„Rodzina mojego partnera nie akceptuje mnie, bo jestem kelnerką, a on jest po habilitacji. Nie jestem warta ich synka”

Kobieta, której nie akceptuje rodzina partnera fot. Adobe Stock
Wydawało mi się, że w dzisiejszych czasach mezalianse się już nie zdarzają. A jednak. Rodzina mojego ukochanego zrobiłaby wszystko, żebyśmy się rozstali.
/ 07.10.2020 15:19
Kobieta, której nie akceptuje rodzina partnera fot. Adobe Stock

Mezalians – to zakurzone słowo żywcem wyciągnięte z dziewiętnastowiecznych powieści – nigdy nie było dla mnie tylko literackim motywem. Stanowiło część rodzinnej sagi. Urzekała mnie ta historia – opowiadana mi przez babcię przed zaśnięciem – o dziejach mojego prapradziadka Rocha i jego wielkiej miłości Marii.

Znak prawdziwości wydarzeń, o których wieczorami rozprawiała mi babcia, wisiał, od kiedy tylko pamiętam, w jej pokoju sypialnym, w drewnianym domku stojącym na wzgórzu, kilkaset metrów od leniwie w tym miejscu płynącego Bugu. W tym domu urodziły się moja babcia i mama. Obie też tutaj zmarły. Mama zaraz po moim urodzeniu, a babcia na krótko przed 18 urodzinami... W tym domu spędziłam całe dzieciństwo, zanim z ojcem wyjechałam do Warszawy.

Ten obraz był najbardziej charakterystycznym elementem naszego domu. Wisiał na ścianie pomiędzy dwoma oknami wychodzącymi na rzekę. Tkwił, od kiedy pamiętam, w złoconej, nieco już nadwyrężonej zębem czasu ramie. Na pozór zwyczajne zdjęcie ślubne, jakich tysiące zdobi ściany polskich domów. Nie było jednak zupełnie zwyczajne. Zrobione zostało w jednym z pierwszych na Podlasiu atelier fotograficznym.

Przystojny, krótko ostrzyżony 20-letni mężczyzna w czarnym surducie i młodziutka dziewczyna w białej koronkowej sukni z cieniutkim, misternie przypiętym na ułożonych w kok włosach wianuszkiem z polnych kwiatów, spoglądają przed siebie, a ich twarze – mimo że poważne, bo taka była wtedy maniera fotografowania – emanują szczęściem.

Pod zdjęciem atramentowym piórem wypisana była data: maj 1888 r. Dzień wcześniej, w maleńkim wiejskim kościele wzięli cichy ślub, bez wesela i gości.

Prapradziadek pochodził z bogatej ziemiańskiej rodziny, posiadającej ogromne dobra na Podlasiu i Litwie – z familii spokrewnionej po kądzieli z Radziwiłłami, Sapiehami i kimś tam jeszcze. A praprababcia była prostą dziewczyną z pobliskiego przysiółka. Poznali się na weselu jej brata, który z Rochem służył w carskiej armii. Przed końcem służby przyjaciel poprosił go o przysługę bycia świadkiem na ślubie, a pierwszą druhną miała być właśnie Maria.

Ludzie, którzy nie wierzą, że miłość jest siłą zdolną przenosić góry, uznają zapewne decyzję prapradziadka za szaleństwo, ale on pół roku później, w małym wiejskim kościółku poślubił Marię wbrew woli całej swojej rodziny. Poszedł za głosem serca i popełnił mezalians – zbrodnię, której się wówczas nie wybaczało. Został za ten czyn wykluczony z familii i całkowicie wydziedziczony. Musiał też opuścić rodzinny dom, nie zabierając z niego nic. Surdut, w którym brał ślub i pozował do tego pamiątkowego zdjęcia, pożyczył od kolegi. Zaczynał od zera, a mimo to zachował pogodę ducha, którą potrafił przekazać innym, w tym również swojej ukochanej wnuczce, a mojej babci.

Od tamtej pory minęło już tyle lat, ale czy coś się zmieniło?
– Trzy, cztery miesiące – prognozowała ciocia Hania, po niedzielnym obiedzie, nie podejrzewając, że w kuchni słyszę każde jej słowo. – Więcej z nią nie wytrzymasz. Zastanów się o czym będziecie rozmawiać, gdy już znudzi się seks? Ona jest przecież tylko kelnerką, a ty... wkrótce już będziesz po habilitacji. Pomyśl... zanim będzie za późno. Pomyśl o matce, która dopiero co owdowiała, powinieneś być jej pomocny w tym trudnym czasie, a nie zmartwień dostarczać....
– Ciociu... – próbował jej przerwać, ale mu nie pozwoliła.
– Wiem, co chcesz mi powiedzieć, ale bądź uprzejmy i wysłuchaj osoby, która ci dobrze życzy. Czy wiesz, co ludzie mówią o niej na mieście? To sierota, którą wychował ojciec. Nikt nic nie wie o jej matce. Pewno poszła w tango z jakimś menelem... Uważaj, bo takie rzeczy dziedziczy się w genach, a nie zapominaj, że ona jest od ciebie o ponad 10 lat młodsza... A czy wiesz, jaką opinią cieszy się to miejsce, w którym ona pracuje!!!? Nie mówiłam ci o tym, bo sądziłam, podobnie jak wszyscy w naszej rodzinie, że to tylko krótka przygoda, że się szybko opamiętasz, ale widzimy, że chyba całkowicie już odebrało ci rozum.
– Ciociu, dawno skończyłem już 30 lat, czy nie czas już, żebym przestał się przed wami tłumaczyć? Czy wy wszyscy przypadkiem nie przesadzacie? Może już pora, żebyście obie z mamą zajęły się swoimi, a nie moimi sprawami?
– Krzysztofie! – krzyknęła. – Ja sobie wypraszam ten ton.

Starsza pani roztrzęsionymi rękami zapięła torebkę, wstała od stołu i z podniesioną głową skierowała się ku drzwiom, całą postawą dając do zrozumienia siostrzeńcowi, jak bardzo ją uraził.
Wyszłam z łazienki, stanęłam w przedpokoju. Zdjęłam z wieszaka jej płaszcz.
– Dziękuję – spojrzała na mnie wyniośle i bardziej energicznie, niż to było konieczne, wyjęła go z moich rąk. Poradzę sobie. Włożyła płaszcz i nie żegnając się, wyszła. Krzysztof stał w drzwiach pokoju z niewyraźną miną.

Po tej pierwszej a zarazem ostatniej wizycie w naszym domu ciotka już się nie pojawiła. Obrażona, zapowiedziała całej rodzinie, iż „z tymi państwem kontaktować się więcej nie będzie, a Krzysztofa nie uważa już za siostrzeńca”. Rok później wykluczyła go ze swego testamentu, o czym nie bez satysfakcji został poinformowany przez matkę.

Nie dawał po sobie tego poznać, ale widziałam, że bolał go ten brak akceptacji jego wyborów ze strony rodziny. Widziałam, jak się miota, jak walczy ze sobą. Co jakiś czas konferował telefonicznie z matką za zamkniętymi drzwiami pokoju. Trudno mu było przecież zrezygnować z kontaktów z nią i resztą rodziny.
– Wszystkie święta spędzaliśmy tylko we dwoje... – zaczął któregoś wieczoru niepewnie. – Do tej pory nie przyjmowałem zaproszenia matki, bo zapraszała tylko mnie, a ja wiem, co czułaś. Ale może spróbowalibyśmy coś zmienić, zrobić jakiś pierwszy krok...
– Co możemy zmienić Krzysiu?
– Nie wiem, to trudne, ale chyba trzeba coś z tym zrobić, coś zmienić. Może...
– Jestem w ciąży – przerwałam mu. – Za parę miesięcy wszystko samo się zmieni.
Wyprostował się gwałtownie i popatrzył na mnie zaskoczony.
– W ciąży? Jak to? Jak to... w ciąży? Dlaczego mi nie powiedziałaś? – wstał, z impetem zabrał papierosy, które leżały na brzegu stołu i wybiegł z pokoju, a ja po raz pierwszy, odkąd byliśmy razem, rozpłakałam się.
– Czyś ty zwariował – krzyczała do słuchawki jego matka tak głośno, że słyszałam wszystko mimo przymkniętych drzwi. – Nie rozumiesz, że ona chce cię związać i przejąć twój majątek.
– Mamo, proszę, niech się mama uspokoi – Krzyś obejrzał się przez ramię i ściszył głos. – Nie jestem przecież dzieckiem... Mamo? Halo!

Odłożył słuchawkę, po czym wyszedł na balkon, zamykając za sobą drzwi i zapalił papierosa. Ostatnio bardzo dużo palił.

Poznaliśmy się w okolicznościach raczej komicznych niż romantycznych – na jakimś naukowym międzynarodowym kongresie, w wielkim centrum konferencyjnym. Nasza restauracja otrzymała zlecenie zapewnienia tam cateringu.

Bardzo się spieszyłam, bo gości było mnóstwo, a my we cztery musiałyśmy obsłużyć ogromną kilkusetmetrową salę. Cztery kelnerki i prawie 200 gości siedzących przy ustawionym w podkowę stole. Horror.

Krzysztof siedział na końcu podkowy z jakimś facetem o blond włosach przypominającym Wikinga i coś z przejęciem tłumaczył, gestykulując przy tym zawzięcie. Gdy roznosząc desery, podeszłam bliżej i zapytałam, czy zje lody.
Przerwał dyskusję i popatrzył na mnie z zainteresowaniem.
– Oczywiście, że mamy ochotę na lody. Żeby zrobić przyjemność tak miłej obsłudze, możemy nawet przeziębić gardła – roześmiał się ślicznie.
– Kolejny komplemenciarz – pomyślałam i nachyliłam się, by postawić przed nimi miseczki z lodami. Niestety, mój ruch był za nadto energiczny i jedna z miseczek zjechała nagle z tacy prosto na spodnie mojego przystojnego pochlebcy.
– Bardzo pana przepraszam – powiedziałam z najbardziej niewinną miną, jaką udało mi się w tym momencie zrobić. To był wypadek, zaraz to oczyścimy. Już biegnę po ściereczkę.
Jednak on wcale nie wyglądał na rozgniewanego.
– Nie, nie trzeba. Nic się nie stało – powiedział, uśmiechając się do mnie. – Sam to zrobię. Widocznie nie dane jest mi się dzisiaj przeziębić.

Do domu wracałam wściekła, bo uciekł mi ostatni autobus, a na dodatek lało jak z cebra, a ja oczywiście nie miałam parasola. Czekał mnie długi marsz, w deszczu, przez miasto. Byłam przemoczona do suchej nitki, z rozmazanym makijażem i włosami w ociekających wodą strączkach. I wtedy, tuż przy krawężniku, zatrzymał się beżowy samochód z przyciemnionymi szybami. Przyspieszyłam kroku. A wtedy szyba w bocznym oknie opuściła się i z wnętrza wyjrzał mój znajomy pechowiec.
– Niech Pani wsiada. Podwiozę Panią. Nie może Pani iść przez miasto o tej godzinie i to w taki deszcz. To ja chciałem się przeziębić, a nie Pani.

A co mi tam – pomyślałam, zawsze to milsza perspektywa niż spacer w taką pogodę. Było w nim coś, co wzbudzało zaufanie i nie pozwalało odmówić.
– Dziękuję, bardzo Pan miły – powiedziałam, sadowiąc się na fotelu.
– Mam na imię Krzysztof – przedstawił się, wyciągając dłoń.
– Joasia – odpowiedziałam.
– Musisz się jak najprędzej wysuszyć Joasiu. Inaczej jutro będzie grypa. Wiem, że jest już bardzo późno, ale może dasz się zaprosić na ciepłą kawę przed snem. Tu zaraz obok jest takie miłe bistro czynne do trzeciej nad ranem...

Nie chciałam odmawiać. Wydawał się miły, łagodny i jakiś nie z tej epoki... miał piękne brązowe oczy i ujmujący uśmiech. I coś nieokreślonego w sobie, co przyciągało jak magnes. W tym małym bistro poczułam, że dzieje się ze mną coś niezwykłego, że odpływam od rzeczywistości, tonę w jego brązowych oczach. Straciłam poczucie czasu. Cztery godziny minęły jak błysk flesza. Ocknęliśmy się dopiero, kiedy kelner oznajmił, że za 15 minut kawiarnia zostanie zamknięta.

Zupełnie oczywiste było, że następnego dnia spotkamy się znowu, a później znowu i znowu. Gdy odwiózł mnie do domu, byłam szczęśliwa i lekka, jak nigdy dotąd. Czułam, że zaczyna się coś bardzo ważnego w moim życiu.
– Zostań ze mną. Proszę. Nie odchodź – powiedział nad ranem, gdy po raz pierwszy zostałam u niego na noc. Wiem, że to szaleństwo, ale chcę, żebyś ze mną została... już na zawsze.
– Przecież nawet mnie nie znasz. Nic o mnie nie wiesz.
– Nieważne, kim jesteś. Ważne, żebyś zgodziła się zostać. Proszę.

Więc zostałam w tym jego dziwnym zabałaganionym domu, pełnym książek, starych mebli, olejnych obrazów i pożółkłych fotografii na ścianach.

W jego rodzinie wrzało. Wiedziałam o tym, choć dochodziły do mnie jedynie strzępki rozmów.
– Jezus Maria, Krzysztofie, jak ty sobie wyobrażasz przyszłość z taką osobą – krzyczała jego matka podczas niespodziewanej wizyty, którą złożyła nam zaraz po otrzymaniu wiadomości o mojej ciąży, i o tym, że chcemy się pobrać.
– Jak ja się teraz na oczy pokażę profesorowi?! – krzyczała. Co powiem rodzinie? Taki wstyd. Ona cię chyba opętała. Ja nawet cię do pewnego stopnia rozumiem – samotny mężczyzna w sile wieku... Musisz ulżyć swoim potrzebom. Ale żeby od razu ślub?! Przecież stać cię na alimenty. Nie musisz tego robić. Przynosisz wstyd rodzinie.

Sama nie wiem, kiedy narzuciłam na siebie kurtkę i wybiegłam. Wciąż słyszałam rozhisteryzowany głos matki Krzysztofa, a przed oczami miałam jego niepewną, zdenerwowaną twarz. Nic nie mówił, nie protestował, nie bronił mnie. Popędziłam na dworzec i w ostatniej chwili wsiadłam do autobusu relacji Warszawa – Siemiatycze. To był ostatni autobus tego dnia. Wyłączyłam telefon i wyciągnęłam się w fotelu, bezmyślnie spoglądając w szybę. „Historie lubią się powtarzać” – pomyślałam, patrząc na przesuwające się za nią latarnie – tylko zakończenia bywają inne.

Było już całkiem jasno, chmury zniknęły za horyzontem i pojawiło się wiosenne słońce. Nie czułam się zmęczona. Dopijałam kawę i byłam całkiem rześka, mimo nieprzespanej nocy. Stałam z filiżanką i chłonęłam dobrze mi znajomy widok za oknem. Obraz płynącej w dole rzeki w różowych barwach wschodzącego słońca. Zawsze tu przyjeżdżałam, gdy coś mi się nie układało. Ten dom i jego niepowtarzalna atmosfera pozwalały mi przeczekać niedobry czas, ochłonąć, nabrać dystansu i uciszyć emocje. Tu był mój azyl.

W ciszę majowego poranka wdarł się nagle odgłos nadjeżdżającego samochodu. Usłyszałam szybkie kroki na schodach i dzwonek do drzwi. Na progu stał Krzysztof.
– Co ty wyprawiasz? Dlaczego zniknęłaś bez słowa? Tak się nie robi – mówił szybko z wyraźnym wyrzutem.
– Wejdź – gestem ręki zaprosiłam go do środka.
Musiałem w środku nocy obudzić twojego ojca, żeby się dowiedzieć, gdzie mogłaś się ukryć. Sam nie wiem nawet, jak tu trafiłem. Było ciemno. Całe szczęście, że ktoś pokazał mi drogę... Przerwał w pół słowa, a jego wzrok zatrzymał się na zdjęciu pradziadków.
– Kto to jest? – spytał nagle.
– Moi prapradziadkowie Roch i Maria.
– To dziwne, było ciemno, ale mam wrażenie, że człowiek, który pokazał mi drogę był bardzo do niego podobny.
– Żeniąc się, popełnił mezalians...
– Ale, sądząc ze zdjęcia, chyba nigdy tego nie żałował?
– Nigdy – odpowiedziałam.
– Wiesz co, chyba go lubię. Gdy już się pobierzemy, zrobimy sobie podobną czarno-białą fotografię i powiesimy ją w domu. Nie będziemy robić żadnych fotoreportaży ze ślubu i wesela, bo na zdjęciu – zwłaszcza ślubnym – najlepiej wychodzi się bez rodziny.

Chcesz podzielić się z innymi swoją historią? Napisz na redakcja@polki.pl.

Więcej listów do redakcji:„W wieku 16 lat oddałam córkę do adopcji. Teraz uratowałam życie wnuczce, która była ciężko chora”„Mój narzeczony pochodził z majętnej rodziny z koneksjami, a ja nie śmierdziałam groszem. To nie mogło się uda攄W wieku 45 lat zostanę po raz drugi mamą i po raz pierwszy babcią. Nie planowałam tego, ale tak w życiu bywa”

Redakcja poleca

REKLAMA