nagle się uspokoił i zaczął coś szeptać.
Mama też się uspokoiła, słuchała, a potem pokręciła przecząco głową, znowu słuchała, coś mówiła i wreszcie kazała mi się odwrócić, stać spokojnie i nieruchomo, a sama odeszła z tym gospodarzem za pobliskie krzaki tarniny. Stałam spokojnie. Nie odwracałam się. Byłam posłusznym dzieckiem i wiedziałam, że z mamą nie ma żartów.
Kiedy wróciła powiedziała, że nie wolno mi nikomu pisnąć słowa o spotkaniu z chłopem i jego psem i że jeśli będę grzeczna, to może na niedzielny obiad będzie rosół z kury, prawdziwej, wiejskiej, tłustej i bardzo smacznej. Bardzo się z tego ucieszyłam.
Pamiętam, że od tej pory nam się polepszyło. W domu były kartofle, czasami jajka, a raz nawet mama przyniosła kawał baraniny, ale nie polubiłam tego mięsa, zresztą nie lubię do dzisiaj. A jeszcze później mama znalazła pracę w fabryce, wprawdzie na trzy zmiany, ale już nie musiała chodzić z tym workiem na pobliskie pola. Stać nas było na kupowanie w sklepie!
Pani Róża milknie. Jest taka cisza, jakby się zatrzymał czas. Za oknem już nie widać jesionu, zapadł zmrok, ale pani Róża nie zapala lampy. Tak jest zdecydowanie lepiej.
– I wie pani? – zaczyna po chwili. – Ja nigdy, przenigdy, jak już pojęłam, o co wtedy chodziło i co się stało, nie miałam do mojej mamy pretensji. Wręcz przeciwnie! Bardzo ją kochałam i szanowałam, była dla mnie kimś najważniejszym w życiu, bo jak mogło być inaczej? Nie zapomniałam tego worka na jej plecach, smaku jajek, rosołu, marchwi i fasoli. To wszystko dzięki niej mieliśmy. I te placki kartoflane, co nas ratowały przed głodem, też były dzięki niej. I jeszcze coś najważniejszego, a mianowicie przeświadczenie, że nas kocha najbardziej na świecie, bardziej niż siebie, że dla nas zrobi wszystko, że jest gotowa na wszystko, żeby nam pomóc. Pani nawet nie wie, jak mi to w życiu pomagało, ponieważ każdy człowiek powinien mieć taką wiarę, że stanowi dla kogoś centrum wszechświata, że zaryzykuje i poświęci siebie, aby nam ulżyć albo nas uratować. Jak takie coś mamy, to jakbyśmy się wspierali na niezawodnej podpórce, jakby nas ktoś wzmocnił i podtrzymał. Pani mnie rozumie?
– Ja tak, ale nie jestem pewna, czy wszyscy myślą podobnie. Ludzie są surowi dla bliźnich, a już szczególnie dla kobiet, bo im się trudniej wybacza nawet małe winy, a wielu to, co robiła pani mama, uznałoby za grzech i to nawet ciężki.
– To mnie w ogóle nie obchodzi – pani Róża dopiero teraz zapala światło.
Widzę, że ma zaróżowione policzki, pewnie będzie brała dodatkowe leki na ciśnienie, ale nie chce przerywać opowieści i dalej tłumaczy.
– Czemu miałabym się przejmować opinią takich, którzy nie mają pojęcia, czym jest prawdziwy głód albo strach, albo miłość? Którzy nie patrzyli na chorobę najbliższych, nie musieli wydzielać jedzenia swoim dzieciom? W teorii wszystko wygląda inaczej, prościej, bardziej jednoznacznie, ale oceniać innych mają prawo wyłącznie ci, którzy doświadczyli czegoś podobnego albo byli w podobnej sytuacji i musieli wybierać między złem mniejszym a większym. A ponieważ żadne doświadczenia ludzkie nie są identyczne, bo ludzie nie są identyczni, więc nie oceniajmy, albo się chociaż ocenami nie przejmujmy. Mam rację?
Milknie, ale tylko na sekundę.
– Zresztą był taki filozof, który twierdził, że zło nie istnieje, że jest tylko mniejsze i większe dobro. Ja się z tym nie bardzo zgadzam, ale kto to wie?
Może moja siostra też coś wiedziała, ale się nie zgadałyśmy?
Dopiero teraz dostrzegam fotografię wisząca nad zieloną, pluszową otomaną w pokoju pani Róży. Jest na niej ładna pani w średnim wieku, z włosami upiętymi na kształt korony uplecionej z warkoczy. Na szyi ma drobne perełki, oczy smutne, duże, za to na ustach cień uśmiechu powodujący, że ta pani sprawia wrażenie pogodnej i zadowolonej.
– To pani mama? – pytam.
– Tak.
– Piękna kobieta.
– Nie znała jej pani w młodości. Była piękna, choć wcale o to nie dbała. Ja, niestety, poszłam w ojca, z mamy mam tylko nos i trochę usta. Starsza siostra była kubek w kubek, ale jej też już nie ma. I siostra, tak jak mama, nie znosiła placków kartoflanych. Mówiła, że wystarczy jej poczuć zapach, a natychmiast prawie mdleje z obrzydzenia. Ciekawe, że w dzieciństwie tak nie było, dopiero potem… Może ona też coś wiedziała, tylko się nie zgadałyśmy? Kto wie? – zastanawia się.
Zasiedziałam się, ale jakoś mi żal wychodzić, bo u pani Róży jest serdecznie, ciepło i miło, a poza tym gospodyni już się krząta przy czajniku, co niechybnie świadczy o tym, że na stół wjedzie nowa, świeżo parzona herbata i na pewno jakieś ciasteczka albo inne smakołyki. Mam rację, bo pani Róża przynosi błyszczące trójkąciki.
– Samo zdrowie, proszę pani! – mówi. – Miód, płatki owsiane, orzechy, suszone owoce i kandyzowana marchewka. Pani spróbuje, sama robiłam, dobre na wszystko, a głównie nie chce się po tym kupnych słodkości. Jak się dba o zdrowie i figurę – nie do zastąpienia. Zapraszam!
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Rok mieszkałam z teściami. Teściowa wtrącała się we wszystko
Znaliśmy się 2 lata, ale on nie chciał przedstawić mnie rodzinie
Być kochanką to jak żywić się resztkami i odpadkami z cudzego stołu