Gdy myślisz, że już wszystko wiesz o życiu i swoich bliskich, nagle los pokazuje ci figę i zaczynasz myśleć jak Sokrates: „Wiem, że nic nie wiem…”. Ludziom zdarzają się różne nieszczęścia. Moja koleżanka wzięła sobie za męża niezdecydowanego chłopa. Ten nigdy nie miał pomysłu na siebie i ciągle pyta, co ma zrobić. Czy powinien włączyć telewizor i czy warto otworzyć szerzej okno. Czasami zachodzę w głowę, jak spłodzili dzieci, ale w końcu to nie mój (przepraszam za dwuznaczność) interes.
Ja natomiast mam za męża wędkarza
Rodzaj raczej nijaki, apatyczny i przewidywalny do bólu. No, poniekąd przewidywalny. Bo Krzysiek, mój mąż od 30 lat, który sam siebie określa mianem wodnego myśliwego, tak naprawdę ma wędkarskiego megapecha. Jak się nie przeziębi, to złamie wędkę. Jak nie podrze sobie kurtki, to zgubi klucze do domu. I ciągle wydaje pieniądze na: nową muchę na przynętę, kołowrotek, mocniejszy kij, bardziej elastyczny spinning. Kiedyś o mało się nie utopił. I żeby jeszcze przyniósł do domu jakąś rybę – nigdy. On jednak o niczym innym nie marzy, tylko o tym, żeby siedzieć nad wodą i gapić się na spławik. Nie powiem, czasami jestem zazdrosna o to jego hobby. Kiedyś wolał być więcej czasu ze mną niż na rybach. Teraz jest na odwrót.
Cóż, mówi się trudno. Generalnie od wielu lat patrzyłam na męża z niejakim politowaniem, wzdychając za dawnym Krzysiem. Ambitnym, przystojnym, o gęstych czarnych włosach (teraz jego głowa jest łysa jak kolano), energicznym. Niestety, w końcu przycupnął na urzędniczej posadzie i właściwie to nic już nie chce od świata, prócz tego, żeby dać mu święty spokój, i żeby miał czas chodzić na ryby. Cóż, zapewne i on, patrząc na mnie, tęsknił za tą zwiewną, radosną nimfą, która go kiedyś uwiodła. No ale jak człowiek urodzi czworo dzieci i wychowa je na porządnych ludzi, to nie ma co się dziwić, że nie wygląda już tak dobrze, jak dawniej. Nie wspomnę o wnuczkach, które dwie córki codziennie nam podrzucają na „przechowanie”.
Po prostu przytrafiło się nam życie
Na szczęście owo życie także jest nieprzewidywalne i czasem potrafi zwrócić człowiekowi to, co mu zabrało. I tak pewnego dnia zrozumiałam, że heros niekoniecznie musi mieć budowę mistrza kulturystyki i być równie sprytny, jak Ulisses. Wszystko stało się pewnej niedzieli wieczorem, kiedy to wędkarze ściągają po całym dniu do domów. Usłyszałam dzwonek do drzwi. Mąż zawsze sam je sobie otwierał kluczem. Czyżby tym razem tyle złowił, że nie miał wolnej ręki, żeby znaleźć klucz w kieszeni spodni?
Poszłam otworzyć. Kiedy zobaczyłam stojącego w progu Krzyśka, byłam pewna, że znowu coś mu się przytrafiło. Nigdy nie widziałam, żeby patrzył na mnie z taką boleścią… Ale przeraziłam się na dobre, kiedy Krzycho wszedł do domu. Wyglądał tak, jakby dostał ze sto kijów w najwrażliwsze miejsce, na którym przywykliśmy siedzieć. Najwyraźniej na rybach spotkało go jakieś nieszczęście. Świadczył o tym sposób, w który nieborak próbował przekroczyć drzwi domu. Oto z bolesnym wyrazem na twarzy, co raz to cicho pojękując, rozrzucił szeroko na boki ręce i nogi, i wzorem chyboczącego się na boki tworu Frankensteina, ruszył przed siebie.
– Co ci się stało, Krzysiu?
n tylko pojękiwał. Wreszcie usłyszałam:
– Lepiej otwórz drzwi do sypialni.
Zrobiłam, o co prosił. Kiedy przekroczył próg pokoju, znowu ciężko westchnął, jakby za chwilę miał skonać. Potem rzucił się na lóżko, na brzuch. Byłam pewna, że musi cierpieć, ale prócz tych kilku westchnień trzymał się twardo. Wreszcie cienkim głosem poprosił, żebym zdjęła zeń koszulę i spodnie.
– Tylko proszę cię – sapnął boleśnie – delikatnie, bez szarpania. Najlepiej, jakbyś wzięła nożyczki i przecięła wszystko. Byłoby łatwiej.
Gdy wyszła na jaw przyczyna dolegliwości, poniosło mnie. Miałam ochotę zerwać z nogi klapek i przyłożyć nim Krzychowi. Ale w porę się opamiętałam.
– A mówiłam, żebyś nie łaził na te przeklęte ryby! – gotowałam się. – A ty tylko wędka i wędka. To masz teraz za swoje. Znowu się doigrałeś. Kiedy wreszcie zmądrzejesz?
Zanim wyjaśnię przyczynę nieszczęścia, muszę cofnąć się o kilka dni. Oto kiedy nadeszła wiosna, mąż zaczął szykować sprzęt wędkarski. Potem zdecydował, że solidnie przygotuje łowisko. Na naszej działce, która graniczy z nurtem Narwi, wybudował drewniany pomost.
Pracował sumiennie przez całe dwie niedziele
– Kiedy stanowisko do łowienia było już gotowe – wyjaśniał mi Krzycho – przyszła pora, żeby odpowiednio zanęcić ryby. Wystarczy kilka dni sypać w jedno miejsce karmę. Przyzwyczajone do łatwego łupu ryby wracają w znane żerowisko, a tam już czeka na nie wędkarski haczyk.
I wreszcie mąż uznał, że czas sfinalizować wysiłek nęcenia i zakończyć go odłowieniem kilku sztuk.
– Tak więc spławik chlupnął w wodzie i rozpocząłem czekanie, aż coś weźmie. Wkrótce, w moim kubełku podskakiwało parę okonków i karasek. Dobra nasza! Ale wielki moment miał jednak dopiero nadejść. Oto bowiem po kilku godzinach wyczekiwania wędziskiem szarpnęło… Znaczyło to jedno – na końcu umykającej w głąb wody żyłki musiała złapać się ogromna ryba. W takich momentach nie ma mocnych – sapnął z przejęcia Krzysiek. – Człowiek zapomina o bożym świecie, a myśliwski instynkt przodków daje o sobie znać.
Niestety, jak się okazało, niezbyt starannie przygotował pomost, na którym właśnie poderwał się na równe nogi, czując wielkie branie. W efekcie byle jak przybite deski odpadły od zamocowań. Sekundę później mój pechowy małżonek, który był jedynie w gatkach, zjechał gołym ciałem po nieoheblowanych deskach. Możecie sobie wyobrazić, że gdy wydostał się na brzeg, skóra na jego plecach i udach usiana była setkami drewnianych igiełek. Brr! W jaki sposób zdołał włożyć ubranie?
Ile bohaterskiego wysiłku kosztowało go dojechanie do domu! Gdy sobie to wszystko uświadomiłam, doszłam do wniosku, że mam za męża niezłego twardziela. Nigdy tak o nim nie myślałam. A tu, proszę, dowiaduję się wszystkiego dopiero po trzech dekadach. W końcu lepiej późno niż wcale. Na nowo odkryłam swojego męża. Okazał się niezłym uparciuchem! Miał hobby, które nie obdarzało go niczym innym, tylko figą z makiem. A jednak nie odpuszczał. No i nie wiem, czy superman wytrzymałby tyle cierpienia, co on w czasie powrotu do domu. Nie dzwonił, żebym wzywała pogotowie, nie jęczał, nie użalał się nad sobą… I gdy potem, pęsetką wyciągałam mu z ciała drzazgę po drzazdze, przyszło mi do głowy, że niekiedy pech bywa bardzo pomocny, by zobaczyć otaczający nas świat i naszych bliskich z całkiem innej, intrygującej strony… Krzyś naprawdę mnie zaintrygował.
Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”