„Moja córka nie wie, że jest owocem romansu. Barwna młodość wróciła do mnie po latach”

Moja córka nie wie, że jest owocem wolnej miłości fot. Adobe Stock, Rido
„Powoli odkrywałam uroki wspólnoty i braku przymusu. Nikt niczego ode mnie nie chciał, do niczego nie namawiał. Mogłam robić to, co oni, lub stać z boku, akceptowali wszystko, z wyjątkiem przemocy. To było przeciwieństwo wszystkiego, w czym zostałam wychowana, a przecież marzyłam, żeby żyć inaczej niż moi rodzice”.
/ 29.07.2023 17:30
Moja córka nie wie, że jest owocem wolnej miłości fot. Adobe Stock, Rido

Latem uciekłam z domu. Niby byłam dorosła, ale rodzina wciąż roztaczała nade mną kuratelę. A ja poznałam ludzi, którzy otworzyli mi oczy na świat. Chodziło w nim o miłość bez granic, świat bez wojny, wolność przekonań i swobodę.

Poczułam, że tylko przy nich mogę uciszyć wewnętrzny niepokój, przestać się zamartwiać, że jestem dla rodziców rozczarowaniem. Nie chciałam żyć jak oni, pragnęłam malować, dołożyć swoje kolory do palety życia, robić to, co lubię. Dlatego w lipcu 1967 roku wymknęłam się z domu i pojechałam stopem w Bieszczady, gdzie spodziewałam się znaleźć podobnych mi ludzi. „Koń”, czyli Jarek mówił, że rozbijają namioty nad Sanem.

– Dołącz do nas, odrzuć mieszczańskie przesądy, wpleć we włosy kwiaty i bądź wolna, jak my.

Myślałam, że trochę przesadza

Ale idea do mnie przemówiła. Pewnego gorącego dnia zameldowałam się w obozowisku polskich hipisów.

– Make love, not war – powiedziała przechodząca dziewczyna.

Miała lekko zamglone oczy i zmierzała wprost do rzeki. Zimna woda obmyła jej bose stopy, mocząc długą powiewną suknię. Dziewczyna stanęła w bystrym nurcie i wyciągnęła ręce do słońca. Wyglądała jak pogańska wieszczka.

– Aśka! Przyjechałaś – z namiotu wyszedł „Koń”.

Odrzucił do tyłu długie włosy, częściowo zasłaniające nagi, opalony tors. Ubrany był jedynie w spodnie, których szerokie nogawki zamiatały łąkę. Przypominał gwiazdę rocka. Opadła mi szczęka. Przekładałam z ręki do ręki tekturową walizkę rodziców.

– Uwolnij swoją duszę, siostro – powiedziała dziewczyna, wychodząc jak rusałka z Sanu.

– Na razie po prostu się przebierz – polecił zwyczajnie „Koń”. – I rozgość się. Wszystko jest wspólne, możesz brać, co chcesz, mieszkać gdzie wola. Wolność, rozumiesz?

Tego chciałam, ale trudno było mi tak na zawołanie wyzwolić się, z jak to określali, mieszczańskiego gorsetu. Powoli odkrywałam uroki wspólnoty i braku przymusu. Nikt niczego ode mnie nie chciał, do niczego nie namawiał. Mogłam robić to, co oni, lub stać z boku, akceptowali wszystko, z wyjątkiem przemocy. Pokochałam ten styl życia. Zaczęłam malować na sztalugach zbitych z byle czego, byłam szczęśliwa. Te obrazy zaliczane są do mojego „wczesnego” okresu, ale je właśnie lubię najbardziej. Ostre barwy współgrają z lekkim zamgleniem.

No cóż, tak to wtedy widziałam

Prowadziliśmy leniwe, pełne dysput i kolorowych odlotów życie, aż wreszcie pewnego dnia...

– Milicja!!! – krzyknął ktoś alarmująco. – Uciekajcie do lasu!

Złapałam sztalugi, chcąc ratować to, co miałam najcenniejszego, ale „Koń” pociągnął mnie za rękę.

– Zostaw to, nawiewajmy – pobiegłam za nim, jak umiałam najszybciej, wiatr rozwiewał mi włosy, zatknięte za ucho kwiaty wypadły.

Zwolniłam.

Na co się gapisz, przebieraj nogami – dopingował mnie „Koń”.

Przypadliśmy zdyszani do ziemi. Osłaniały nas bujne krzewy, przez liście przeświecały promienie słońca.

Sięgnęłam dłonią po jeden

– Chyba nikogo nie złapali – szepnął „Koń” obserwujący obozowisko. – Ale będziemy musieli się przenieść, bo wrócą.

– Dlaczego? Robimy coś złego?

– Nie wiesz? Według władzy hipisi są gangreną toczącą zdrową tkankę socjalistycznego społeczeństwa. Trzeba nas wytępić albo nawrócić na właściwą drogę. Ale my się nie damy.

– Będziemy walczyć!

– Niczego nie zrozumiałaś, my nie stosujemy przemocy, najwyżej bierny opór – tłumaczył mi cierpliwie „Koń”. – Jesteśmy dziećmi natury, kochamy wszystko, co żyje.

– Milicjantów też? – kręciłam kosmyk jego włosów w palcach, ale myślami byłam już przy niedokończonym obrazie.

To był portret „Konia”, jakim go widziałam.

– Wszystkich – odparł z mocą chłopak.

Naprawdę w to wierzyliśmy

Niedługo później urodziła mi się córka i tak stworzyliśmy rodzinę... Ale nikt poza mną tak naprawdę nie zna szczegółów mojej młodości. Mną, „Koniem” i resztą naszej grupy, oczywiście.

Przymknęłam drzwi od pokoju uczącego się do sesji wnuka, czując nieokreślony smutek. Marcin nie doświadczy tego co ja, będzie biegł wraz z innymi, póki starczy mu sił. Co znajdzie na mecie wyścigu?

– O czym myślisz? – „Koń” przeczesał palcami krótką siwą czuprynę.

Potrafił bezbłędnie odczytywać moje nastroje. Spojrzałam na niego z rozczuleniem, którego lata nie zdołały zatrzeć.

Mieliśmy kolorową młodość – odparłam, patrząc na portret długowłosego chłopca, jedyne płótno, którego nigdy nie wystawiłam. Było zbyt osobiste.

– Nadal jesteśmy młodzi – najważniejszy dla mnie człowiek uśmiechnął się jak wtedy, nad Sanem.

Przez szyby zaglądało słońce. Wyciągnęłam rękę, żeby złapać promień.

– Masz świętą rację – powiedziałam z przekonaniem. 

Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”

Redakcja poleca

REKLAMA