Żona i matka – to były moje główne role życiowe. Dzieci jednak wyjechały na studia, a mąż… Na cztery dni przed dwudziestą piątą rocznicą ślubu oznajmił, że już mnie nie kocha!
Poświęciła całe życie rodzinie i mężowi, a jak dzieci dorosły, to on ją zostawił. Och, ile razy słyszałam o takim scenariuszu! Był on ulubionym motywem twórców filmów i autorów książek, które oglądałam i czytałam, siedząc popołudniami w domu. „Na szczęście życie to nie książka i mnie się nic takiego nie przytrafiło” – myślałam, zamykając czytaną opowieść. Ba, moje życie było całkiem przyjemne i nie zamieniłabym go na żadne inne. Co prawda jako młoda dziewczyna planowałam przyszłość zupełnie inaczej, miałam głowę pełną pomysłów, przygód, ale która dwudziestolatka wie, co przyniesie jej los?
Ale od początku. Od najmłodszych lat kochałam zwierzęta. Kiedy w przedszkolu dziewczynki odpowiadały, że zostaną nauczycielkami, a wszyscy chłopcy pragnęli dołączyć do straży pożarnej, ja bez mrugnięcia okiem przekrzykiwałam: „lekarzem kotków”. W sumie to mogłyby też być pieski, ale koty kochałam najbardziej. Moi rodzice i dziadkowie bardzo się śmiali i mówili, że jeszcze wiele razy mi się odmieni. Ale się nie odmieniło.
W podstawówce zakuwałam biologię, w liceum wybrałam profil biologiczno-chemiczny, a po jego skończeniu zdałam oczywiście na weterynarię. Byłam tak dobra, że dostałam się w pierwszej dziesiątce, a po pierwszym roku dostałam stypendium naukowe. Szybko też poszłam na staż do małej, rodzinnej kliniki i jeszcze przed obroną jej właściciele zaproponowali mi, że kiedy tylko skończę studia, mam u nich pracę. Wszystko układało się tak jak zaplanowałam, a właściwie nawet lepiej, bo dwa lata przed końcem studiów na urodzinach koleżanki poznałam przystojnego bruneta.
Pokochałam go bez pamięci
Dla niego mogłabym zrobić wszystko, tym bardziej że on też tak bardzo się starał. Na ostatnim roku poprosił mnie o rękę, ślub wzięliśmy zaraz po obronie, rok później urodziła się nasza córka, a po kolejnych dwóch latach druga. Moje życie było zaplanowane idealnie, jak w najlepszej opowieści. Oczywiście zostałam w domu z dziewczynkami, a właściciele kliniki zapewniali mnie, że będą na mnie czekać i mogę wrócić w każdej chwili. Kiedy młodsza córka poszła do przedszkola, pełna entuzjazmu szykowałam się do powrotu do pracy.
Wtedy Adam ze zdziwieniem zapytał, a raczej stwierdził:
– Powiedz, że żartujesz…
Odłożyłam na bok swoje marzenia o powrocie do pracy. Dla niego było niepojęte, że żona, matka małych dzieci, zamiast zająć się rodziną i zadbać o pełne miłości domowe ognisko, pracuje. Tym bardziej że mogliśmy sobie na to pozwolić: mój mąż był wziętym prawnikiem i naprawdę nie brakowało nam niczego. Odłożyłam więc ambicje i marzenia na „kiedyś, jak dzieci dorosną”, schowałam dyplom do szuflady i zajęłam się organizacją życia kochanych osób.
Prałam, gotowałam, wyprawiałam do szkoły, wycierałam zasmarkane nosy i pocieszałam w nieszczęściu. Wspierałam Adama i błyszczałam u jego boku na różnych przyjęciach. Zapracowane kobiety o zmęczonych twarzach z jego kancelarii, patrząc na mnie, szeptały:
– Ona to ma życie…
I tak mijał rok za rokiem, aż starsza, a potem młodsza córka wyjechały na studia: jedna do stolicy, a druga aż do Szkocji, gdzie udało jej się zdobyć stypendium. Wiedziałam, że w końcu się wyprowadzą, ale czym innym jest wiedzieć, a czym innym zostać nagle w pustym domu, w którym nie ma nic do roboty ani nikogo do zorganizowania mu życia. Chyba każdy rodzic przez to przechodzi. Pocieszałam się, mówiąc, że teraz będziemy mieli z Adamem więcej czasu dla siebie – w końcu założyliśmy rodzinę wcześnie, wciąż więc byliśmy młodzi.
Cieszyłam się na to tym bardziej, że ostatnio trochę się od siebie oddaliliśmy. Zrzucałam to na zamieszanie związane z wyprowadzką dziewczynek. Teraz przed nami otwierał się nowy rozdział życia we dwójkę, podróży, chodzenia do kina, odwiedzania przyjaciół i robienia tego wszystkiego, na co przy dzieciach nie było czasu. Początkiem tego nowego życia miała być wystawna kolacja w eleganckiej restauracji na 25. rocznicę ślubu.
W zamieszaniu nie zdążyliśmy zorganizować nic więcej, ale Adam obiecał mi, że za kilka miesięcy, kiedy w Polsce zaczną się jesienne pluchy, wyjedziemy na urlop w jakieś ciepłe miejsce. Cieszyłam się jak głupia, niestety – za wcześnie. Cztery dni przed planowaną kolacją mój mąż w przerwie między powrotem z sądu i wyjazdem w delegację oznajmił, że… już mnie nie kocha.
– Haniu, nie bierz tego do siebie, po prostu się wypaliło. A ja chciałbym jeszcze coś przeżyć, zanim umrę – tłumaczył. Przed wyjściem powiedział jeszcze, że przygotuje papiery rozwodowe, i tyle go widziałam.
Zapuchnięta od płaczu zwierzałam się mojej przyjaciółce Agacie, zużywając kolejną paczkę chusteczek i popijając czekoladę czerwonym winem.
– Aaa, ratunku, co ja teraz zrobię?
– Jak to co – idziemy na kolację – stwierdziła trzeźwo Agata. – Skoro stolik jest zarezerwowany, a ty wciąż masz kartę do konta Adama, to głupio nie skorzystać. Najpierw nie chciałam o tym słyszeć, ale potem pomyślałam: a co mi zależy? Jeśli spędzę dwudziestą piątą rocznicę ślubu w towarzystwie przyjaciółki, a nie męża, to potem nie może mi się przydarzyć nic gorszego.
– Aaa, ratunku, co ja zrobię… – zawyłam znowu, ale nim skończyłam lamentować, Agata zarządziła:
– Kup sobie nową sukienkę. Najlepiej czerwoną albo inną w intensywnym kolorze. W każdym razie żadnych szarości i smutków. Chciałam się zbuntować, bo to przecież wariactwo, ale… Kiedy ostatni raz miałam na sobie czerwoną odjazdową sukienkę, a nie elegancką suknię pasującą do wyobrażeń porządnej żony prawnika?
Następnego dnia w najdroższym sklepie w mieście wybrałam cudo z rozcięciem na boku. Trochę się broniłam, bo sukienka miała wyjątkowo głęboki dekolt, ale ekspedientka przekonała mnie komplementem, że pasuje, jakby była szyta na mnie. Przed wyjściem do restauracji uzupełniłam kreację szalem i szpilkami z miękkiej skórki. Patrząc na nową siebie w lustrze, po raz pierwszy od rozmowy z Adamem pomyślałam, że świat może wcale się nie skoczył. Mało tego – ja go jeszcze mogę zawojować!
To był wspaniały wieczów
Kiedy wyszłam do toalety, kątem oka zobaczyłam, że szpakowaty pan z sąsiedniego stolika śledzi mnie wzrokiem. Już zapomniałam, że mogę robić na facetach takie wrażenie. Noc była ciepła, niebo pełne gwiazd, postanowiłyśmy więc z Agatą się przejść.
– Wiesz – powiedziałam jej. – Dziękuję ci. Myślałam, że wszystko się skończyło, ale przede mną przecież jeszcze kawał życia.
– I to jakiego życia – puściła do mnie oko.
Byłam jej bardzo wdzięczna, że we mnie wierzyła. „Powinnam wreszcie zmienić coś w swoim życiu, a nie tylko pozwalać jak do tej pory, żeby zmieniano mnie” – pomyślałam wtedy. Ale co to mogłoby być? Znowu zdecydował za mnie los. Twarz oślepił mi wyjątkowo jaskrawy neon. Kiedy podniosłam oczy, żeby mu się przyjrzeć, przeczytałam: „Klinika weterynaryjna”. Światło padało na kartkę przyczepioną do drzwi; napisano na niej, że właściciele szukają kogoś do pracy.
– A może mogłabym… – zaczęłam nieśmiało. Agata weszła mi natychmiast w słowo:
– Pewnie, że mogłabyś! Przecież zawsze marzyłaś o tym, żeby wrócić do zawodu! Trochę się wahałam, bo przecież ostatni raz pracowałam ćwierć wieku temu, ale moja przyjaciółka zdecydowała:
– Daj spokój, zwierzęta to nie programy komputerowe, nie zmieniają się tak często. Niemal siłą zmusiła mnie, żebym spisała numer telefonu z kartki. Idąc za ciosem, wykręciłam go następnego ranka. Choć mówiłam drżącym głosem, ze zdziwieniem usłyszałam, że szefowie zapraszają mnie na rozmowę. Biegłam na nią podekscytowana. Klinika była niewielka, podobna do tej, w której pracowałam w młodości, ale od wejścia czułam tam przyjazną atmosferę i widziałam uśmiechniętych ludzi, a nie bezosobowość sterylnie białych ścian.
Po krótkiej rozmowie dowiedziałam się, że leczą tu nie tylko psy, koty i chomiki, ale też dzikie zwierzęta zagubione w dżungli miasta.
– Jesteśmy swego rodzaju azylem. Ludzie przynoszą nam kruki ze złamanymi skrzydłami, znalezione na poboczu malutkie jeże i chore wiewiórki. Kiedy je wyleczymy, niesamodzielnym znajdujemy nowy dom u ludzi, a inne staramy się wypuścić na wolność i nauczyć ja tam na nowo żyć – opowiadał z zapałem właściciel. Bardzo mi się ta koncepcja podobała, a on wtedy znienacka zapytał: – Co pani wie o jeżach? Zgodnie z prawdą odpowiedziałam:
– Nic. Ale bardzo chciałabym się czegoś dowiedzieć. I wciąż szybko się uczę. Nie wiem, jakim cudem, musiałam mieć jakiś błysk w oku, ale mnie zatrudnili! Biegłam tam codziennie jak na skrzydłach. Dawałam zastrzyki, opatrywałam rany, przycinałam pazurki i badałam małe serduszka. Miałam tyle pracy, że nie wiem, kiedy zapomniałam, że się rozwodzę i że jeszcze niedawno nie mogłam spać ze stresu i smutku. Jeśli teraz nie mogłam zasnąć, to dlatego, że martwiłam się o moich podopiecznych.
Pękałam z dumy, kiedy ich opiekunowie nazywali mnie doktor Hanną. Mężczyzna walił do drzwi, a w rękach miał zawiniątko
– Doktor Hanna? – zdziwiła się moja młodsza córka, gdy opowiedziałam jej przez Skype’a, co robię teraz. – Mamo, jesteś niesamowita! Słowa okazały się prorocze. Następnego wieczoru stanęłam przed największym wyzwaniem swojego dotychczasowego życia zawodowego. Tuż przed zamknięciem kliniki, kiedy byłam w niej już sama, do drzwi załomotał jakiś mężczyzna:
– Szybko, szybko, nawet nie wiem, czy jeszcze oddycha – wołał zdenerwowany. Zielona kula, którą trzymał przed sobą, okazała się zwiniętym swetrem. Gdy go rozłożył, wewnątrz zobaczyłam drugą kulkę – malutką, prawie łysą i bezbronną. Maleńki jeżyk ledwie oddychał.
– Znalazłem go na skraju chodnika, prawie przy jezdni, jeszcze chwila, a wpadłby pod samochód – mówił mężczyzna. – Nie wiem, skąd się tam wziął ani co się stało z jego matką. Zbadałam delikatnie maleństwo. Na szczęście było całe, zdrowe, tylko porządnie wyziębione, wystraszone i głodne. Kiedy karmiłam je malutką pipetką, ciągnął krople, jakby był potworem. Jeżyk szybko stał się maskotką i ulubieńcem naszej kliniki, wszyscy lekarze doglądali, czy wszystko z nim w porządku.
Wiedzieliśmy jednak, że nie może u nas zostać na zawsze, bo tak naprawdę to dla niego klatka, a on powinien żyć na wolności. Tylko jak się tam zaaklimatyzuje? Skoro spędził tyle czasu pod dachem, wśród ludzi, to czy poradzi sobie sam bez nich? Nie miałam pojęcia, co robić, kiedy w klinice znowu pojawił się wybawiciel zwierzątka.
– Przyszedłem zapytać o jeżyka – powiedział. – Martwię się o niego, bo ja też jestem Jerzyk. Przepraszam, że się wcześniej nie przedstawiłem, ale wszystko działo się tak szybko.
Jerzy miał już rozwiązanie dla jeżyka. Okazało się, że poszukał, popytał i dowiedział się, że przy ogródkach działkowych jest wydzielona łączka – azyl dla takich zagubionych jeży. Ludzie przynoszą na nią znalezione w mieście zwierzaki, a te albo tam zostają, albo po jakimś czasie stają się na tyle samodzielne, że ruszają po życie na wolności. „Och, jeżyku, żeby ci się to udało” – myślałam o maleństwie śpiącym pod grzejącą lampą.
Dwa tygodnie później w asyście innego lekarza i Jerzego zawieźliśmy zadbanego i odżywionego malucha na łączkę. Chyba mu się spodobała, bo kiedy tylko go wypuściliśmy, potuptał w stronę wielkiego mlecza i rozłożył się na słońcu. Przez kolejne dni starałam się tam zaglądać i sprawdzać, czy jeżyk wciąż tam jest, a gdy nie miałam czasu, robił to Jerzy, zdając mi relację telefoniczną. Jakoś tak się stało, że przeszliśmy na ty i wydawało nam się, że znamy się od lat. Kiedy więc na wyświetlaczu po raz kolejny pojawił się jego numer, odebrałam cała w skowronkach. Ale radość szybko mi przeszła, bo Jerzy nie mówił nic.
– Coś się stało? – wydusiłam.
– Nie ma go – powiedział łamiącym się głosem. – Nie ma. Wrócił na wolność. Czy to nie cudowne? – śmiał się po chwili, a ja razem z nim.
Cóż, w tej historii wolność i nowe życie zyskał nie tylko mały jeż. Duży Jerzy stał się dla mnie kimś więcej niż znajomym. Spędzamy razem dużo czasu i nieśmiało planujemy wspólną przyszłość. Jesienią pojedziemy na wycieczkę do Grecji. Wybierałam się na nią z moim byłym mężem. Zaraz, zaraz – kiedy to było? I czy ja wtedy na pewno żyłam? Bo teraz jako pani doktor i uwielbiana kobieta, a nie tylko matka i żona, czuję, że tak.
Czytaj także:
Już przed ślubem prowadziłem podwójne życie. Moje kochanki to głównie mężatki
Uciekłam od męża alkoholika do swojej pierwszej miłości. To był błąd...
Gdy straciłem pracę, zostałem kurą domową. To wstyd, ale odpowiada mi ta rola