Od podstawówki marzyłam o własnej szczęśliwej rodzinie, o dobrym mężu
– może dlatego, że tata pił, a mama nie potrafiła się z nim rozstać. Musiałam troszczyć się o siebie sama.
Mariusz był abstynentem, bo i on pochodził z rodziny, którą zniszczył alkohol. Szybko się w sobie zakochaliśmy i zaczęliśmy rozmawiać o wspólnym życiu. Gdy zobaczyłam na wystawie salonu sukien ślubnych kreację, która była odzwierciedleniem moich marzeń, poczułam, że to dobry znak.
By ją kupić, musiałam wydać wszystkie oszczędności, ale chciałam, by wstęp do naszego małżeńskiego życia był taki, jak sobie wyśniłam. Kilka dni po tym ważnym dla mnie zakupie mój narzeczony stracił pracę. A jakiś tydzień później okazało się, że jestem w ciąży…
Mariusz się przeraził
– Trudno, po prostu przyspieszy się ślub… – powiedziałam mu.
– Ślub na dziko? Nawet nie mamy swojego kąta! – powiedział.
Popłakałam się, a on mnie przytulił. Znaleźliśmy dla siebie malutkie i dość nędzne lokum. Niestety, wkrótce musiałam przestać pracować ze względu na ciążę, a niedługo potem fabryka naczyń emaliowanych, w której byłam zatrudniona, została zamknięta. Mariuszowi nadal nie udało się zdobyć stałej pracy.
Któregoś dnia powiedział:
– Sprzedaj tę suknię.
Serce się we mnie zapadło.
– A w czym pójdę do ślubu?
– Przecież i tak musimy z nim poczekać!
Wierzyłam jednak, że wkrótce wszystko się ułoży, i nie sprzedałam sukni. Niestety, między mną a Mariuszem było coraz gorzej. W końcu wyjechał do dużego miasta, gdzie miało być łatwiej o pracę. Nasz związek stał się fikcją. Mariusz przysyłał pieniądze „na dziecko”, ale ledwo wystarczały, choć żyłam do przesady oszczędnie. Etatu nie mogłam znaleźć, bo moje wykształcenie było czysto zawodowe, do konkretnego stanowiska, które już nie istniało.
Maja wpatrywała się we mnie rozmarzona.
– Mamuś? Te organki tak pięknie grają, jakbyś była w kościele…
Pomyślałam o moim wymarzonym ślubie, do którego nie doszło, o kreacji, w której miałam się czuć jak księżniczka.
Utopiłam w tej sukni pieniądze – pomyślałam. – Pieniądze i swoje życie…
– Mamuś, będę miała takie organki, prawda? – patrzyła na mnie z ufnością.
To ona jest moim życiem – przypomniałam sobie. – I zasługuje na wszystko, co najlepsze.
Tego wieczoru, gdy mała zasnęła, wyjęłam suknię z szafy. Przez moment bałam się, że się rozpłaczę, ale nie – myślałam o Majce. Przecież ona jest ważniejsza niż jakiś ciuch. Sięgnęłam po komórkę i zaczęłam robić zdjęcia sukni do anonsu w rubryce „sprzedam”. Minęły dwa tygodnie i nikt się nie zainteresował… Obniżyłam więc cenę o połowę, ale nadal nikt się nie zgłosił.
W końcu postanowiłam rozwiesić w okolicy ogłoszenia papierowe.
Przechodząc obok cukierni, zauważyłam w witrynie atrapę ślubnego tortu. Wstąpiłam i spytałam sprzedawczynię, czy mogłabym zawiesić w oknie mój anons o sukni. Skrzywiła się lekko.
– Nie mogę wieszać prywatnych ogłoszeń bez konsultacji z szefem.
Spróbowałam zaapelować do jej serca
Wyjaśniłam, że mam trudną sytuację finansową, mój zakład pracy, w którym pracowałam jako dekoratorka malująca desenie, zamknięto, a teraz sama wychowuję córkę… Sprzedawczyni wciąż się krzywiła. Zaczęłam już tracić nadzieję. Wtedy zza moich pleców usłyszałam sympatyczny kobiecy głos:
– Może pani u mnie zawiesić to ogłoszenie o sukni.
Odwróciłam się. Przy stoliku nad kawą siedziała kobieta nieco ode mnie starsza i uśmiechała się.
– U pani, to znaczy gdzie? – spytałam.
– W moim zakładzie krawieckim. Przychodzą do mnie zwłaszcza panie w wieku mam panien młodych, na różne przeróbki. Mogą zobaczyć pani ogłoszenie. Ma pani zdjęcie tej sukni?
Pokazałam jej.
– Suknia sprzed jakichś siedmiu lat – powiedziała, niby jakaś wróżka.
– Skąd pani wie?
– Widzę po fasonie. Te ozdoby – akurat wtedy to było modne. Teraz panny młode szukają czegoś innego.
No tak, nie pomyślałam o tym – dotąd nie znalazła się żadna chętna na moją ślubną kreację, bo była już niemodna…
Krawcowa zauważyła, że się zasmuciłam. Odsunęła krzesło przy swoim stoliku, zapraszając mnie tym gestem, bym dotrzymała jej towarzystwa. Nie pijałam kaw w lokalach, szkoda mi było pieniędzy, jednak odkrycie, że sukni pewnie nie uda się sprzedać, tak mnie przygnębiło, że opadłam na krzesło.
– Można by tę sukienkę unowocześnić – powiedziała. – Tu by się po prostu odpruło i dodało coś asymetrycznie, tu z kolei…
No tak, ona chce zarobić na mnie, kiedy ja chciałam zarobić na sukience – pomyślałam i powiedziałam od razu, że nie stać mnie na to, by zainwestować w przeróbki. Nawet na organki mnie nie stać… Krawcowa spojrzała na mnie ciepło.
– Ale ja nie mówię, żeby pani skorzystała z moich usług. To pewnie nawet sama mogłaby pani zrobić… Mówiła pani, że ma wykształcenie jako dekoratorka, do tego trzeba mieć zdolności manualne…
– Ale nigdy nic nie szyłam. Maszyny do szycia też nie mam…
– Ja pani pokażę jak. Jeśli ma pani czas, to zapraszam do swojej pracowni, mam tam dwie maszyny. Jedna zwykle stoi nieużywana, więc może pani jej użyć.
Już dwie godziny później poszłam do zakładu. Pani Marta zaczęła mnie instruować, jak obsługuje się maszynę do szycia. Spróbowałam na kilku łatkach.
– No proszę – pochwaliła mnie. – Ma pani wrodzony talent.
Dawno nikt mi nie powiedział komplementu.
Od razu lepiej się poczułam
– Proszę mi mówić po imieniu – zaproponowałam.
– Będzie milej. W takim razie i ty mnie mów po imieniu, oczywiście!
Potem zajęłyśmy się suknią. Opowiedziałam Marcie, że wydałam ostatnie pieniądze, żeby ją kupić.
– Och, słyszę tu nieraz różne rzeczy od klientek – powiedziała. – Dramaty rodzinne… Ale powiem ci, że dopóki zdrowie jest, warto się cieszyć życiem, a resztę jakoś pomału układać, jak nie tak, to siak. Ja parę lat temu dostałam diagnozę. Najpierw się załamałam. Ale co by mi to dało? Dalej szyję. Cieszę się, że mogę sobie sama zaplanować, ile zrobię każdego dnia. Nie powinnam się przemęczać. A klientki i klientów mam, więc jest dobrze. I tak sobie co dnia powtarzam: jest dobrze.
Słuchałam jej oniemiała. Wiedziałam z jakiegoś programu w telewizji, że można powstrzymać postęp tej choroby, ale całkiem wyleczyć jej się na razie nie da. Ja naprawdę miałam szczęście, że byłam całkiem zdrowa…
– Wszystko będzie dobrze – powiedziała Marta, uśmiechając się do mnie. – To co robimy z tą suknią? Z koronką czy sam pas jedwabiu tak na skos?
Wyszłyśmy od niej z Majką parę godzin później w świetnych nastrojach. Mała wiedziała już, że jest nadzieja, że dostanie wymarzone organki, ja cieszyłam się, że mam przemiłą nową znajomą, która mi pomaga. Suknię miałam zafastrygowaną do przeszycia. Marta powiedziała, że na pewno następnego dnia sama sobie z tym poradzę po jeszcze paru próbach na łatkach.
I miała rację. W klasie zawsze byłam najlepsza z malowania garnków i teraz błyskawicznie nabrałam wprawy w szyciu. Już kolejnego dnia mogłam zrobić nowe zdjęcia unowocześnionej sukni. Za radą Marty zamieściłam je też ponownie w internecie. I od razu następnego dnia suknia znalazła nabywczynię!
Zadzwoniłam do Marty, żeby się podzielić dobrą nowiną, jeszcze raz podziękować i zaproponować zapłatę za pomoc przy przeróbkach.
Stała mi się bliska jak siostra
– Bardzo się cieszę, że sprzedajesz suknię – powiedziała, jednak jej głos brzmiał dziwnie słabo. – Nie potrzebuję zapłaty, ta pomoc nic mnie nie kosztowała. Jeszcze raz, bardzo się cieszę, ale wybacz, będę musiała kończyć, dziś mam nie najlepszy dzień. Właśnie wstałam po drzemce, ale niezbyt mnie wzmocniła. Mam na jutro do skończenia dwie przeróbki, muszę jakoś to zrobić, zanim całkiem osłabnę.
Zaproponowałam, że chętnie wyręczę ją przy tych przeróbkach, jeśli to nic skomplikowanego. Zgodziła się chętnie. Była tego dnia bardzo osłabiona i widziałam, że nawet lekko drżą jej dłonie… Marta była tak miłą osobą, że chętnie bym ją wyręczyła, nawet gdyby ona wcześniej nie pomogła mnie. Teraz jednak dałam z siebie wszystko.
Gdy się żegnałyśmy, powiedziała:
– Słuchaj, Anetko, a może chciałabyś ze mną pracować? Ja musiałam odrzucać wiele zamówień, bo po prostu nie nadążałam, doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a z moim samopoczuciem bywa różnie. Ale gdybyś ty ze mną pracowała, mogłybyśmy obsłużyć wszystkie te dodatkowe klientki. Oczywiście dostawałabyś normalną zapłatę.
Minęły dwa miesiące, a ja mam wreszcie pracę, dzięki której mogę się utrzymać i zapewnić mojej córeczce lepsze życie. Gdy Marta ma gorsze dni, zostaję dłużej, jednak nigdy się nie zgadzam, żeby płaciła mi jak za nadgodziny. Stała mi się bliska jak siostra, a siostrze pomaga się od serca.
Czytaj także:
„Za miesiąc mój ślub, ale ja kocham innego. Żeby kochać się z narzeczonym, muszę wcześniej się napić wina”
„Mój ślub miał być najpiękniejszym dniem w moim życiu. Stał się koszmarem, którego nie chcę już nigdy wspominać”
„Na wsi nie było dla mnie przyszłości. Rodzice nawet nie przyjechali na mój ślub, bo akurat były żniwa”