Leżały sobie razem, związane spłowiałą, dawniej zapewne karmazynową, ale dziś już tylko bladoczerwoną, szeroką wstążką. Spoczywały na dnie skrzyni, do której przez ostatnie sześćdziesiąt, a może nawet siedemdziesiąt lat, nikt nie zaglądał. Otworzyłam ją dopiero w rocznicę śmierci mamy. Przedtem nie miałam do tego ani głowy, ani przede wszystkim chęci. Zresztą do niej też przecież ta skrzynia nie należała, pozostała jako spadek po babci, która odeszła w połowie lat osiemdziesiątych. Dwa lata po śmierci dziadka. Nie było tutaj klejnotów, znalazłam bibelociki – pewnie o wartości bardziej sentymentalnej niż historycznej, poza tym jakieś stare papiery, przedwojenne obligacje. Były też odznaczenia dziadka, jeszcze sprzed wojny. Wszedł we wrzesień 1939 roku jako kapitan, miał wówczas prawie czterdzieści lat. A mama urodziła się tuż przed konfliktem. Późno ją mieli, nieraz zastanawiałam się, dlaczego, ale przez całe życie jakoś nie zdołałam się niczego konkretnego dowiedzieć. Dziadkowie niechętnie mówili o przeszłości.
Była w mojej rodzinie jakaś tajemnica
Ja musiałam się pogodzić z faktem, że jej nie znam.
– Kiedy przyjdzie czas, może się dowiesz, jak to z nami było, dziecko – tak powiedziała mi babcia, kiedy jako nastolatka o to zapytałam. – Pamiętasz „Mistrza i Małgorzatę”? Tam jest zdanie, że rękopisy nie płoną. Jeśli wierzyć w takie sprawy, to istnieją też inne rzeczy, które nie płoną. Ale do wszystkiego trzeba dojrzeć.
A ja jeszcze nie dojrzałam do takich opowieści. „Mistrza i Małgorzatę” uwielbiałam i nadal uwielbiam. To jedna z najlepszych – jeśli nie najlepsza – powieść, jaką kiedykolwiek czytałam. Dlatego uwaga babci jeszcze bardziej rozpaliła moją ciekawość. Musiałam jednak obejść się smakiem, ponieważ babcia nie chciała nic powiedzieć. A dziadka nawet nie zamierzałam pytać. Mama z kolei stwierdziła, że to jest ich sprawa, a ona sama też wie niewiele. Kiedy zobaczyłam te dwie książeczki przewiązane wstążką, serce mi drgnęło, miałam dziwne przeczucie. Wyglądały jak pamiętniki… I były pamiętnikami! Mogłam się o tym przekonać, kiedy rozwiązałam ostrożnie wstążeczkę. Błękitny pamiętnik, a pod nim zielony. Błękitny miał może kiedyś barwę przedwieczornego nieba, ale teraz stał się bladoniebieski, a zielony, nawet jeśli kiedyś wpadał w szmaragd, potem zamienił się w zwykłą zieleń. Otworzyłam ten pierwszy na pierwszej stronie. Widniało na niej imię babci i wypisany większymi cyframi rok 1936, a poniżej zapiski.
„11 stycznia. Musiałam dzisiaj podziękować za służbę Helence. Dobra z niej dziewczyna, lecz skoro wychodzi za mąż, niech Bóg da jej zdrowie i szczęście w małżeństwie. W prezencie dostanie zastawę stołową i dwa komplety pościeli. To oficjalnie. Bo już jej dałam sto złotych, żeby sobie ładne buty do sukni kupiła. Gdyby się Stefan dowiedział, pewnie byłby się wściekł, jak to on. Bo jemu się wydaje, że jestem rozrzutna. I za dobra.
– Za dobra jesteś, za dobra! A tacy dobrzy głupcami są!
Tak zwykł powtarzać. Oby ta dziewczyna była szczęśliwsza niż ja…”.
Oderwałam wzrok od kartek. Stefan? Kto to jest ten Stefan?
Przecież dziadek miał na imię Zygmunt!
O co w tym może chodzić? Zaczęłam, rzecz jasna, studiować pamiętnik. Zgadywałam, że istniały pewnie jeszcze inne bruliony, ale skoro zachował się ten, w dodatku tak pieczołowicie schowany, musiał być pod jakimś względem wyjątkowy. Ale zapiski wydawały się zwyczajne. Coś o zakupach, o spotkaniach z przyjaciółką. Od czasu do czasu jakaś cierpka uwaga na temat tajemniczego Stefana. Domyślałam się już, że to mąż babci sprzed wojny. To była ta rodzinna tajemnica? Zaczęłam się zniechęcać, przerzuciłam kilka stron, ledwie zahaczając wzrokiem o pojedyncze zdania. Pamiętnik nie był prowadzony regularnie, czasem zapiski dzieliły nawet dwutygodniowe przerwy. W pewnej chwili rzuciła mi się w data zapisana z trzema wykrzyknikami na końcu.
„27 maja. Jak on mógł tak postąpić?! Jak mógł?! Kto w taki sposób odnosi się do własnej żony, w dodatku przy ludziach?! Wyszliśmy na przyjęcie u sekretarza stanu około osiemnastej. Stefan zamyślony, smutny nawet. Domyślam się, że nie powiódł mu się jakiś plan. Może jaki interes, a może raczej następny romans? Nic złego nie zrobiłam. Przeciwnie – przez całe przyjęcie siedziałam z paniami, może trzy razy jedynie oddaliłam się do ogrodu, aby zaczerpnąć powietrza i towarzyszyć Mariannie, żonie attaché wojskowego ambasady węgierskiej, która nałogowo pali, choć sama dymu tytoniowego nie cierpi. Stefan w pewnym momencie zbliżył się do mnie i syknął:
– Zachowuj się jak na żonę szanowanego kupca przystało!
– A cóż ja robię? – zapytałam.
Spojrzał na mnie wściekle i warknął:
– Z tą latawicą ustawicznie gdzieś się oddalasz, opinię mi marnujesz.
– Może i pani Marianna ma opinię kobiety wyzwolonej, ale jest też osobą godną szacunku – odparłam.
Wówczas uczynił coś, czego się nie spodziewałam. Chwycił mnie za ramię tak mocno, że krzyknęłam, i pociągnął do wyjścia.
– Wezwę szofera, pojedziesz do domu! – syknął.
– A cóż to, zasmakowała ci pani Zenia, że chcesz się mnie pozbyć?
Trafiłam w czuły punkt, bo spojrzał wściekle i szarpnął jeszcze mocniej. Doprawdy myślał, że nie zauważyłam, jak obsiadł wzrokiem, a potem i pięknymi zapewne słówkami wdowę po generale? Przyznać muszę, iż piękna to kobieta, choć starsza ode mnie dobre pięć lat, czyli przekroczyła już czterdzieści wiosen. Zdążyłam już przez te lata spostrzec, że Stefan gustuje w paniach przewyższających go wiekiem. I wzrostem.
– Do domu, ofermo! – zawarczał Stefan, a uczynił to na tyle głośno, że ludzie obok się na nas spojrzeli.
Zrobiło mi się potwornie wstyd, ruszyłam więc za nim, lecz zaraz przystanęłam.
– Muszę zabrać szal – rzekłam, pokonując ściskanie w gardle i łykając łzy upokorzenia. – Bo znów potem powiesz, żem nieuważna i nie liczę się z pieniędzmi.
– Zabieraj się, wstyd mi przynosisz!
Nigdy nie był aniołem, jednakowoż teraz wstąpił w niego diabeł. Wiedziałam, o co mu idzie. Skoro nadarzył się natychmiastowy skok z romansu nieudanego w nowy, pewnie dobrze się zapowiadający, nie zamierzał rezygnować. Wróci pewnie do domu koło południa z kwiatami i jakimś pierścieniem lub bransoletą. Takie prezenty sprawiały, iż wiedziałam, kiedy głuszy wyrzuty sumienia prezentami. Posłusznie ruszyłam za nim, by wstydu nie robić, lecz wówczas wyrósł na naszej drodze postawny mężczyzna w paradnym mundurze.
– Pan wybaczy – rzekł zduszonym wściekłością głosem – lecz tak się z damą nie postępuje!.
Stefan stanął, porażony w pierwszej chwili tym niespodziewanym wtrąceniem, a potem rzekł dobitnie:
– Nie pańska rzecz, za to żona moja. Z drogi!
I chciał się przepchnął obok oficera, lecz ten nie pozwolił mu, chwycił Stefana za klapy fraka i uniósł ku swojej twarzy, górującej nad mym mężem. Kiedy ten mnie puścił, poczułam dopiero, jak mocno ściskał moje ramię.
– Gdybyś był pan człowiekiem honoru – oznajmił żołnierz – wyzwałbym pana na pojedynek. Jednakowoż ktoś, kto tak traktuje kobietę nie ma zdolności honorowej, więc pozostaje mi tylko spuścić pana ze schodów…
Wyciągnął Stefana na korytarz. Wszyscy wokoło ucichli”.
Ale historia!
Czytałam dalej:
„Widziałam wbite w siebie spojrzenia. A kiedy po chwili oficer wrócił, stanął przede mną i skłonił głowę, znienacka odzyskałam możliwość ruchu. Uciekłam. Wróciłam do domu wezwaną przez służbę pana sekretarza taksówką. Stefana nie było, co skonstatowałam z ulgą. Poszłam spać z wielkim bólem głowy”.
Oderwałam się od pamiętnika. Przerzuciłam z ciekawością kartki. To był stanowczo najdłuższy wpis. Czyżby najważniejszy? Kluczowy? Jednego byłam pewna – babcia nie była szczęśliwa w małżeństwie. To dlatego życzyła służącej, aby jej ułożyło się lepiej… Ale też od tego majowego zapisu następne pojawiały się nieco bardziej regularnie.
„29 maja. Ostatnie dwa dni w domu ciche. Stefan po zdarzeniach na przyjęciu wrócił rano. Jego ubranie cuchnęło papierosami i tanimi perfumami. Zapewne spędził noc zapominając się w ramionach sprzedajnych niewiast. Nieraz mu się już tak zdarzało, gdyśmy się mocno pokłócili. Wolę już to, niż gdyby miał mnie popchnąć, jak to się czasem dzieje…”.
„30 maja. Spotkałam go! Mój Boże… Co za przypadek. Wanda wyciągnęła mnie z domu. Dowiedziała się, co zaszło na przyjęciu, więc przyszła sama, nie dzwoniąc, aby Stefan nie miał pretekstu, by mnie zatrzymać. Jak to kobiety, wyruszyłyśmy na zakupy. A potem poszłyśmy na gorącą czekoladę z ciastkiem. I właśnie tam, w kawiarni, zobaczyłam go. Siedział przy stoliku pod oknem, zamyślony. Na mój widok wpierw zbladł, a potem poderwał się. W pierwszej chwili chciałam się cofnąć, ale Wanda nie dała. Posadziła mnie prawie na siłę w miękkim fotelu, a porucznik usiadł. Starałam się nie patrzeć w jego stronę. Czekoladę piłam bez przyjemności, nie czując smaku, ciasta nie ruszyłam.
– Pani wybaczy – usłyszałam znienacka. – Nawet nie zdążyłem się przedstawić wówczas.
Spojrzałam w górę. Stał przy mnie. Był wysoki, sprężysty, przystojny. Rogatywkę trzymał w zgięciu łokcia.
– I nie ma potrzeby – odparłam. – Tylko mi bardziej wstyd było przez pana.
– Pani wybaczy, ale nie znoszę, gdy ktoś tak traktuje damę w mojej obecności.
Wstałam. Musiałam zadrzeć nieco głowę, żeby spojrzeć w jego twarz. Nie tak, jak w przypadku Stefana, który jest bodaj cal niższy ode mnie.
– Nie życzę sobie takich zaczepek…
– W takim razie pani wybaczy…
Oddalił się. Wanda spojrzała na mnie dziwnie, jakby z wyrzutem.
– Głupia jesteś – rzekła. – Taki przystojny mężczyzna i tobą zainteresowany! Weszłabyś choć raz w jakiś romans. Twój małżonek nie ma hamulców.
Chyba oszalała!”.
Akcja się zagęszczała...
„31 maja. Gdy rano udałam się na poranne nabożeństwo, jak miałam w zwyczaju we wtorki od dnia śmierci tatki, znów go zobaczyłam. Stał przy samochodzie opodal kościoła, jakby na kogoś czekając. Na mój widok ukłonił się. Odpowiedziałam chłodnym skinieniem głowy. Lecz wówczas przyszło mi do głowy, że to może nie być przypadek. Podczas mszy byłam zamyślona i nieuważna. Widok oficera niepokoił mnie, skłamałabym jednak sama sobie, gdybym rzekła, iż był to niepokój na wskroś przenikający przykrością. Pewnie to jednak przypadek, pewnie na kogoś czekał, jak wczoraj w kawiarni… Lecz gdy wyszłam z kościoła… stał tam! Jak przedtem, przy samochodzie. Tyle że teraz palił papierosa. Widząc mnie, wrzucił czym prędzej niedopałek do pobliskiej śmietniczki. Znów mi się ukłonił z daleka. A ja tym razem udałam, iż go nie dostrzegam, choć wszystko we mnie drżało. Gdyby tak posłuchać Wandy… Nie! Nie wolno mi nawet tak myśleć! Przysięgałam w obliczu Boga i ludzi wierność. I chociaż mój mąż tę przysięgę zwykł łamać, ja nie powinnam. I nieważne, że widać Bóg na nasz związek nie patrzy łaskawie, skoro nie pobłogosławił dziećmi…”.
Podniosłam wzrok znad pięknego pisma. Biedna babcia. Była niewolnicą konwenansów. Dzisiaj nie musiałaby tak się poświęcać… Ale co było dalej?
„3 czerwca. Stefan w delegacji handlowej. Nie będzie go prawie dwa tygodnie. Pewnie się tam już znakomicie bawi. A rano posłaniec przyniósł kosz kwiatów. Bez bileciku i wiadomości ustnej. Róże. Siedemdziesiąt. Matko! To musiało kosztować majątek! Ale dlaczego siedemdziesiąt? Olśnienie – rycerski porucznik stanął w mojej obronie właśnie siedem dni temu. Dziesięć róż na każdy dzień… Wiedział, że się domyślę. Ciepło obok serca. I nagła myśl – skąd wiedział, że będę sama w domu? Przecież nie przysłałby ich, gdyby mąż mógł zobaczyć. Musiałam się dowiedzieć, skąd ma tak dokładne wiadomości o mnie. Służbie powiedziałam, rzecz jasna, że kwiaty od męża. Pewnie nie uwierzyli…”.
„4 czerwca. Wczoraj rozmowa z Wandą. Z początku wypierała się, jednak wreszcie przyznała. Zna tego porucznika. To Zygmunt, jeden z ulubionych adiutantów świętej pamięci Marszałka.
– Zapadłaś mu w myśli i w serce – rzekła przyjaciółka. – Jakże nie pomóc zakochanemu?.
– Zdrajczyni! – odparłam, jednak nie umiałam się na nią złościć”.
„7 czerwca. Znów stał pod kościołem… Tym razem odpowiedziałam na ukłon zarówno gdy wchodziłam, jak i wychodziłam. W domu kosz kwiatów. Tym razem sto dziesięć róż! Jedenaście dni… I dzisiaj przecież moje urodziny. Lecz teraz już się nie dziwię, że o nich wie. Spiskowcy! Lecz o ile cztery dni temu jeszcze mnie ten dar zdenerwował, a nawet nieco przestraszył, to dziś czuję tylko przyjemne ciepło koło serca”.
„8 czerwca. No i zgodziłam się, Panie, wybacz… Źle postąpiłam, jednak… Spotkałam się z porucznikiem, z własnej woli, bo nie chcę się oszukiwać, że wiele tu uczyniły namowy Wandy. Krótkie widzenie w parku, na ustalonej ławeczce. Jak konspiratorzy. Z początku rozmowa marna, lecz nie o słowa szło, lecz spojrzenia. I to delikatne, ukradkowe dotknięcie dłoni, które sprawiło, że przeszedł mnie dreszcz, a w dole brzucha obudziły się gorące motyle. Wspaniały mężczyzna, tak inny od Stefana. Ale cóż, skoro jestem zamężna? To nie może mieć przyszłości.
– Traktuj to jak przygodę – poradziła Wanda. – Lepiej coś przeżyć i nawet stracić, niż tego nie mieć”.
Złapałam się na tym, że wstrzymuję oddech przy czytaniu.
Zaczął do mnie docierać sekret
Przebiegłam wzrokiem kilka dat, w których babcia opisywała swoje uczucia i rozterki, aż trafiłam na ten właściwy wpis.
„25 czerwca. Stało się! Stało się i jestem szczęśliwa! Chociaż nie powinnam. Boże mój, jak on potrafi patrzeć na kobietę. Lecz spojrzenie to nic przy tym, jak umie ją całym sobą przekonać, jak wiele dla niego znaczy… Gdy nasze usta połączyły się w znanym już przecież pocałunku, od razu poczułam ten dreszcz. I to pragnienie, by wreszcie Zygmunt posunął się dalej. Prawdziwy dżentelmen, nigdy nie robi nic więcej, niż czuje, że może. I nie wie, że mógłby więcej, i więcej… Nawet w tym jego samochodzie w środku lasu. Choćby na łonie natury. Ale nie, to przecież oficer. Honor i godność wybranki ma ponad wszystko. Lecz dziś nie umiał się wreszcie powstrzymać. Na kolanie poczułam jego dłoń wślizgującą się pod spódnicę. Drżała lekko, gdy niepewnie podążał wyżej i wyżej. Nawet kiedy tak sobie poczynał, czułam się wyjątkowo i wręcz niesamowicie! Bo dotykał mnie tak, jakby obcował z najcenniejszym dziełem sztuki.
– Jesteś moim marzeniem – szepnął, a ja wiedziałam i nadal wiem, że to szczera prawda.
Miłość. Dopadła nas w wieku właściwie już dojrzałym. I może właśnie o to chodzi? Pokochać kogoś, kiedy wie się już, czego należy wymagać od życia i co jest w nim naprawdę ważne? Bezwstydnie sama pomogłam mu dotrzeć tam, gdzie pragnął, przyciągnęłam go mocno i dałam wyraźnie do zrozumienia, czego ja chcę. Ale nawet dotykając mnie tak bardzo intymnie, potrafił sprawić, że czułam się wyjątkowa, uwielbiana, szanowana i kochana. To było coś skrajnie odmiennego niż doznania, jakich niegdyś dostarczał mi Stefan. Niegdyś, bo przecież od długiego czasu nic nas nie łączy…
– Wyjdźmy na zewnątrz, taki piękny dzień.
Czy to on zaproponował, czy ja? A może razem? Może nikt nic nie powiedział, lecz odczytaliśmy nawzajem swoje myśli? Nie wiem. Lecz to, co stało się później, nie powinno zostać uwiecznione nawet na kartach tego mojego sekretnego powiernika”.
Odetchnęłam głęboko
Babcia Zuzanna i dziadek Zygmunt. Moi przodkowie, a historia jak z powieści romantycznej albo z przedwojennego filmu. Po tej ostatniej czerwcowej dacie następna notatka została zapisana dopiero dwa miesiące później. Widocznie babcia pogrążyła się w romanse, oddała uczuciom tak dalece, że brakło jej czasu i chęci na pisanie.
„27 sierpnia. Dzisiaj powiem Stefanowi, że od niego odchodzę. Dwa dni temu Zygmunt otrzymał awans na kapitana, więc jeśli nawet wybuchnie skandal, nie zdoła już zaszkodzić jego najbliższej karierze. A co będzie potem? Niech się dzieje, co chce! Kocham go! Kocham, kocham, kocham, kocham! Po raz pierwszy w życiu jestem naprawdę szczęśliwa. A tę intrygantkę Wandę powinnam ozłocić. Tak, dzisiaj Stefan dowie się, że związałam się z innym. Trudno, będę rozwódką i niech ludzie mówią, co chcą! Dziś również dowiedziałam się czegoś zabawnego i wręcz niesłychanego. Zobaczyłam w mieszkaniu Zygmunta na biurku otwarty notes. Podobny do mojego, lecz w zielonej oprawie. Zerknęłam niechcący i ujrzałam swoje imię.
– Prowadzę dziennik naszej miłości – powiedział, czerwieniąc się, gdy to spostrzegł. – Wiem, to szczeniackie…
– Mylisz się, to urocze! – zawołałam.
A potem… opanowała nas namiętność… Żegnaj Stefanie, żegnaj dawne życie. Już więcej nikt nie będzie mnie obrażał, nie podniesie na mnie ręki. Jestem szczęśliwa!”.
Zamknęłam pamiętnik, nie mogłam dalej czytać, bo po policzkach płynęły mi łzy. I to ukrywali przed potomkami? Tak piękną historię? Dawniej ludzie zupełnie inaczej rozumieli, co jest przyzwoite, a co stanowi powód do wstydu. W tej chwili czułam szczęście babci. Miałam nadzieję, że i mnie pisana jest wielka miłość... Nosiłam imię po babci, więc może nasz los będzie podobny... Opanowałam wzruszenie, by móc sięgnąć po zapiski dziadka Zygmunta...
Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”