„Miałam 5 lat, kiedy matka nazwała mnie bezwartościowym grubasem. Kiedy umarła, poczułam ulgę”

Kobieta czuje ulgę po śmierci matki fot. Adobe Stock
Nigdy nie powiedziała, że mnie kocha. Byłam dla niej projektem, który nie spełniał oczekiwań i który powinna była usunąć... Kiedy się postawiłam, wyrzuciła mnie z domu.
/ 09.02.2021 08:46
Kobieta czuje ulgę po śmierci matki fot. Adobe Stock

Wróciłam do domu po pogrzebie i zamieniłam żałobne ciuchy na legginsy w czerwono-czarną krateczkę oraz podkoszulek. Biały, z uśmiechniętym różowym słoniem. – Przecież kratka pogrubia! – niemal usłyszałam głos matki. – I ten słoń! Ile ty masz lat?

Spojrzałam na drzwi wiodące do przedpokoju, spodziewając się zobaczyć ją, jak teatralnie załamuje ręce. Bez sensu. Nawet za życia nigdy nie przekroczyła progu mojego domu. Usiadłam przed telewizorem. Może wypadało wykrzesać z siebie odrobinę żalu czy tęsknoty, ale nie potrafiłam. Jedyne, co czułam, to ulga. W końcu mogłam żyć po swojemu i robić to, co chciałam, bez strachu, że ją rozczaruję.

Od zawsze mnie ugniatała jak plastelinę

Chciała, żebym odpowiadała wyznaczonym przez nią normom. Musiałam nosić na głowie opaski z kokardkami, bo ładnie w nich wyglądałam. Jak dziewczynka. A przecież to niedopuszczalne, żeby ktoś pomylił mnie z chłopcem. Kokardka miała dodawać mi uroku i jasno sugerować płeć. Fakt, że mnie ona irytowała, przeszkadzała się bawić, bo ciągle opadała na czoło, nie miał tu żadnego znaczenia.

Nie mogę pamiętać takich rzeczy? Pewnie tak. Może doszłam do takich wniosków, oglądając zdjęcia i słuchając opowieści o sobie. Na wszystkich fotografiach z dzieciństwa jestem piękna – wystrojona, ładnie uczesana, czyściutka i uśmiechnięta. Uśmiechnięta ustami, bo w oczach tej małej dziewczynki, którą kiedyś byłam, nie widać radości. Nic dziwnego.

Od urodzenia musiałam spełniać oczekiwania matki. Byłam jej zabawką, którą lubiła się chwalić. Dlatego byłam też bohaterką licznych filmików, których reżyserką, scenarzystką i operatorką była moja matka. Niemal wszystkie wyglądały podobnie:

– Amelka, uśmiechnij się! Przynieś smoczek. Brawo, pięknie. A teraz pomachaj do wujka. Idź do dziadka, daj mu buzi….

Fabuła nudna jak flaki z olejem. A ja na tych filmikach zachowywałam się jak tresowana małpka, która na polecenie idzie do kuchni po banana i ładnie zjada go przed kamerą. Aż mnie dreszcze przechodzą, kiedy sobie pomyślę, że te głupie filmiki mogły trafiać do różnych, niekoniecznie znanych mi ludzi. Ale to jeszcze nic.

Był też filmik o tym, jak się załatwiam do nocnika, zbliżenie na jego zawartość i wielka pochwała moich umiejętności. Na pokaz. Bo dokładnie pamiętam, jak to naprawdę wyglądało z nauką korzystania z nocnika. Ciągle słyszałam, że „mamusia była bardzo mądra” i kiedy skończyła roczek, pozbyła się pieluchy. A mnie to zajęło prawie dwa lata dłużej. Skandal! Dziś wiem, że nie bardzo odbiegałam od normy, ale wtedy czułam się gorsza.

Matka zawsze znalazła pretekst, żeby mi powiedzieć, jak bardzo jestem nieidealna, jak wiele mi brakuje do jej córeczki marzeń. Lubiłam jeść. Nie tylko słodycze. Lubiłam kurczaka, jajka, mandarynki. Byłam pulchnym dzieckiem, ale na pewno nie upasionym. Kiedy patrzę na zdjęcia, widzę słodką dziewczynkę z dołeczkami w pucołowatych policzkach. Niestety, matka widziała grubasa.

Pamiętam, że kiedyś na bluzkę i sukienkę ogrodniczkę założyła mi sweterek i nie mogła go zapiąć.

– Zobacz, jaka jesteś gruba! – usłyszałam. Zrobiło mi się bardzo przykro. Płakałam. Wtedy nie przyszło mi do głowy, że to nie ja byłam gruba, tylko sweterek za mały. Zawiodłam matkę, a to strasznie bolało. Zawsze. Bolało też, że zamiast mnie przytulić, żebym przestała płakać, burknęła szorstko:

– Nie rycz, bo jesteś brzydka. Żyłam więc w przeświadczeniu, że jestem brzydkim, grubym dzieckiem, które musi się bardzo starać, żeby zasłużyć na miłość matki. Co nie było łatwe. Musiałam rezygnować z tego, co sprawiało mi radość. Nie mogłam więc jeść. Nie mogłam się beztrosko bawić, bo musiałam uważać, żeby nie zniszczyć ani nie pobrudzić ubrań. Nie mogłam nawet płakać, bo wtedy robiłam się jeszcze brzydsza.

Matka niczym strażnik wydzielała mi jedzenie. Na słodycze pozwalała tylko okazjonalnie. Raz, góra dwa razy w miesiącu. Dlatego uwielbiałam chodzić do przedszkola. Tam zawsze mogłam poprosić o dokładkę i nikt nie robił z tego powodu żadnego problemu. Mój raj się skończył, kiedy poszłam do szkoły. Tam dzieci miały śniadaniówki, a w nich kanapki, coś słodkiego, obrane i pokrojone owoce. Ja nie miałam takiego pudełka i nie dostawałam drugiego śniadania.

Musiało mi wystarczyć jabłko albo gruszka. W całości.

– Masz zęby, możesz sobie pogryźć – mówiła matka. – Nie bądź leniem.

Nie byłam leniem

To ona nie rozumiała, że te plasterki owoców byłyby dla mnie dowodem jej miłości, troski i pamięci. Takie niewerbalne: kocham cię, jesteś dla mnie ważna, zrobiłam coś specjalnie dla ciebie. Matka nigdy nie powiedziała, że mnie kocha. Choć robiłam, co mogłam, by zasłużyć na jej miłość.

Ładnie rysowałam. Punkt dla mnie, bo mogła fotografować moje rysunki i pokazywać znajomym. Chwaliła się nimi, mówiąc, że ma zdolną córkę, a ja puchłam z dumy. W końcu robiłam coś, co zyskało jej akceptację. Do czasu. Kiedy poszłam do szkoły, moje rysunki, chociaż lepsze, dojrzalsze, już nie zyskiwały jej akceptacji. W szkole liczyła się wiedza.

Dzieci jej znajomych mówiły po angielsku i liczyły jak małe komputery. A ja?

– Wstydź się! – mówiła matka, kiedy przynosiłam trójkę z matematyki lub angielskiego.

Piątek z polskiego zdawała się nie dostrzegać, a szóstki z plastyki nie istniały. Nie akceptowała tego, kim byłam i co kochałam. Zmieniała mnie na siłę, dopasowując do modelu, jaki sobie wymyśliła. Chciałam chodzić na lekcje rysunku. Ona zapisała mnie na angielski. Kochałam taniec. Musiałam jeździć do ambasady na lekcje chińskiego. Nie lubiłam tego, ale jeszcze bardziej nie lubiłam, kiedy mówiła, że inaczej przestanie mnie kochać. Przestanie? Czyli kochała? Kiedy? Teraz? Kiedyś? Jakoś nigdy tego nie czułam.

Czasem nie wytrzymywałam i dawałam upust niezadowoleniu głośnym płaczem. Bo było mi źle. Byłam nieszczęśliwa i smutna. Chciałam, żeby mama mnie przytuliła, dała buziaka, pozwoliła zjeść czekoladę albo zabrała na lody. Nigdy tego nie zrobiła.

– Idź sobie – mówiła. – Nie chcę cię.

Moje serce płakało. Już bezgłośnie. Podświadomie szukałam kogoś, kto ten płacz ukoi, więc pytałam o tatę.

– Ojciec cię nie chciał! – słyszałam wtedy.

Kłamała. To jej nie chciał, mnie kochał. Nie akceptowała tego. Była zazdrosna, bo lgnęłam do taty, który mnie przytulał, całował, mówił, że jestem jego małą córeczką, śliczną i mądrą. Potrzebowałam tego. Czuć się ważna, potrzebna, kochana. Ojciec mi to dawał. Zdaniem matki potrzebowałam czegoś zupełnie innego.

– Musisz mieć buty, nową kurtkę, spodnie, żebyś wyglądała jak człowiek – pouczała, kiedy pokazywałam jej nowego misia, klocki, kredki, farby albo puzzle, które dostałam od taty. Kiedy wykupił dla mnie lekcje rysunku, aż kipiała ze złości. Bo kto to słyszał, żeby ulegać fanaberiom dzieciaka? Najlepiej, gdyby dawał mi po prostu pieniądze w kopercie. Podeszłam do komody i wyjęłam Klemensa: jasnobrązowego misia, którego dostałam od taty. Był jedyną rzeczą, jaką zabrałam, kiedy się od niej wyprowadzałam. Dokładniej, wyrzuciła mnie, kiedy wróciłam z kolczykiem w nosie.

– Wyglądasz jak dziwka! Wyjmij to!

– Nie! Chcę go mieć!

– To się wynoś. Won z mojego domu!

Nie protestowałam. Zabrałam tylko Klemensa i wyszłam z jej domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Raz na zawsze.

Po pogrzebie poczułam ulgę

Nie mogłam zostawić misia, bo był moim najlepszym przyjacielem. Miał już swoje lata, wyliniał, ale kochałam go najbardziej na świecie. Wiele przeszedł. Jeździł ze mną na kolonie. Zwierzałam mu się z smutków i radości. Znał mnie jak nikt inny. Razem chorowaliśmy i razem zwiedzaliśmy świat.

Nauczyłam się szyć, żeby opatrywać jego dziurawe łapki i oberwane uszka. Kilka razy wyciągnęłam go z kubła na śmieci, bo matka nieraz chciała się pozbyć „tego brudnego łacha”, jak nazywała Klemensa.

– Jest piękny i mój! – protestowałam. – Dostałam go od taty!

Ojciec cię nie chciał, rozumiesz? Chciał, żebym usunęła ciążę! Nie usunęła. Liczyła, że dostanie order? Myślała, że ludzie zobaczą w niej męczennicę i zaczną podziwiać? No to się pomyliła. Takie kobiety jak ona nie powinny mieć dzieci. Może zdalnie sterowane lalki spełniłyby ich oczekiwania, ale na pewno nie żywe, myślące istoty.

Zmarła na raka trzustki pięć dni temu. Właśnie odbywał się wernisaż otwierający pierwszą wystawę moich obrazów. Jeśli chciała zepsuć mi ten dzień, to chybiła celu. Tylko go uświetniła, raz na zawsze zamykając drzwi do mojej upiornej przeszłości. Dziś odbył się pogrzeb. A ja znowu byłam złą córką, bo nie potrafiłam uronić choćby jednej łzy. Teraz tulę do siebie połatanego Klemensa i… tak, czuję jedynie wielką ulgę. Jestem szczęśliwa. W końcu odzyskałam wolność. Mogę być sobą bez strachu, że rozczaruję kobietę, która nazywała siebie moją matką. 

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Odbiłam siostrze bliźniaczce chłopaka, który został moim mężem
Mama zawsze bardziej kochała młodszą siostrę, niż mnie
Były mąż mnie prześladował, bo nie mógł mnie mieć
Tydzień po narodzinach dziecka zorientowałam się, że nie kocham swojego faceta
Powiedział, że zanim pójdziemy do łóżka, musimy zrobić badania
Moja toksyczna matka wmawiała mi, że wszyscy mężczyźni to zło

Redakcja poleca

REKLAMA